Strona:Żywe kamienie.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmieją w pogwarkach, poprawiając sobie wzajem coś koło tych czepeczków i wianków różanych. Niby to sobą tak się radują, a wszystkie śmiechów gamy, te pogwarki i sekrety szeptane sobie na ucho, czynią, bezwiednie może, dla rycerza opodal, — jak to dziewczęta.
Lecz oto poza sobą usłyszą nagle głos donośny:
„Kamienie najszlachetniejsze z za morza wiozę! Skarbce Trebizondy takich nie mają! Piękniejszych nie widziały sułtanki!“
Furkną do kramu jednym zaszumem, jak gdyby tam proso sypano dla takich ptaków.
Stoi za ławą chłop w aksamitach i w srebrzystym zawoju na głowie. Broda jego, o czarności nad aksamity głębszej, błyska opalami wplecionych w nią pereł. Włochate i tłuste dłonie, splecione na brzuchu, obciążają mu pierścienie na wszystkich palcach. — Podejmuje turkusowy naszyjnik z srebrnych nici zmotany i tak prawi do dziewczyn:
„Z smagłej to piersi księżniczki saraceńskiej, zmarłej z tęsknoty do chrześcijańskiego rycerza. Papież zaślubić jej nie pozwolił. Przedam, gdy poprosicie, choć dla mieszczek za pyszne to stroje. Mam za to dla was bursztyny w tych misach. Tu zaś korale z głębi mórz potworom wydarte: w gałach, paciorach i rosochach całych“.
„Gdyby pożyczka już była!..“ — westchnął ktoś nagle w tłumie.
Obejrzały się na goliarda.
„Ba!..“ — odmie się wzgardliwość na usteczkach dziewczyny i frunie, rzekniesz, bańką mydlaną ku górze.