Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zresztą wieczorem okazało się, że Szubert nie ma żadnych podejrzeń. Przyjął Bognę ze zwykłą serdecznością.
— A o mnie nie wspominał? — zapytał Malinowski.
— Ach, mówiliśmy o wszystkim. Powrócił do wykładów i tym jest ogromnie zaabsorbowany.
— Tym lepiej — burknął Ewaryst.
Na tym się skończyło, ale wyczuwał w usposobieniu Bogny jakby ukrywany żal do siebie i to go drażniło. Znowu zaczął chodzić do klubu. Znalazł tam partię bridge’a z trzech starszych panów. Grał znacznie gorzej od nich i zawsze przegrywał. Nie były to jednak kwoty poważne jak na dyrektorską pensję: kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt złotych. Nie psuło mu to też humoru. Wracając do domu prawie zawsze zastawał kogoś. Urusow, panny Pajęckie, młodzi Karasiowie, czy Borowicz, ten zresztą bywał najrzadziej. Spotulniał jakoś, zrobił się jeszcze bardziej milczący i tylko z rzadka pozwalał sobie na niesmaczne wybryki, ale i to ustało potem, gdy Malinowski przytarł mu rogów. Zdarzyło się to właśnie pewnego wieczoru, gdy wrócił z klubu. Opowiadał o jednej z ciekawych rozgrywek brydżowych, mówiąc:
— ...Kocio spasował, Duduś Koniecpolski powiedział pik, a Moryś Lanckoroński od razu cztery karo...
— Przepraszam cię — przerwał Borowicz — czy ty jesteś z nimi na ty?
— Ja?... Z nimi?... No, nie.
— Więc po cóż nazywasz ich zdrobniałymi imionami?
— Tak ich nazywają wszyscy...
— ...Wszyscy, którzy są z nimi na ty — przyczepiał się dalej Borowicz — ale w twoich ustach tego rodzaju... poufałość... brzmi zabawnie.