Straszliwe zdarzenie/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PIEKŁO.

Tak, twarz Wilfreda Roiiestona była twarzą łajdaka z pod ciemnej gwiazdy i typową twarzą pijaka, w której odnaleźć można było szlachetne rysy Edwarda Rollestona, zniekształcone i zbydlęcone ohydnie przez nałóg pijaństwa i rozpustę. Oczy małe, osadzone głęboko, błyszczały nienaturalnym blaskiem. Stały grymas nadawał szczęce jego podobieństwo do szczęki goryla.
Zaczął się śmiać.
— Pan Szymon Dubosc? Pan Szymon Dubosc mi wybaczy. Zanim się z nim załatwię, muszę jeszcze kilku nędzników wyprawić na drugi świat, lepszy od naszego! Trzy minuty — i służę panu, panie Szymonie Dubosc.
I zwracając się do swej gwardji przybocznej, zawołał:
— Pierwszy z brzegu...
Wypchnięto na środek jakiegoś biedaka, trzęsącego się ze strachu.
— Ile złota ukradł on?
Jeden ze strażników odpowiedział:
— Milordzie, dwa suwereny, które upadły poza barykady.
— Zabij go!
Wystrzał z rewolweru. Oskarżony padł trupem na miejscu.
Nastąpiły trzy inne egzekucje, również prędkie, a za każdą kaci i asysta wybuchali rżącym śmiechem, wołali „hurra! hurra!” i wykonywali dziwaczne skoki i podrygi taneczne.
Ale przy czwartej egzekucji — chodziło tu o oskarżonego, który wprawdzie nic nie ukradł, lecz był podejrzany o kradzież rewolwer kata zaciął się. Wówczas Rolleston zeskoczył ze swego tronu, wyprostował się, pokazując swój olbrzymi wzrost, którym przewyższał skazanego o głowę i wpakował mu nóż między łopatki.
Wówczas nastąpił istny szał. Honorowa gwardja szczekała i wyła, tańcząc na estradzie jakiś piekielny taniec. Rolleston bowiem osądził, że szkoda naboji.
Wszystkie te potwory wywoływały wrażenie jakby jakiegoś dworu króla murzyńskiego w środkowej Afryce. Gdy opadły więzy prawa i kontroli czynów, ludzkość, którą tu przedstawiało to zbiorowisko zbójów i opryszków, pozostawiona sama sobie, bez strachu przed żandarmami, powracała do swej zwierzęcości pierwotnej. Rządził tu instynkt, dziki i bestjalski. Rolleston, wódz-alkoholik ludności dzikiej, mordował by mordować, dlatego że jest to rozkosz, której nie można użyć w życiu codziennem, a widok krwi podniecał go bardziej, niż szampan.
— Teraz kolej na Francuza! krzyknął despota, tarzając się ze śmiechu. Kolej na pana Dubosc! I to ja chcę się z nim załatwić!
To mówiąc, zszedł z swego tronu i zbliżył się do Szymona, trzymając krwawy nóż w ręce.
— A, panie Dubosc, rzekł głucho, umknął mi pan za pierwszym razem, w hotelu w Hastings! Tak, podobno zabiłem innego zamiast pana! Tem lepiej dla ciebie, Francuzie! Ale dlaczego, u djabła, kochany panie Szymonie, zamiast ukryć się> poszukuje pan mnie i miss Bakefield? Przy wymawianiu imienia młodej dziewczyny ogarnęła go dzika furja:
— Miss Bakefield! Moja narzeczona! Więc niewiadomo panu, że ją kocham? Ha, ha! Miss Bakefield! Ależ ja przysiągłem na piekło, że zatopię nóż w plecach mego rywala, jeżeli ośmieli się jakiś się znaleźć! I to pan, panie Dubosc? W takim razie, biedaku, nie trzeba było dać się złapać!
Okrutna radość błyszczała w jego oczach. Podniósł pomału prawą rękę, śledząc bacznie, czy Szymon nie okaże trwogi przed śmiercią. Jednakże chwila ta jeszcze nie wybiła, gdyż opuścił rękę i wymamrotał:
— Ha! mam myśl!... myśl wcale niezłą... Otóż trzeba, by pan Szymon Dubosc był świadkiem przy małej ceremonji... Przecież zrobi mu to przyjemność, gdy będzie wiedział, że los jego ukochanej Izabelli jest zapewniony. Chwilkę cierpliwości, panie Dubosc!
Wydał jakieś polecenie swojej gwardji, która słowa jego przyjęła z żywem zadowoleniem i natychmiast otrzymała nagrodę w postaci kilku kielichów szampana. Potem rozpoczęły się przygotowania. Trzech strażników oddaliło się, podczas gdy inni podnosili trupy i nadawali im pozycję siedzącą, tworząc jakby galerję widzów dokoła małego stołu, przysuniętego do estrady.
Szymona umieszczono pomiędzy widzami. Usta zakneblowano mu nanowo.
Wszystkie te wypadki rozgrywały się jakby sceny jakiegoś bezładnego widowiska, urządzonego i reżyserowanego przez warjatów. Nie miało to więcej sensu, niż dziwaczne wizje koszmaru gorączkowego i Szymon nie odczuwał więcej strachu przed śmiercią, niż mógłby się ucieszyć swem wyzwoleniem. Wszystko bowiem zdawało się być jakąś fantasmagorją.
Warta honorowa wyrównała linję i sprezentowała broń. Rolleston zdjął swój djadem, tak jak się zdejmuje kapelusz, chcąc uczcić kogoś i rzucił na mostek mundur usiany brylantami, jak się rzuca kwiaty pod stopy zbliżającej się królowej. Trzej strażnicy, wysłani z misją, wracali, poprzedzając kobietę, zbliżającą się w towarzystwie dwóch otyłych niewiast o gębach pijackich i czerwonych.
Szymon zadrżał z rozpaczy: poznał Izabellę, lecz tak zmienioną, tak wybladłą! Szła, chwiejąc się, jakby nogi nie chciały jej służyć i jakby jej biedne oczy, pełne okrutnego przerażenia nie widziały jasno drogi. Jednakże nie chciała przyjąć pomocy ze strony swych towarzyszek. Pochód zamykał więzień, skrępowany i trzymany za sznur. Był to stary duchowny o białych włosach.
Rolleston rzucił się pospiesznie na spotkanie tej, którą nazywał swoją narzeczoną, podał rękę i poprosił na estradę, gdzie przysunął jej krzesło, a sam zajął miejsce obok niej. Clergyman stał za stołem pod grozą rewolweru.
Widocznie szczegóły ceremonji ślubu były omówione przedtem, gdyż trwało to bardzo krótko. Rolleston oświadczył, że bierze za żonę Izabellę Bakefield. Zapytana o zgodę Izabella schyliła głowę potakująco. Rolleston włożył jej na palec ob rączkę, poczem zdjął z munduru swego minjaturę otoczoną perłam i i zawiesił ją na szyji dziewczęcia.
— Oto mój podarunek ślubny, kochana Izabello, rzekł cynicznie i pocałował ją w rękę.
Izabella zdawała się omdlewać, usunęła się bezwładnie na krzesło, lecz natychmiast przyszła do siebie i wyprostowała się milcząc.
— Do widzenia wieczorem, kochanie! powiedział Rolleston. Twój kochający małżonek złoży ci wizytę i upomni się o swoje prawa. Więc do dziś wieczorem, kochanie!


∗   ∗

Na dany przez wodza znak, towarzyszące Izabelli kobiety wyprowadziły ją z miejsca ślubnej ceremonji.
Odkorkowano kilka butelek szampana. Clergyman otrzymał w nagrodę pchnięcie sztyletem, poczem Rolleston, chwiejąc się na nogach, podniósł swą szklankę i zawołał:
— Za zdrowie mojej żony! Co pan mówi o tem, panie Dubosc? Ona będzie szczęśliwa, hm? Dziś wieczorem żona Rollestona, króla Rollestona! Może pan teraz umrzeć spokojnie, panie Dubosc! Za pańską śmierć!
I wychyliwszy szklankę zbliżał się z nożem w ręku, gdy nagle od strony areny nastąpił szereg wybuchów, połączonych z wielkim hałasem. Rozpoczynał się ogień sztuczny z dnia poprzedniego. W mgnieniu oka obraz się zmienił.
Rolleston jakby zupełnie wytrzeźwiały wychylił się przez burtę okrętu i grzmiącym głosem wydawał rozkazy:
— Na barykady! Wszyscy na swoje stanowiska!... Ognia! Ognia dowolnie!... Nie żałować nikogo! Bez litości!
Na pokładzie rozległy się kroki gwardji przybocznej, biegnącej ku schodkom. Kilku, widocznie faworytów, pozostało przy osobie wodza. Więźniów pozwiązywano, a Szymona nowym sznurem przytwierdzono do masztu.
Jednakże mógł on odwrócić głowę i zobaczyć całą przestrzeń areny. Było pusto. Lecz z jednego z czterech kraterów, znajdujących się pośrodku, tryskał wysoko olbrzymi snop wody, pary, piasku i kamieni, rozsypujących się dokoła w szerokim promieniu. Między kamykami temi toczyły się krążki te goż samego koloru — monety złote.
Widok niepojęty, jak z bajki Tysiąca i Jednej Nocy! Szymonowi przypomniały się gejzery Islandji. Zjawisko to najprawdopodobniej dało się wytłómaczyć przyczynami czysto przyrodzonemi, najwidoczniej w tem miejscu właśnie, gdzie nastąpił wybuch natury wulkanicznej, cudowny przypadek nagromadził skarby kilku przed wiekami zatopionych statków, wiozących ładunek złota. Skarby owe, nagromadzone jak woda na powierzchni ziemi, pomału zsuwały się w głąb szerokiego leja, gdzie wrzały obecnie siły nowe, skoncentrowane i działające pod wpływem olbrzymiego kataklizmu.
Szymon odniósł wrażenie, że powietrze się nagrzewa i że temperatura tej kolumny wody jest widocznie dość wysoka, co tłumaczyło fakt, iż nikt nie ośmielał się podsunąć się w po bliże strefy wybuchającego wulkanu.
A przytem wojsko Rollestona zajęło pozycje na linji barykad, gdzie trwała zacięta strzelanina. Tłum włóczęgów, skupiony w odległości stu kroków, rozsypał się w pojedyńcze grupy, które zaczęły się wysuwać naprzód, chcąc brać szturmem barykady, jednakże rażone bezlitosnym ogniem, przewracały się, padały gęsto trupem, a po nich szli nowi śmiałkowie, wyjąc, i krzycząc, chcąc za wszelką cenę dostać się do owych monet, padających jak deszcz złoty i dolatujących czasem aż do nich.
Ale i ci, którym udawało się zdobyć jakąś sztukę złota, padali od strzałów. Była to krwawa rzeź. Najszczęśliwsi, którzy uniknęli kul, brani byli do niewoli, stawiani natychmiast wzdłuż fortyfikacji i rozstrzeliwani.
Nagle wszystko ucichło. Jak strumień przerwany, tak snop wody zmalał, pochylił się i znikł. Oddziały uzbrojone opuściły teraz barykady i wybiegły z karabinami i nożami, odrzucając dalej napierających, podczas, gdy straż przyboczna zbierała złoto do koszów trzcinowych, a Rolleston wydawał rozkazy. Zbiór nie trwał długo, poczem przyniesiono kosze i rozpoczęto podział, wstrętny i groteskowy. Oczy błyszczały chciwie. Ręce trzęsły się. Widok, dotknięcie i brzęk złota przyprawiał tych ludzi o pomieszanie zmysłów. Zgłodniałe zwierzęta wydzierające sobie ochłap krwawego mięsa nie walczą o to z większą zajadłością i nienawiścią. Każdy chował łup swój do kieszeni lub do chustki, związanej za cztery końce. Rolleston zagarnął swą część do worka płóciennego, trzymanego oburącz.
— Pozabijać więźniów! Wszystkich! Dawnych i nowych! ryczał z pianą na ustach, jakby w przystępie szału. A potem powiesić ich tak, by widać było trupy z wszystkich stron i by nikt nie ośmielił się nas zaatakować! Żywo, do roboty, towarzysze! Strzelać! A pana Dubosc pierwszego! Kto bierze na siebie pana Dubosc? Ja już nie mam siły!
Godni kompanowie rzucili się spełnić rozkaz. Jeden z nich chwycił Szymona za gardło, przycisnął głowę jego do masztu i opierając lufę rewolweru o skroń jego, wystrzelił cztery razy.
— Brawo! brawo! zawołał Rolleston.
— Brawo! wołali wszyscy, tupiąc i wymachując rękami na znak radości.
Kat przykrył głowę Szymona szmatą pokrwawioną i przywiązał do masztu w ten sposób, iż rogi szmaty, zebrane do przodu i związane w węzły, tworzyły jakby ośle uszy, co znów wywołało ogólną wesołość.
Szymon nie odczuł najmniejszego zdziwienia, że żyje mimo rozstrzelania i że żaden z tych czterech strzałów nie drasnął go nawet. Bo było to jakby dalszym ciągiem nieprawdopodobnego koszmaru, szeregiem wydarzeń nielogicznych, wypadków dziwacznych, niepowiązanych ze sobą, gdzie nic nie można było, ani przewidzieć, ani wyrozumować. W chwili śmierci ocalony został przez okoliczności, również bezsensowne jak te, które zaprowadziły go na próg śmierci. Czy broń nienabita, czy napad litości u katów? — żadne wytłómaczenie nie dawało zadawalniających odpowiedzi.
Instynkt samozachowawczy kazał mu nie uczynić żadnego ruchu, mogącego zwrócić uwagę prześladowców, trwał więc dalej w pozycji trupa, przytrzymywany sznurami na maszcie, z twarzą zasłoniętą pokrwawioną szmatą.
Straszliwy trybunał podjął nanowo swoje funkcje i przyspieszał wyroki masowe, umilając sobie pracę obfitemi libacjami. Przy każdej ofierze — szklanka alkoholu, a wychylenie jej musiało nastąpić jednocześnie z egzekucją. Jęki dogorywających, ohydne żarty, bluźnierstwa, śmiechy, pieśni, wszystko to łączyło się w piekielny hałas, nad którym panował donośny głos Rollestona.
— A teraz powiesić ich, tych truposzówi Żywo, towarzysze! Do roboty! Chcę widzieć tych umrzyków konających na sznurach, gdy wrócę od mojej małżonki! Królowa mnie oczekuje! Za jej zdrowie, towarzysze!
Straż przyboczna odprowadziła ze szklankami w rękach Rollestona do schodów, poczem wróciła, by zabrać się do pracy, którą wódz uznał za konieczną dla steroryzowania tłumu włóczęgów. Krzyki i drwiny katów pozwalały Szymonowi orjentować się w tem, co się działo. Trupy wieszano po koleji, za głowę lub za nogi, a w ręce wtykano im kawałki sztandaru umaczanego we krwi.
Zbliżała się kolej na Szymona. Jeszcze kilka zwłok oddzielało go od katów, których oddech przyśpieszony i nierówny już słyszał. Tym razem nic już nie mogło go ocalić. Czy będzie powieszony, czy przebity nożem, gdy zobaczą, że jeszcze żyje — koniec jego był bliski.
Szymon nie uczyniłby żadnego kroku, by uniknąć śmierci, gdyby nie myśl o Izabelli. Pogróżki Rollestona doprowadziły go do rozpaczy. Widział w wyobraźni swej tego pijaka i szaleńca, od lat całych pożądającego Izabelli i znajdującego się przy niej, zdanej na jego łaskę i niełaskę. Jakże mogła się bronić? Związana, uwięziona, była ofiarą, zwyciężoną z góry.
Gniew wzbierał w nim potężnie. Naprężył wszystkie swe mięśnie w nadzieji, że uda mu się rozerwać sznury. Oczekiwanie stało mu się nagle niemożliwością i wolał ściągnąć na siebie wściekłość bandytów, wywołać walkę, gdzieby znalazł może jakiś ratunek. A ratunek ten byłby wyzwoleniem Izabelli!
Coś nieoczekiwanego, jakieś dotknięcie, niemające w sobie nic brutalnego, przeciwnie nawet, bardzo łagodne i dyskretne, zmusiło go do milczenia. Jakaś ręka za plecami jego rozwiązywała jego ręce i rozluźniała sznury, przywiązujące go do masztu. Jakiś głos, szept ledwie dosłyszalny, mówił mu do ucha:
— Nie ruszaj się!... Ani słowa!
Pomału opadł łachman, zakrywający mu twarz. Głos szeptał dalej:
— Proszę robić wszystko tak, jakbyś pan był członkiem tej bandy... Nikt nie zajmuje się panem... Proszę robić to, co oni... I nie zawahać się ani chwili!
Szymon usłuchał, nie odwracając się. Dwóch katów niedaleko niego podnosiło trupa. Podtrzymywany myślą, że nic nie powinno być mu wstrętnem, jeżeli chce uratować Izabellę, przyłączył się do bandytów i pomógł im przenieść zwłoki i zawiesić je na haku, przeznaczonym do zaczepiania łodzi ratunkowych.
Lecz wysiłek ten wyczerpał go zupełnie. Dręczyły go głód i pragnienie. Uczuł zawrót głowy i byłby upadł, gdyby ktoś nie wziął go pod rękę i nie podprowadził do estrady Rollestona.
Szymon jak przez mgłę spojrzał na litościwego towarzysza: był to marynarz, bosy, w spodniach i bluzie z flaneli niebieskiej, z karabinem przewieszonym przez plecy. Bandaż owijał część jego twarzy.
Szymon szepnął:
— Antonio!
— Pij pan! rzekł Indjanin, podając mu napoczętą butelkę szampana, a tutaj, jest całe pudełko sucharków... Trzeba, aby pan zebrał wszystkie swoje siły...


∗   ∗

Po wstrząsach straszliwego koszmaru, w jakim Szymon znajdował się od całej doby, nie można już było niczemu się dziwić. Cudowne ocalenie? Nie, rzecz zupełnie naturalna. Ze Indjaninowi udało się wśliznąć pom iędzy zaufanych, leżało to w logice faktów, ponieważ celem jego była właśnie zemsta nad Rollestonem za zabójstwo przyjaciela.
— To wyście tak strzelali do mnie i uratowaliście mi życie? zapytał.
— Tak, odpowiedział Antonio. Przybyłem tu wczoraj, gdy Rolleston zaczynał odrzucać tłum, trzech czy czterech włóczęgów, cisnących się do źródeł złota. Ponieważ przyjmował do gwardji swej wszystkich zaopatrzonych w broń, a ja miałem mój karabin, zostałem zaangażowany. Od tego czasu pełnię wartę, włócząc się wszędy, na prawo i na lewo, po barykadach, usypanych wokoło źródeł, po statkach i łodziach. Tym sposobem jestem jednym z mężów zaufania i byłem w pobliżu estrady wodza, kiedy mu przyniesiono papiery, znalezione przy lotniku i dowiedziałem się, że lotnikiem tym jest pan. Wówczas skupiłem całą moją uwagę, by pana uratować i ofiarowałem się jako kat, kiedy chodziło o zastrzelenie pana. Jednakże nie ośmieliłem się uprzedzić pana w obecności Rollestona.
— Znajduje się on teraz u miss Bakefield, nieprawdaż? zapytał gorączkowo.
— Tak.
— Czy pan potrafił z nią się skomunikować? Nie, ale wiem, gdzie przebywa.
— Spieszmy się, rzekł Szymon.
Antonio powstrzymał go.
Jeszcze słowo. Co się stało z Dolores, zapytał patrząc Szymonowi prosto w oczy.
Szymon odpowiedział spokojnie:
— Dolores opuściła mię.
— Dlaczego? rzekł Antonio surowo. Tak, dlaczego? Kobieta sama w tym kraju — to przecie śmierć pewna... I pan ją opuścił?
Szymon nie odwrócił głowy i patrząc Indjaninowi śmiało w oczy, odpowiedział poprostu:
— Byłem z Dolores aż do granic mego obowiązku... a nawet poza obowiązek... To ona opuściła mię...
Antonio pomyślał i rzekł z trudem:
— Dobrze... Rozumiem.
Oddalili się, niezauważeni przez pijaną tłuszczę zauszników i katów. Statek — był to okręt pocztowy, którego nazwę zobaczył Szymon na burcie: „Ville-de-Dunkerque“ i przypomniał sobie, że „Vile-de-Dunkerque” zatonął na początku okresu kataklizmów — statek ucierpiał niebardzo i leżał lekko pochylony na prawą burtę. Pomiędzy kominami a mostkiem kapitańskim pokład był pusty. Minęli klatkę schodową, przyczem Antonio rzekł:
— Tam jest kryjówka Rollestona.
— W takim razie zejdźmy zaraz, gorączkował się Szymon.
— Jeszcze nie. Znajduje się tam pięciu lub sześciu wspólników i obie baby, które pilnują lorda Bakefielda i jego córki. Idźmy dalej.
Zatrzymali się przy dużem płótnie, jeszcze nasiąkłem wodą, przykrywającem miejsce, gdzie się składa bagaż i walizy pasażerów. Antonio podniósł płótno, wsunął się pod spód i dał znak Szymonowi, by uczynił to samo.
— Patrz pan, powiedział.
Podłoga w tem miejscu składała się z szyb, zaopatrzonych w grube kraty i tędy można było widzieć szeroki kurytarz, biegnący wzdłuż kabin, położonych pod pokładem. Na kurytarzu tym znajdował się człowiek w pozycji siedzącej i obok niego dwie grube baby. Kiedy wzrok Szymona przyzwyczaił się już do półmroku, jaki tam panował, rozróżnił rysy mężczyzny i poznał w nim lorda Bakefielda. Stary gentleman przywiązany był do krzesła i strzeżony przez te same czerwone i grube niewiasty, które przyprowadziły Izabellę do ślubu. Jedna z tych kobiet trzymała w swej ciężkiej pięści, opartej o gardło lorda Bakefielda, dwa końce sznura, owijającego szyję jego. Łatwo było zrozumieć, iż wystarczyło gwałtowniejsze pociągnięcie tej brutalnej ręki by zadusić lorda Bakefielda w przeciągu paru sekund.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.