Przejdź do zawartości

Straszliwe zdarzenie/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
BITWA O ZŁOTO.

— Cicho! szepnął Antonio przeczuwając wzburzenie Szymona.
— Dlaczego? odpowiedział. Przecie one nie mogą nas słyszeć.
— Owszem, mogą. Brakuje dużo szyb.
Po chwili milczenia Szymon wyszeptał pytanie:
— Ale gdzie jest miss Bakefield?
— Dziś rano widziałem ją tu również, przywiązaną do krzesła, tak jak jej ojciec.
— A teraz?
— Nie wiem. Ale przypuszczam, że Rolleston zaprowadził ją do swej kabiny.
— Gdzie jest ta kabina?
— Zajmuje on trzy czy cztery, te, które tam widać.
— Ach, jąknął Szymon, to ohydne! I niema stąd innego wyjścia?
— Żadnego.
— Nie możemy przecież...
— Najlżejszy hałas zgubiłby miss Bakefield, rzekł stanowczo Antonio.
— Dlaczego?
— Jestem tego pewny... wszystko tu jest ukartowane... Ta groźba śmierci jej ojca to wymuszenie... Zresztą...
Jedna z bab zbliżyła się do kabiny wodza, posłuchała chwilę i wróciła śmiejąc się szyderczo:
— Mała broni się. Wódz będzie zmuszony użyć gwałtownych środków... Czy jesteś zdecydowana?
— Do stu djabłów! odrzekła druga, wskazując ruchem głowy na swą rękę leżącą na gardle skazańca, dwadzieścia sztuk takiego złota za tę robotę — to nie byle co! Na rozkaz wszystko będzie gotowe: krah! i koniec!
Twarz starego lorda Bakefielda pozostała niewzruszoną. Z zamkniętemi oczami zdawał się spać. Szymon nie mógł opanować swego wzburzenia.
— Słyszy pan, Antonio? szeptał. Między Izabellą a Rollestonem to czy się walka...
— Miss Bakefield oprze się. Rozkaz uduszenia nie został wydany, uspokajał Antonio.
Na kurytarz wyszedł jeden ze strażników, pełniących wartę u wejścia na schody i nastawił ucha. Antonio poznał go.
— To jeden z dawnych wspólników. Łotr z pod ciemnej gwiazdy. Satelita Rollestona od pierwszej chwili, w Hastings jeszcze.
Strażnik pół głosem rozpoczął rozmowę z babą.
— Rolleston źle robi. Wódz nie powinien zajmować się takiemi bagatelkami.
— Kocha tę małą, odpowiedziała baba.
— Dziwny sposób kochania... Prześladuje ją od czterech dni...
— Dlaczegóż się nie zgadza? Przecież jest jego żoną... Był ślub, powiedziała „tak”!
— Powiedziała „tak”, bo od rana ściskamy gardziołko jej tatuńcia.
— No więc i teraz niech powie „tak”, bo ściśniemy je do reszty.
Nachylił się nad lordem.
— Jakże on się czuje pod waszą rączką?
— Czyż to można wiedzieć! użalała się baba, trzymająca pętlę. Nie skarży się. Powiedział swej córce, by nie uległa, że raczej on woli umrzeć. Od tej chwili można pomyśleć, że śpi. Dwa dni minęły, jak nic nie jadł.
— Wszystko to, mruczał strażnik, wracając na swe miejsce, niema żadnego sensu. Rolleston powinien być na pokładzie. Czy wyobrażacie sobie, coby się stać mogło?... Niechby tylko nas porządnie zaatakowali...
— W takim razie mam rozkaz dokończyć starego.
Upłynęło chwil parę. Kobiety rozmawiały bardzo cicho. Chwilami zdawało się Szymonowi, że słyszy dźwięki jakichś głosów z kabiny.
— Antonio, słuchaj pan! To głos Rollestona?
Indjanin zastanowił się:
— Tak.
— Trzeba działać... działać natychmiast, rzekł Szymon.
Nagle drzwi od kabiny otwarły się gwałtownie. Ukazał się Rolleston i ze wściekłością zawołał do bab:
— Jesteście gotowe? Tak! Rachujcie trzy minuty. Za trzy minuty zaduście go.
I odwracając się do kabiny, krzyknął:
— Zrozumiałaś, droga Izabello? Trzy minuty! Więc zdecyduj się, moja mała!
Zatrzasnął drzwi za sobą.
Z szybkością, zaledwie możliwą do pomyślenia, Szymon chwycił karabin Antonia. Lecz kraty przeszkodziły mu i nie zdołał wycelować nim bandyta znikł we drzwiach.
— Ach, wszystko stracone! Panie Szymonie, tak nie można, powiedział Antonio, wycofując się z pod przykrycia płóciennego i odbierając swój karabin.
Szymon wstał również, nie zdolny już panować nad sobą:
— Trzy minuty! Ach, nieszczęśliwa!...
Antonio starał się go powstrzymać.
— Poszukajmy jakiegoś sposobu.
Kabina musi mieć okienko.
— Zapóźno! Tymczasem ona żyć przestanie! Trzeba działać natychmiast!
Przez sekundę pomyślał, poczem nagle pobiegł pędem przez pokład i wchodząc do klatki schodowej, zeskoczył na dół. Kurytarz rozpoczynał się halą obszerną, gdzie strażnicy pili i grali w karty.
Wszyscy porwali się na równe nogi, wołając:
— Stój! Nie wolno tędy chodzić!
— Wszyscy na pokład! Wszyscy na pokład! wołał Szymon, powtarzając słowa Rollestona. Galopem! No, żywo! I bez litości! Złoto! Deszcz złota zaczyna padać!
Strażnicy rzucili się biegiem do wyjścia.
Szymon pospieszył na kurytarz, napotkał jedną, zwabioną jego krzykiem babę i rzucił jej tenże zew:
— Złoto! Deszcz złota! Gdzie jest wódz?
— W swojej kabinie, odpowiedziała. Daj mu znać!
I pobiegła.
Drugie babsko, trzymające sznur, zawahało się. Szymon wymierzył jej tęgie uderzenie pięścią pod brodę, tak że zwaliła się. Poczem, nie zajmując się lordem Bakefieldem, wpadł do kabiny. W tejże chwili Rolleston otwierał drzwi, krzycząc:
— Co się dzieje? Ztoto?
Szymon chwycił drzwi, by Rolleston nie mógł je zatrzasnąć i ujrzał w głębi kabiny Izabellę żyjącą.
— Kto jesteś? zapytał Rolleston z niepokojem.
— Szymon Dubosc.
Zapanowała chwila milczenia, cisza przed burzą, nabranie tchu przed walką... Szymon czuł, że się nie obejdzie bez niej. Lecz Rolleston cofał się, wodząc błędnym wzrokiem:
— Pan Dubosc... Pan Dubosc... ten, którego zabito przed chwilą?
— Tenże właśnie, odezwał się głos z kurytarza. I to ja go zabiłem, ja, Antonio... przyjaciel Badiarinosa, którego zamordowałeś...
— Aa... jęknął Rolleston, osuwając się na krzesło. Jestem zgubiony.
Pijaństwo, osłupienie i najprawdopodobniej przyrodzone tchórzostwo sparaliżowały jego wolę. Nie stawiając najmniejszego oporu, dał się przewrócić i rozbroić Indjaninowi, podczas gdy Izabella i Szymon rzucili się w swoje objęcia.
— Ojciec mój? zapytała dziewczyna.
— Żyje... Nie obawiaj się już niczego...
Razem poszli uwolnić go z więzów. Stary gentleman gonił już resztką sił i zaledwie mógł uścisnąć dłoń Szymona i ucałować córkę. Izabella, również bardzo osłabiona i wstrząsana nerwowym dreszczem, upadła w ramiona Szymona, szepcąc:
— Ach, Szymonie, to był najwyższy czas!... Jabym się zabiła... Ach, co za ohyda!... Jak zapomnieć o tem...
Mimo słabości i zdenerwowania znalazła jednak dość energji, by powstrzymać rękę Antonia, wzniesioną już do zadania ciosu Rollestonowi:
— Nie, nie... proszę pana... Szymonie, przecie ty jesteś mego zdania? Nie mamy prawa go zabijać.
Antonio protestował:
— Źle pani robi... Takiego potwora powinno się natychmiast zgładzić.
— Ale ja proszę pana...
— Dobrze. Ja go jednak znajdę! Mam z nim mały rachuneczek do wyrównania. Panie Dubosc, niech pan pomoże mi związać tę bestję.
Indjanin spieszył się. Wiedząc, jakiego wybiegu użył Szymon, by oddalić strażników, obawiał się nie bez słuszności, że teraz powrócą i w większej liczbie, bo z towarzyszami. Wypchnął więc Rollestona aż na drugi koniec kurytarza i wrzucił go do znajdującej się tamże ciemnej komórki.
— Tym sposobem wspólnicy jego, nie znajdując wodza w kabinie, będą go poszukiwali na pokładzie.
Związał również i zamknął grubą babę, która już zaczęła przychodzić do siebie po uderzeniu Szymona. Potem, mimo wyczerpania lorda Bakefielda i Izabelli, wyprowadził ich na schody.
Szymon musiał nieść dziewczynę. Kiedy weszli na pokład, ogarnęło ich zdumienie na odgłos wybuchów. Ujrzeli również, wysoki słup wody i kamyczków, wznoszący się ku niebu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zjawisko ukazało się tak, jak Szymon zapowiedział i wytworzyło atmosferę gorączkową, którą można było dobrze wykorzystać. Izabellę i ojca jej ukryto więc pod przykryciem płóciennem, gdzie było bezpiecznie, bo ta część statku była zupełnie pusta. Poczem Szymon i Antonio udali się w kierunku schodów, gdzie właśnie wbiegał oddział bandytów, krzycząc potępieńczo:
— Wódz Rolleston!
Kilku z nich zapytało Antonia, który również odgrywał rolę zdumionego:
— Rolleston! Właśnie szukam go wszędzie! Jest chyba na barykadach!
Bandyci zawrócili i pobiegli na pokład. Tam, zebrawszy się dokoła estrady, odbyli naradę, poczem rozdzielili się i jedni udali się na wały, podczas gdy inni, idąc za przykładem Rollestona, krzyczeli w niebogłosy:
— Wszyscy na swoje miejsca. I bez litości strzelać! Ognia Szymon zapytał szeptem:
— Co się dzieje?
— Wahanie, odpowiedział Antonio. Są jakby niezbyt pewni siebie. Proszę popatrzeć poza arenę. Tłum atakuje w kilku miejscach.
— Tak, ale strzelają do nich.
— Lecz bezładnie, przypadkowo. Nieobecność Rollestona już się daje odczuć. Bądź co bądź był to wódz. Gdyby pan był świadkiem, jak on w paru godzinach zorganizował swych paruset ludzi i wyznaczył każdemu stanowisko odpowiednie do jego zdolności! Nie, nie można twierdzić, że on rządził tylko terorem. Na wodza trzeba się urodzić.


∗   ∗

Wybuch trwał krótko i Szymon miał wrażenie, że deszcz złota był mniej obfity. Jednakże ściągnął on nietylko tych, których obowiązkiem było zbierać monety i kamyki, lecz i innych, niepowstrzymywanych już głosem wodza od zadawalniania swej chciwości.
— O, uważa pan, rzekł Antonio, atak staje się coraz gwałtowniejszy. Nieprzyjaciel czuje dobrze, że jest jakieś osłabienie u oblężonych.
Arena ze wszystkich stron była otoczona i małe grupki ludzi najsilniejszych przedzierały się na barykady, tembardziej, że strzelanina jakoś osłabła. Kulomiot nie funkcjonował, porzucony, czy zepsuty. Gwardja przyboczna zebrana wokół estrady, nie umiała utrzymać dyscypliny i nakazać posłuszeństwa i wkrótce, widząc zagrożone pozycje, zeskoczyła na arenę i pospieszyła na okopy, będąc zdecydowana na wszystko. Widząc ich, napastnicy zawahali się.
I tak, w przeciągu dwóch godzin, wynik bitwy był niepewny, przechylając się na jedną i drugą stronę. Zapadła noc.
Szymon i Antonio, widząc, że statek jest opuszczony, zbierali broń, amunicję i najpotrzebniejszą żywność. Zamierzali bowiem przygotować ucieczkę, gdzieś około północy i Antonio udał się na rekonesans, podczas gdy Szymon czuwał nad spoczynkiem ojca i córki.
Lord Bakefield, chociaż był w stanie chodzić, okazywał niezwykłe znużenie i spał snem, przerywanym ciężkiemi koszmarami. Zato obecność Szymona przywracała Izabelli całą jej dawną energję i siły żywotne. Siedzieli jedno obok drugiego trzymając się za ręce, w poczuciu bezmiernego szczęścia odnalezienia się nawzajem i opowiadali sobie dzieje tych dni tragicznych. Izabella wspominała wszystko, co wycierpiała od okrucieństwa Rollestona, jego brutalne zaloty, groźbę śmierci ojca jej, jeżeli mu nie ulegnie, orgje wieczorne w obozie i na statku, krew, płynącą strugami, męczarnie i jęki umierających, śmiechy satelitów...
Dreszcz wstrząsał nią na niektóre wspomnienia i tuliła się do ramienia Szymona, jakby bojąc się pozostać samą. Dookoła nich rozbłyskiwały ogniki i słychać było strzały, wydające się bardzo blizkie. Krzyk rozgłośny i pomieszany, złożony ze stu walk pojedyńczych, z jęków śmierci i wołań triumfu, unosił się nad równiną ciemną, jednakże jakby rozjaśniającą się bladym światłem.
Po godzinie wrócił Antonio oświadczając, że ucieczka jest rzeczą niemożliwą.
— Połowa okopów zajęta jest przez napastników, którzy przenikają już nawet do wnętrza okopanego. I ani oni ani oblężeni nie wypuszczają stąd nikogo.
— Dlaczego?
— Obawiają się, by nie zabrać trochę złota! Zdaje się, że istnieje u nich jakaś dyscyplina, że posłuszni są rozkazom wodzów, mających za zadanie odebrać oblężonym ich olbrzymią zdobycz. A ponieważ napastnicy są w stosunku dziesięciu a nawet dwudziestu na jednego oblężonego, należy więc oczekiwać, że skończy się to prawdziwą rzezią.


∗   ∗
Noc była burzliwa. Szymon zauważył, że gruba opona chmur miejscami się przerzedzała i że jasność pewna szła z rozgwieżdżonego nieba. Widać było sylwety, biegające poprzez arenę. Dwóch ludzi najpierw, a potem wielu innych weszło na pokład „Ville-de-Dunkerque” i skierowało się ku schodom sąsiednim.

— Wracają wspólnicy Rollestona, szepnął Antonio.
— W jakim celu? Czy szukają wodza? zapytała Izabella.
— Nie, uważają go za nieżyjącego. Ale są tam worki, całe wozy napełnione złotem i każdy chce napchać sobie kieszenie.
— Więc złoto jest tam?
— W kabinach. Część wspólników w jednej, część Rollestona w drugiej. Proszę posłuchać...
Pod pokładem rozpoczynały się kłótnie, najpierw słowami, potem poparte argumentami bardziej przekonywającemi, bo słychać było groźby, klątwy, krzyki i jęki. Jeden za drugim zwycięzcy ukazywali się przy wyjściu z klatki schodowej. Ale przez noc całą przesuwały się cienie i słychać było, jak nowoprzybywający poszukiwali i rozbijali wszystko w kabinach...
— Skończy się tem, że znajdą Rollestona, zauważył Szymon.
— O, co to, to nie, rzekł Antonio, uśmiechając się szyderczo, co sobie Szymon później przypomniał.
Indjanin sprawdził karabiny i amunicję. Przed świtem zbudził lorda Bakefielda i jego córkę, dał im karabiny i rewolwery nabite. Ostatni szturm powinien był nastąpić rychło i Antonio sądził, że „Ville-de-Dunkerque” stanie się przedmiotem zemsty napastników i że lepiej jest tu dłużej nie popasywać, unosząc, póki czas, całą głowę z tego piekielnego zamętu.
O pierwszych brzaskach dnia wyszli więc ze statku, lecz nie zdążyli jeszcze stąpić na piasek areny, gdy sygnał ataku został wydany potężnym głosem, pochodzącym z pod kadłuba strzaskanej łodzi podwodnej. W chwili, gdy rozpętała się zacięta ofenzywa, gdy oblężeni, lepiej uzbrojeni i syci, przygotowywali się do stawiania oporu zorganizowanego, w chwili tej trzask i łomot tysiąca wybuchów zagłuszył krzyki i wrzawę wojenną, napełniając powietrze niby odgłosem pękających ogni sztucznych.
To pobudziło do ostateczności <papał napastników, podczas gdy oblężeni osłabli, jak to z łatwością zauważyli Szymon i Antonio, widząc rozsypkę straży, szukających panicznie jakiegoś schroniska, by się ukryć i bronić.
Pośrodku areny palący deszcz i spadające kamyki nie pozwalały nikomu się zbliżyć, jednakże kilku szaleńców z pomiędzy napastników zuchwale zapędzało się aż pod buchający war i Szymon, przez przeciąg sekundy — a może mu się to zdawało? — ujrzał między nimi ojca Calcaire biegającego na prawo i na lewo pod dziwacznym parasolem, zrobionym z krążka metalu o brzegach spadających.
Natłok zwycięzców stawał się coraz gęstszy. Wciąż napływali nowi ludzie, mężczyźni i kobiety, wywijający staremi szablami, laskami, kosami, sierpami, siekierami i rozbrajający dawną załogę. Dwukrotnie Szymon i Antonio zmuszeni byli rozpoczynać bój.
— Sytuacja jest poważna, rzekł Szymon, biorąc Izabellę na stronę. Musimy postawić wszystko na jedną kartę i starać się przebić sobie wyjście. Ucałuj mię, Izabello, tak jak w dzień rozbicia się okrętu.
Podała mu swe usta, mówiąc:
— Wierzę w ciebie, Szymonie.
Po wielkich wysiłkach i parukrotnych starciach z bandytami, chcącymi ich zatrzymać, dotarli do linji barykad i przeszli ją bez trudności. Lecz w pustce, rozpościerającej się poza areną złota, napotkali nowe bandy włóczęgów, następujące z wściekłością. Jeszcze gorsze były indywidua, uciekające z miejsca łupu. Wydawało się, jakby jakieś niebezpieczeństwo pędziło tych ludzi daleko stamtąd. A wszyscy rozjuszeni, gotowi do mordowania, obszukujący trupów i zacięcie walczący z napotkanymi żyjącymi.
— Uwaga! zawołał Szymon.
Była to banda, złożona z trzydziestu — czterdziestu wyrostków, a między nimi Szymon rozpoznał dwóch, którzy brali udział w napadzie na niego i Dolores. Na widok Szymona pociągnęli całą bandę, słuchającą ich rozkazów. Zły traf chciał, że Antonio pośliznął się i upadł. Wywrócono lorda Bakefielda. Szymon i Izabella wciągnięci w środek, otoczeni, uczuli, że duszą ich ciała, kłębiące się dokoła nich. Szymonowi udało się jednakże pochwycić dziewczynę i wyciągnąć rewolwer. Padły trzykrotne strzały. Izabella również wystrzeliła. Dwa ciała upadły. Nastąpiła chwilka wahania, poczem nowe uderzenie, nowe natarcie tłuszczy rozdzieliło ich.
— Szymonie! Szymonie! zawołała rozpaczliwie dziewczyna.
Jeden z bandytów krzyknął:
— Ha! Dziewica tutaj. Zabierzmy ją! Sprzedamy na wagę złota!
Szymon usiłował ją wyrwać. Dwadzieścia rąk stanęło na przeszkodzie temu zamiarowi, dwadzieścia rąk sparaliżowało jego rozpaczliwy wysiłek strzelania. Broniąc się z nadludzkiem wytężeniem, ujrzał, jak dwóch dużych wysokich drabów popychało przed sobą Izabellę, kierując się w stronę barykad. Potknęła się. Bandyci starali się ją podnieść, gdy nagle przewrócili się obydwaj. Rozległy się dwa strzały.
— Szymon! Antonio! zawołał jakiś głos.
Poprzez zamieszanie skotłowanych ciał ujrzał Szymon konia pokrytego pianą, na koniu zaś Dolores z karabinem, stojącą w strzemionach i strzelającą. Trzech najbliższych napastników runęło na ziemię, ścieląc się trupem. Szymon mógł się wyswobodzić, odetchnąć, pospieszyć do Izabelli, gdzie jednocześnie Antonio podprowadzał lorda Bakefielda.
Znaleźli się więc teraz razem we czworo, lecz każdy był osaczony przez sforę bandytów, nie dających za wygraną, a do nich dołączali się wciąż nowi, wyłaniający się z mgły, przekonani, że tak zażarta walka całego tłumu przeciw paru osobnikom powinna najwidoczniej przynieść im jakiś olbrzymi zysk.
— Jest ich więcej niż stu, rzekł ponuro Antonio. Jesteśmy zgubieni.
— Uratowani! zawołała Dolores, nie przestając strzelać.
— Jakto?
— Tak... musimy wytrzymać — jeszcze chwilę...
Odpowiedź Dolores zagłuszył straszliwy wrzask. Napastnicy rzucili się z nowym impetem. A Szymon i jego towarzysze, oparci o konia, bronili się na wszystkie strony, strzelając, raniąc, zabijając. Lewą ręką Szymon strzelał bezustannie z rewolweru, podczas gdy w prawą ujął lufę karabinu i wywijając drzewcem straszliwego młynka, nie dopuszczał wroga do zbliżenia.
Lecz jakże stawić opór wciąż nanowo zasilanemu zalewowi? Byli pogrążeni. Stary lord otrzymał uderzenie kijem, tak że upadł krwią zlany.
Antonio skręcił się cały od bólu, trafiony bowiem został kamieniem w ramię. Była to chwila okropna, kiedy wszystko zawodzi, ziemia zdaje się usuwać pod nogami, w oczach się mroczy, ciało jest rozrywane szponami, bite i kopane butami.
— Izabello, szepnął Szymon, przyciskając ją do siebie.
Upadli razem. Rzuciły się na nich rozjuszone bestje, żądne krwi swych ofiar.


∗   ∗

W pobliżu rozległa się trąbka, snując w rzeźkiem powietrzu świtania wesołe nuty pobudki wojskowej. Odpowiedziała druga trąbka. Była to pobudka armji francuskiej, wzywająca do ataku.
Milczenie, ciężkim strachem, unieruchomiło hordy łupieżców. Szymon uczuł, że ciężar leżących na nim ciał, staje się jakby lżejszy. Drapieżne zwierzęta zrywały się jedno po drugiem i uciekały. Z trudem podniósł obolałą głowę i podtrzymując Izabellę, rozglądnął się. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, było zachowanie się Antonia. Indjanin obserwował Dolores, a dziwny skurcz zmienił mu twarz. Powoli, podstępnie, uczynił kilka kroków w jej stronę, na sposób czającego się i podsuwającego się kota i nagle, zanim Szymon mógł przeszkodzić, skoczył na konia poza nią, objął ją wpół, poczem gwałtownie uderzył konia, galopem oddalając się przez barykady w kierunku północnym.
Ze strony przeciwnej, wynurzając się z mgły, ukazały się błękitne mundury.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.