Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   66   —

gość w dom, Bóg w dom? Owszem, niech się służba zbierze, jak zwykle, i śpiewa »Kiedy ranne...«. Tylko już nie wołaj na modlitwę lokajów w liberyi, bo ci nam są niezbędni. Ja sam dopilnuję przyjęcia. Ale... co do przyjęcia chciałem ci powiedzieć, żebyś się niem zanadto nie przejmowała; trzeba wszystkich traktować grzecznie, lecz okazale. Któż to przyjeżdża?... Kilku przyjaciół... Niepotrzebnie naprzykład włożyłaś tę suknię... panie z Waru przyjadą dopiero na obiad... teraz mogłabyś nie pokazać się... Ot, idź lepiej na zwykłe ranne pacierze. Il faut être simple, ma chère.
Zadowolony z przemowy, poszedł do sieni, gdzie dwaj domowi hrabiowie przechadzali się już z Hektorem, wszyscy ubrani po myśliwsku.
— Dzień dobry, drodzy moi! — rzekł pan Norbert, ściskając ręce gości i całując syna w czoło. — Czy piliście kawę? Albo już poczekamy na kompanię z Waru?
Wtem drzwi wchodowe rozwarto na rozścież i z pierwszych sań wysypały się dwie niekształtne, okryte błotem, szuby. Był to Andrzej Zbarazki i Szafraniec.
— Fatalna sanna — rzekł Szafraniec zamiast powitania.
Reszta gości powiedziała mniej więcej to samo.
Gdy zrzucili szuby i przeszli do sali jadalnej, rozległ się stłumiony dźwięk ludowego śpiewu.
— Cóż to? Okrężne w zimie? — pytał Andrzej, rozweselony dużym kieliszkiem wódki.