Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z życiem, z życiem, ruszać się! Dębniaku im damy. Zobaczycie co to za delicje.
Po chwili staruszka przyniosła pękaty dzbanek i szklanki, a dla gospodarza gruby, fajansowy kubek z mlekiem, garnuszek miodu i kromkę czarnego chleba.
— Pijcie, nalewajcie sobie i pijcie. Prawdziwy dębniak — zachęcał Szubert — na patoce pędzony. Tego już w Polsce nigdzie nie dostaniecie. Ludzie wolą fabryczne paskudztwa, a tradycyjne napitki staropolskie idą w niepamięć. Ale jeszcze ja żyję. Co się pan na mnie gapisz? Oczywiście nie jestem polskim szlachcicem. Pochodzę, panie, z bawarskich chłopów. Mój dziad na psach do Polski przyjechał, ale to nie zmienia smaku dębniaku, ani faktu, że taki dobry ze mnie Polak, jak i z pana. Nawet lepszy. No, pijcie, pijcie.
— A pan prezes tylko mleko?
— Nie pańska sprawa. Piję mleko, bo mi smakuje. Baaabciuuu! Babciu!... Dajno im jeszcze agrestowego!
Dębniak i kilka gatunków win owocowych były istotnie wyborne. Szubert rozgadał się o swych projektach rozwinięcia w kraju produkcji swych wytworów na wielką skalę, Ewaryst dorzucał uwagi o pojemności rynku i możliwościach wywozu.
Było już ciemno, gdy prezes odprowadził ich do furtki i serdecznie pożegnał.
Szli jakiś czas w milczeniu, gdy zaś znaleźli się na Puławskiej Bogna powiedziała:
— Jaki to złoty człowiek.
— Fuuu — odetchnął Ewaryst — wolałbym drzewo rąbać, niż z nim przestawać.
— Mówisz to na serio?