Strona:Żywe kamienie.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niczem na bitwie skłębiają się ludzkie tłumowiska: „Pojrzyjcie!“ a „Kupujcie!“ — pod to hasło: „Pieniądze!“ które rzuca raz po raz mieniacz z nad ławy swojej. Zasię pod gołą ścianę kościółka znoszą, rzekniesz, rannych bitwy onej: tam pod ręką lekarza ten krzyk: „Ratunku!“ bełkoce w ślinie i łzach ludzkich. Gdy opodal szumią pstroczny szmatek niewieścich, wlokąc za sobą niejednych piersi zadławiony spazm: „Miłowania!..“ A śród zamętów tej bitwy dnia powszedniego snuje się czarny obwoływacz śmierci z ostatnim krzykiem powalonych na zawsze: „Pa-cie-rza!..“
Tak to w mieście! Temu uczty przesyte i rzyganie w nadmiarach, temu śmierć pod jego progiem głodowa; temu śmiechy, radość i nadzieja, temu klątwy, rozpacz i głową o mur bicie; temu rozkosz w całowaniach pod ciche pieszczoty kochanki, temu ostatniego pacierza szeptanie pod wiatyku cichy dzwonek; — a wszystkim zarówno jeden lęk a groza przed oną skoczką kościaną, która każdego z kolei poprosi w swój taniec śmierci.
Ozwały się dzwony kościoła i rozpylają jakgdyby popioły w przedwieczornej pory smęt:
„Nie karz nas, Panie, wedle win naszych, lecz wedle wielkiego miłosierdzia Twego!“


Nad ulic gwary i dzwony kościoła uderzą nagle mosiężne łoskoty — pospólstwu na baczenie.
Słowo się wieścić ma!