Sprawa Dołęgi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Zaledwie świtało w Chwaciejówce, już Pan Norbert, ubrany po myśliwsku, czynił przegląd wszystkich przygotowań na przyjęcie gości, którzy z Waru mieli przyjechać na godzinę dziewiątą. Wyszedł pod kolumny podjazdu i rozejrzał się po niebie. Szary dzień wchodził na niebo leniwie poza brudnemi chmurami. Powietrze nieruchome, przesycone wilgocią i wonią gnijących pod śniegiem liści, zapowiadało deszcz, albo mokry śnieg na polowanie. Trudno; — to się już urządzić nie dało, reszta była w największym porządku.
Nigdy jeszcze Chwaciejówka nie oglądała tak doborowego zgromadzenia gości. Zbarazcy, choć sąsiedzi o dwie mile, przyjeżdżali tu rzadko; pierwszy raz zjawiał się tu dzisiaj Szafraniec, Koryatowicz; nawet przyjazd Kerstena, choć go Zawiejski nie lubił, był mu dzisiaj przyjemny, bo Kersten należał do najlepszego towarzystwa. Z pomiędzy osób, które polowały w Warze, nie proszono tylko Dołęgi, zapewne przez zapomnienie, i Szydłowskiego, który był rzeczywiście już nazbyt prawdomówny. Za to sprowadził sobie pan Norbert na polowanie dwóch hrabiów z okolicy; ci mieli przeznaczenie ozdabiać po bokach gospodarza fronton pałacu podczas przyjazdu gości z Waru, ale jeszcze spali, bo było zawcześnie. Miał to być jedyny efekt wstępny, gdyż pan Norbert słusznie wystrzegał się okazać, że ten zjazd jest dla Chwaciejówki doniosłą nowością Nie zawieszano żadnych wieńców, nie zbudowano, broń Hoże, łuków tryumfalnych, tylko skromna flaga z herbem Zawiejskich powiewała nad białym pałacem na znak tradycyjnego hasła gościnności. Zebranie miało mieć charakter bardziej przyjacielski, gdyby się dało — familijny.
Pałac, zbudowany przez obecnego właściciela, wyrażał przez architekturę i całe urządzenie prostotę starych, gniazdowych siedzib. Choć wzniesiony odrazu w całości, miał pozór wielkiego dworu, z którego zrobiono pałac, dodając mu fronton na kolumnach i wieżę. Pokoje były wysokie, jasne; meble nowe, mieszane ze staremi, podobno szczątkami dawnej świetności, gdyż pan Norbert opowiadał o różnych majątkach, które posiadał w oddalonych okolicach niegdyś jego dziad, znany ze swej podróży do Rzymu. Chwaciejówkę z kilkunastu folwarkami kupił ojciec pana Norberta od Zbarazkich, po długoletniem zajmowaniu się ich interesami; zmusiły go podobno do tego zajęcia tragiczne losy rodziny Zawiejskich, opisane dostatecznie w różnych złotych księgach szlachty polskiej.
Lustrował tedy pan Norbert salę jadalną, do której mieli wejść zaraz myśliwi na przekąskę, i kazał przysłonić trochę z góry firanki, aby rzucić cień na wiszących pod sufitem antenatów, a oświetlić rozłożone na bufetach familijne srebra. Lustrował salon główny, skąd polecił wynieść zbyt pospolite kwiaty, ustawione tam przez panią Zawiejską. Lustrował bibliotekę, aby na stołach i w pierwszym rzędzie szaf były same dzieła doborowe, pięknie oprawne i w dobrym duchu, co już zresztą uprzednio doprowadził do doskonałości. Zajrzał do pokojów gościnnych i przekonał się, że i tam oko mogło czasem mile spocząć na jakimś szczątku dawnej sławy Zawiejskich. I doszedł wreszcie do kulminacyjnego punktu swej lustracyi, do obejrzenia żony, która najbardziej go niepokoiła wobec zbliżania się chwil uroczystych.
Pani Zawiejska, chociaż Wiśniowiecka z domu (o pokrewieństwie jej z królem świadczył tylko portret Michała Korybuta, zawieszony w pokaźnem miejscu w salonie) nie była zupełnie na wysokości społecznych poglądów pana Norberta. Natury biernej i potulnej, bez ambicyi, starała się wyczuwać intencye, ogarniać pomysły swego małżonka, ale przychodziło jej to bardzo trudno. Pan Norbert przestał ją nawet ewangelizować, zniechęcony brakiem w niej talentu, ale były okazye, w których musiał dawać instrukcye, zastosowane do okoliczności. Pani Michalina bała się męża, bała się starszego syna, Hektora, już także wielkiego w swoim rodzaju, — wogóle bała się wszelkich wielkości.
Teraz, ubrana w jedwabną suknię od świtu, czekała z biciem serca na przyjazd myśliwych. Pan Norbert znalazł ją w tym stanie i uznał potrzebę kordyału uśmierzającego, wobec grozy sytuacyi. Usiadł więc w pokoju żony, ziewnął i począł mówić:
— Jakoś nie przyjeżdżają... no, niema jeszcze dziewiątej. Dzień zapowiada się nie dobrze. Wszystko to jest dość nudne.
Pani Zawiejska spojrzała ze zdziwieniem na męża:
— Tak tego pragnąłeś, Norbercie...
Pan Norbert ledwie nie wybuchnął; jednak pohamował się, ująwszy za brodę szeroką dłonią i krzywiąc twarz, jakby od bólu zębów, odsapnął i mówił dalej spokojnie:
— Miło mi zawsze widzieć u siebie przyjaciół, ale myślałem, że dzień będzie piękniejszy na polowanie. Tak Bóg chciał. I polowanie jest pod opieką Boską, nie prawdaż, moja droga?... A czy odmawiałaś już ze służbą ranne pacierze?
Jedyną wspólną cechą ich charakterów była pobożność, wprawdzie inaczej przez wielkiego męża pojmowana, inaczej przez skromną żonę.
— Nie odmawiałam, bo sądziłam, że dzisiaj mogłoby to przeszkadzać.
— Ale gdzież tam! Pana Boga z domu wypędzać dlatego, że goście jadą?! A stare przysłowie: gość w dom, Bóg w dom? Owszem, niech się służba zbierze, jak zwykle, i śpiewa »Kiedy ranne...«. Tylko już nie wołaj na modlitwę lokajów w liberyi, bo ci nam są niezbędni. Ja sam dopilnuję przyjęcia. Ale... co do przyjęcia chciałem ci powiedzieć, żebyś się niem zanadto nie przejmowała; trzeba wszystkich traktować grzecznie, lecz okazale. Któż to przyjeżdża?... Kilku przyjaciół... Niepotrzebnie naprzykład włożyłaś tę suknię... panie z Waru przyjadą dopiero na obiad... teraz mogłabyś nie pokazać się... Ot, idź lepiej na zwykłe ranne pacierze. Il faut être simple, ma chère.
Zadowolony z przemowy, poszedł do sieni, gdzie dwaj domowi hrabiowie przechadzali się już z Hektorem, wszyscy ubrani po myśliwsku.
— Dzień dobry, drodzy moi! — rzekł pan Norbert, ściskając ręce gości i całując syna w czoło. — Czy piliście kawę? Albo już poczekamy na kompanię z Waru?
Wtem drzwi wchodowe rozwarto na rozścież i z pierwszych sań wysypały się dwie niekształtne, okryte błotem, szuby. Był to Andrzej Zbarazki i Szafraniec.
— Fatalna sanna — rzekł Szafraniec zamiast powitania.
Reszta gości powiedziała mniej więcej to samo.
Gdy zrzucili szuby i przeszli do sali jadalnej, rozległ się stłumiony dźwięk ludowego śpiewu.
— Cóż to? Okrężne w zimie? — pytał Andrzej, rozweselony dużym kieliszkiem wódki.
— Nie — odpowiedział pan Norbert — to nasz zwyczaj odmawiania z domownikami rannych i wieczornych pacierzy. Przepraszam panów, że go zachowałem i dzisiaj.
— Ależ naturalnie, aa! aa!... — rozległy się głosy.
Poczem zamknięto parę drzwi i śpiew już nie dochodził do jadalni.


Polowanie poszło lepiej, niż pogoda wróżyła. Hektor je prowadził sam i złożył dowody talentów, bo zwierzyny było dużo; Koryatowicz został królem, Szafraniec i Zbarazki zabili każdy po ogromnym dziku, i polowanie zostało uznane za jedno z najlepszych w kraju. Niektórzy posądzali, że zwierzyna została ad hoc sprowadzona, ale wynik był dla wszystkich zadawalniający. Hektor rozwinął też przy śniadaniu i przy różnych sposobnościach tak gorące działanie na Szafrańca, że ten znalazł sam konieczność jechania do Petersburga w sprawie dróg bitych. Na to postanowienie w płynęła też może ranna jazda z Waru po drodze błotnistej i uciążliwej.
Obiad w Chwaciejówce był po staroświecku wspaniały. Pani Zawiejska, posadzona przy obiedzie między księciem Januszem Zbarazkim, a hrabią Szafrańcem, którzy mówili mało i o rzeczach prostych, nie zwracała na siebie uwagi, a o to tylko chodziło. Dwaj młodsi synowie pana Norberta, jeden w mundurze uniwersytetu katolickiego w Louvain; wyglądali raczej ozdobnie. Księżnej Hortenzyi pan Norbert, nie w ciemię bity, umiał tyle subtelnych rzeczy powiedzieć o jej ogromnem znaczeniu jako pani i autorki polskiej, że księżna czuła się swobodną i niezbyt osamotnioną w Chwaciejówce. Pani Hohensteg miała za sąsiada Andrzeja, Halszka Koryatowięza. Stół był bardzo mądrze nie tylko zastawiony, ale i zasadzony, dał więc wyborny rezultat humoru.
Wśród gwaru rozmów i pośród ogonów własnych bażantów, obnoszonych na pieczyste, powstał pan Norbert i, dając skromny pozór swej apostolskiej postaci, przemówił:
— Nie jestem oratorem, pragnę tylko wznieść zdrowie moich miłych i dostojnych gości, a kiedy ojcowie nasi miewali zwyczaj przy szklance poruszać, ba, nawet decydować najważniejsze sprawy, niech mi wolno będzie chociaż wspomnieć o podobnych sprawach, gdy w gronie gości mam zaszczyt posiadać dwóch mężów, cnotą i przykładem świecących krajowi z których jeden powagą swoją i doświadczeniem, drugi śmiałym pomysłem i zaparciem siebie, jedyni zdolni są poprzeć i przeprowadzić wiadomą nam sprawę. Niech moja chata zyska sobie ten splendor, że tutaj poczęło się jedno z czynnych starań o dobro publiczne, podjęte przez pierwszych w kraju obywateli. Zdrowie moich gości w ręce księcia Janusza Zbarazkiego i hrabiego Szafrańca!
Zimny Szafraniec poczuł nagle przypływ stanowczej energii. Wstał natychmiast i z niezwykłem ożywieniem odpowiedział, wymawiając z cudzoziemska, zwłaszcza literę r.
— Szanowny gospodarz ma racyę: nie trzeba odkładać na jutro pracy dla kraju. Kiedy więc poważni mężowie... to jest, kiedy książę Janusz ma także tę myśl o której mówił szanowny gospodarz... nie trzeba odkładać na jutro pracy dla kraju... i ja oświadczam, że gotów jestem pojechać do Petersburga, skoro już wymieniono moje nazwisko, a także proszę, aby pan Hektor Zawiejski, jako autor projektu, pojechał z nami. Wnoszę zatem zdrowie gościnnego domu panów Zawiejskich.
Uśmiechnął się, a było to rządkiem ustępstwem z jego strony; dumna i starannie ułożona twarz przybierała w uśmiechu jakiś wyraz obcy, trochę dziecinny.
Z mowy Szafrańca zrozumiano powszechnie tylko to, że, nieczynny dotychczas, wydziera się obecnie do służby publicznej, powstał więc szmer aprobacyjny. Ale Halszka zapytała Koryatowicza:
— Czy o projekcie szos mowa?
— Zapewne.
— To przecie projekt pana Dołęgi, a nie pana Zawiejskiego.
Mimo wrodzonej śmiałości, nie mogła tutaj przemawiać. Że jednak korciła ją ta pomyłka Szafrańca, więc powtórzyła drugi raz głośniej:
— To jest projekt pana Dołęgi.
Wtem powstał Hektor Zawiejski i rzekł, kłaniając się Szafrańcowi:
— Dziękuję z głębi serca za zaufanie, którem zaszczyca mnie hrabia Szafraniec. Muszę tylko nadmienić, że nie jestem autorem projektu, o którym mowa. Autor pragnie pozostać bezimiennym i oddaje swą pracę w ręce ludzi dobrej woli, na których czele nie można lepszych postawić dowódców, jak dwaj, wymienieni przez mego ojca, mężowie.
— Przecie uczciwy człowiek! — odetchnęła Halszka i, gdy spotkała wzrok Hektora Zawiejskiego, skinęła mu ładnie głową.
Hektor odezwał się półgłosem do Andrzeja:
— A widzisz, mówiłem, że Szafraniec gotów jest służyć krajowi swoją osobą.
— I wymową — odrzekł młody Zbarazki.
Więcej nie mówiono już o rzeczach publicznych przy stole. Ale po obiedzie ludzie myślący wrócili instynktowo do sprawy przy kawie i cygarach, w gabinecie pana Norberta.
Szafraniec tak był stanowczy, Zawiejscy tak wymowni, a książę Janusz tak jakoś ochoczo usposobiony, że wszyscy uznali konieczność jazdy do Petersburga. Hektor, zapraszany usilnie, zgodził się wreszcie należeć do tryumwiratu i zaraz rozpoczął działanie, biorąc na siebie redakcyę listu do hrabiego Karola Zbązkiego z zapytaniem o zdanie w tej sprawie. List miał podpisać książę Janusz.
Gdy już ta delegacya została ukonstytuowana, Szafraniec zapytał, czy obmyślono fundusz na pobyt w Petersburgu.
Nie zrozumiano go na razie, ale wytłómaczył się:
— To tylko u nas sprawy podejmowane bywają tak lekko. Skoro jest sprawa, powinno być natychmiast otworzone jej conto, chociażby na pierwsze wydatki, podróż, pobyt w stolicy, starania...
— Panie hrabio — odezwał się stary Zawiejskj — dopóki niema koncesyi, niema właściwie sprawy. Na preliminaria, doprawdy, że możemy znaleźć pieniądze w naszych prywatnych kieszeniach. Każdy z nas ma przytem swoje interesy w stolicy.
Szafraniec niezupełnie dał się przekonać. Gotów był ponieść wraz z innymi jaką ofiarę pieniężną, ale upierał się przy otworzeniu conto corrente, z którego wyznaczonoby dyety delegacyi.
Przegłosowano go. Jeżeli Zbązki pochwali zamiar, tryumwirowie mieli po nowym roku wybrać się w podróż.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.