Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz ci los! Gdzież tu miejsce na żarty? To chyba ty żartujesz? Brudas! Cały rękaw mi zawalał, aż wstyd iść po mieście. Całe szczęście, że ciemno. Przy tym myśli, że mu wszystko wolno, bo jest moim zwierzchnikiem. Arogant.
Bogna zdziwiła się szczerze:
— Zdawało mi się, że czułeś się u niego dobrze?
— Ja? — wybuchnął ironicznym śmiechem — ja? Ależ z prawdziwą rozkoszą nawymyślałbym mu od gburów i chamów. Mieszka, jak świnia, przy jedzeniu mlaska językiem, jak kundel, a te swoje głupie zaczepki uważa za dowcipy. Nie potrzebował mówić, że pochodzi z chłopów. Od razu to widać. Już ja bym mu zadał bobu, gdyby nie to, że...
Urwał i zawzięcie machnął laską.
— Mylisz się, Ew, to złote serce i bardzo subtelny człowiek. Nie można tak powierzchownie oceniać ludzi, zwłaszcza tych, którym winno się wdzięczność...
— Toteż może nie byłem dlań grzeczny?
— Nie chodzi o to jakim byłeś, lecz co o nim sądzisz.
— Otóż sądzę, że mam zbyt delikatne nerwy, by znosić takie towarzystwo. I proszę cię, na przyszłość uwolnij mnie od wizyt u Szuberta. Będę go i tak miał po uszy w biurze... Jak mogą takiemu człowiekowi, bez żadnych form, bez prezencji, bez dystynkcji, powierzać prezesurę, stanowisko tak wysokie! Nie, moja droga. Mnie nic nie obchodzi jego złote czy tam brylantowe serce. Od ludzi, z którymi obcuję, wymagam tego, co i od siebie, dobrego wychowania, światowych manier i przyzwoitości.
Bogna jeszcze próbowała wytłumaczyć mu różnicę między żądaniem od ludzi form zewnętrznych nie rażących,