Starościna Bełzka/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starościna Bełzka
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Szlachecka równość w dawnéj Polsce, więcéj daleko w prawie zasadniczém niżeli w obyczajach się utrzymywała; mówiono o niéj co chwila, pisano bardzo wiele, przypominano często, odwoływał się do niéj każdy, mając do czynienia z możniejszym bogactwy i wpływami, ale rzadko kto miał na pamięci, gdy szło o zbratanie się z niższym. Prawo w zasadzie uznając szlachtę całą za jedno ciało, rozróżniało wprawdzie wśród stanu rycerskiego starszyznę senatorską, ale znaczenie jéj i powaga powinno się było ograniczać czasem urzędowania, gdy w rzeczy zawsze inaczéj się działo i coś z rodziców spływało na dzieci. „Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie,“ powtarzano z końca w koniec Polski; jednakże ani to było, ani być mogło prawdą. Na chwilę wśród wyborczych zjazdów, gdy większość panów braci potrzeba było sobie pozyskać, gdy szło o szablę i głosy szlacheckie, nieraz panowie odzywali się przyznając do równości, i mieszali popularnie do tłumu zagrodkowéj braci; ale niejeden książę przyciskając do piersi szaraka, dusił go aż mu guzika kontuszowego piętno na czole zostawił, a w łonie tego różnolicego rycerskiego stanu, począwszy od szlachcica, co sam swą rolę odpasawszy szablę uprawiał, do pana, którego dobra całą zajmowały prowincyę, nieskończone dostrzegały się odcienie. Nie mówię już o Litwie, gdzie z powodu wielkiéj ilości rodzin książęcych równość szlachecka późno i powoli się wyrobiła, nigdy nie będąc istotną rzeczywistością; ale w saméj Polsce z latami wyrosła mimo prawodawstwa, arystokracya potężna. Szlachta patrzała na nią okiem nieufném, opierano się jéj przemocy począwszy od Zygmunta I., czując się na siłach, nie dopuszczano cudzoziemskich tytułów, broniono mnożenia się ordynacyom, nie chciano orderu Niepokalanego Poczęcia, hałasowano prawie na każdym zjeździć na coraz wyraźniéj z łona braterstwa szlacheckiego wybijającą się arystokracyę; jednakże ani moc praw, ani ta pilność i czuwanie nie mogły zapobiedz przewadze rodzin, które już w XVIII wieku stanowiły rzeczywiście rząd kraju, miały w rękach sprawę publiczną i za sprężynę posłuszną używały szlachty, kierując nią zręcznie jak się im podobało, pod hasłem dobra publicznego i swobód narodowych.
Przed XVIII wiekiem, choć przemożnych kilka rodów pragnęło utrzymać się na raz osiągnioném stanowisku i dosyć zręcznie chodziły koło tego, silniejsze jeszcze prawo nie sprzyjało wcale długiemu trwaniu przewagi w jednéj familii, bo zasługą mierzyła się siła obywatela, nie jego urodzeniem i mieniem. Rzeczywiste znaczenie dawały zajmowane urzędy, pomagały do niego bogactwa; urodzenie było rzeczą podrzędną. Najarystokratyczniejsze rodziny stare ustępowały miejsca nowo wyrastającym z nicości. Szlachta drobna, niedawno w łonie braterstwa nic nieznacząca, podnosiła się z kolei do znaczenia i przewagi.
A wszedłszy na scenę, każdy herbowy szlachetka łatwo mógł wyjąć z kieszeni przyczajonych antenatów i kolligatów, bo ich nikomu nie brakło.
W ciągu kilkuset lat zmienia się w ten sposób kilkakroć grono senatorskie starszéj braci, mało kto w niém nie znajdzie przodka lub krewnego; wśród imion starych za każdym razem nowe spotykasz, choć nie każdy z tych nowo zaciężnych umie za sobą w koło magnackie pociągnąć rodzinę. Niektóre imiona raz się ukazują i nikną; inne idą po sobie szeregiem, spadkiem niemal, biorąc krzesła i starostwa. W panegirykach, choćby dla deputatów na trybunały pisanych, łatwo się przekonać, jak każda młoda illustracya, miała w zapasie znakomitych pradziadów i długą prozapię.
Ztąd w XV naprzykład wieku inna wcale jest arystokracya Polski, inna już w XVI, a w XVIII zmieniona i nowemi wcale ubogacona imiony, nieznanemi wprzódy. Niejedna rodzina, która potężną miała przewagę w dziejach pierwotnych, maleje i roztapia się póżniéj w szlacheckim świecie, schodząc na zagon, z którego wyszła; inne niespodzianie jak grzyby z ziemi wyrastają. Kto za Zygmunta III, gdy Żółkiewski wydawał uniwersały, rozkazując chwytać i imać awanturnika i partyzanta Zborowskich Ludwika Poniatowskiego, gdy Krystyna z Duchnik Poniatowska prorokowała we snach magnetycznych protestanckim marzycielom, domyślać się mógł, że z téj saméj rodziny zasiądzie późniéj jeden na tronie i od włoskich cielców, ciołka będzie na polskich łąkach utuczonego wywodził!
Jak Tęczyńscy upadają i wygasają z imieniem, później Koniecpolscy, tak Lubomirscy, stara szlachta, na panów z „soli“ wyrasta w XVII wieku, tak inni późniéj wzbogaceni i przeważni, ledwie w Paprockim się wspominają. Ciekawych w téj mierze porównań dostarczają „Herby Rycerstwa,“ postawione obok „Korony Polskiéj“ Niesieckiego, w któréj i mogił, i kolebek stoi przy sobie mnóztwo.
Imiona, rodziny, znaczenie, wielkość, wszystko w świecie przechodzi jako cień Hioba (velut umbra) i więdnieje jak trawa. Miejsce ich zajmują nowe pokolenia i nowe krótkotrwałe olbrzymy. W papierach niejednego dziś zagrodowego szlachcica znalazłoby się czém wielkiemu panu pochwalić, ale na co się to zdało wnukom, w których nie ma serc pradziadowskich?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.