Sprawa Dołęgi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Księżna Hortensya Zbarazka żyła życiem osobistem, gdyż poświęcenie siebie dla drugich nie wchodziło w zakres jej zdolności. Czyniła wprawdzie różne ustępstwa dla męża, którego ostentacyjnie kochała — dla dzieci, przedstawiających cząstkę jej ambicyi — ale żyła raczej »dla idei«, dla wyrobienia sobie opinii kobiety rzadkiej, subtelnej, niewypowiedzianej; jednem słowem — żyła dla siebie. Przestawała głównie z ludźmi, którzy szczerze, lub z rachunkiem, wielbili czy to jej rozum, czy serce, czy nawet stanowisko społeczne; było to jej stałem zajęciem: odbierać hołdy, których nigdy nie miała dosyć, i które, jak sądziła, należały się jej. Obecnie, gdy hołdownicy zaczęli, się przerzedzać, księżna pracowała nad zyskaniem ich sobie. Ze starych przyjaciół, głównie z mężczyzn, potrafiła sobie stworzyć wierny i dość jeszcze liczny poczet, a o ile go nie miała koło siebie, utrzymywała z nim korespondencyę. Pisanie długich, wymuskanych listów doszło do rozmiarów manii. Listy te zyskały jej w pewnych kołach sławę niezrównanej stylislki w rodzaju epistolarnym. W listach było dużo kwestyi literackich, filozoficzno-sentymentalnych i dużo budujących uwag; pisywała też czasem modlitwy za ukochane osoby i dla kochanych osób. Że zaś była dawniej bardzo piękna, dawni czciciele pozostali wierni tej łaskawej pani, która ich dotąd darzyła frazesami, pachnącymi jak na wpół zwiędłe róże. Między korespondentam i byli i tacy, którym ta przyjaźń, stwierdzona podpisem: »Hortensya Zbarazka«, pochlebiała. Baron Kersten nie omieszkał nigdy, po otrzymaniu listu od księżnej, powiedzieć licznym znajomym: »dostałem dzisiaj list od kochanej księżnej Hortensyi; skarży mi się..« i t. d.
Wobec zachodzącej już piękności, księżna coraz usilniej ozdabiała swój umysł i wznosiła serce. Obok manii listów, których bruliony zachowane składały rodzaj sentymentalnego pamiętnika, wzmogło się w księżnej zamiłowanie do sztuk pięknych, głównie zaś do muzyki, tej sztuki najłatwiejszej, nie wymagającej pracy mózgu, a mogącej zastąpić czasem inne, silniejsze jeszcze, rozkosze zmysłowe.
Tego dnia, odegrawszy z Amonem na cztery ręce kilka koncertów i parę wspólnych kompozycyi, siedziała księżna Hortensya przy biurku w swym buduarze, zwanym »mon refuge«. Pokój ten był półokrągły, narożny, pod zachodnią basztą zamku. Całe jego urządzenie z mahoniu i bronzu, naśladowane z gabinetu Fryderyka Wielkiego w »Sans-Souci«, dopełniały inne dodatki: kolekcya miniatur, kolekcya zegarów, kilka pastelowych obrazów i wreszcie wielki, jak ołtarz, klęcznik Ciężkie k o tary psuły rysunek szaf, zastosowanych do ścian pokoju Dla archeologa był to jedyny w zamku pokój fałszywy, podczas gdy wszędzie panował tur dobry styl francusko-saski, napotykany w Dreźnie i w naszych starych pałacach. Ale malarz chętnieby zobaczył na tle tej pstrokacizny postać księżnej przed biurkiem, w jasnym szlafroku z koronkami. Jej twarz trochę otyłą ozdabiały piękne, tragiczne oczy, otoczone bronzowym cieniem, i nos prosty, jeszcze klasyczny. Siwizny nie było prawie znać pod starannem uczesaniem; wypielęgnowana ręka trzymała złote pióro. Księżna usłyszała kroki, zbliżające się do jej pokoju, i miała czas pomyśleć o estetyce swej postawy.
Gdy wszedł książę Janusz w rozpiętym szarym surducie, księżna, rzuciwszy mu mgliste, wracające z innego świata spojrzenie, wypowiedziała takie zdanie po francusku:
— Wtargnąłeś do mnie, jak rzeczywistość...
— Zdecydowaliśmy się co do pieca; będzie taki, jak był, z Gdańska — odpowiedział książę 1 usiadł w fotelu na rozłożonych nutach, które potem z trudnością z pod siebie usuwał.
— Z Gdańska? To dobrze. Wiesz, że ja się nie mieszam do nowych urządzeń w Warze. Mam tylko swój kącik ozdobiony po mojemu.
Małżeństwo było w najlepszem porozumieniu: książę mówił żonie wszystko, księżna mówiła, co chciała — a każda połowa miała faktyczną niezależność.
— Kazałem zagrać pobudkę przy powrocie z polowania.
— To dobrze, mój Januszu:
— Wiesz, Hortensyo, jabym wolał dzisiaj nie prosić na obiad tego Amona.
— Ale koniecznie! — odezwała się żywo — przecie to jest wielki artysta, najlepszy uczeń Rubinsteina.
— No, dobrze.
Pomilezeli chwilę, myśląc każde w swoją stronę. Księżna odezwała się pierwsza:
— Piszą mi z Warszawy...
O wiadomościach listowych mówiła zawsze w formie nieosobistej; przyzwyczaiła do tego męża oddawna.
— Piszą mi z Warszawy o nowym sukcesie Andrzeja; jakaś panna Helle... Ten chłopiec nie ma, doprawdy, żadnych zasad!
— Helle?... Poczekaj, m oja droga... Helle, to przecie ten milioner, przemysłowiec. Jeżeli mówią o jego córce, to... to jest jedynaczka, ogromnie bogata i nawet trochę w świecie bywa...
— Ach tak! — westchnęła księżna — w teraźniejszem towarzystwie wystawieni jesteśmy na ocieranie się o byle kogo... No, ale może to nie ta sama? »Helle« może się każdy nazywać.
— Prawda i to — rzekł książę niezupełnie uspokojony.
Tymczasem głuchy stuk, jakby kamienie kto puścił po deskach, zwrócił uwagę obojga księstwa.
— Trębacze idą na basztę... a to dudnią po schodach! Widać, że już myśliwi wracają! — zawołał książę i dość żwawo wyszedł z buduaru żony.
Niebawem spotkał Marsowicza, nadzwyczaj ożywionego. Stary dreptał, pędzał rozmaitych wyrostków z trąbami i bez trąb.
— No, panie Franciszku, niech im zagrają od ucha naszą starą pobudkę!
— Będzie wszystko, będzie, mości książę... Niech Karwacki weźmie obok siebie dwie duże trąby, a małe niech się w tył cofną.. a jak zaczniecie śpiewać, niech Karwacki dobrze prym trzyma... i nie żałować gardła, żeby wyraźnie słychać było aż na moście... i nie piać, jak koguty, jeden przez drugiego, tylko razem, składnie, tak...
Śpiewał niby na wzór, wysilając ochrypły głos, przytupując i w takt klaszcząc rękami.
Ciągle dudniały kroki na wązkich schodach, prowadzących z pierwszego piętra na basztę narożną, umieszczoną przy wschodnim froncie, ozdobną krenelami i galeryą zewnętrzną.
Książę umieścił się z Marsowiczem przy jednem z okien wschodniego boku; otworzył okno, by lepiej widzieć i słyszeć.
Zamek, pierwotnie obronny, zbudowany w czworobok, zachowany był dotychczas w całości, ze zmianą tylko dachów na francuskie, z usunięciem wałów i fos od strony parku, spadającego z góry, z przerobieniem mostów zwodzonych na stałe, rzucone przez rzekę, która pięknym łukiem opasywała wzgórze.
Słońce zapadało pogodnie za park, a od strony wschodniej, tam, gdzie patrzyli dwaj starzy, zamek rzucał olbrzymi cień na pochyły podjazd, na most i gdzieś daleko rysował na śniegu, fantastycznie wydłużone swe dachy, baszty i dzwonnicę.
Za mostem trakt warski czernił się dwom a rzędami starych drzew, i falując po wzgórzystym kraju wpadał w lasy.
Po tym trakcie zbliżali się myśliwi długim szeregiem sań i bryczek, w jasnym blasku roziskrzonego zachodem śniegu. Gdy już wjechali w cień zamku, z baszty zagrało hasło, przeciągły hejnał, wydęty z kilku zgodnych mosiężnych gardzieli, płynąc niby jęk odwieczny, niby zamarły tryumf, przez ciche powietrze wieczoru.
Furmanki zatrzymały się zbitą kupą u podjazdu, konie zastrzygły uszami.
A już granie zaczęło skakać, rozhukiwać się po pagórkach. Urwało się wstępne hasło i w ton ostatni wpadła piosenka skoczna, jak kłus konnicy, szumna, jak miarowy chrzęst husarskich skrzydeł, szczera jakaś i buńczuczna, aż wiało od niej przedwiekową ojców pobożnością, fantazyą i pychą.
Huknęło kilka męskich głosów:

Marsz, moje serce!
W pobudkę biją —

Strzelaj mordercę,
A chwal Maryą,
Boś u Maryi
Towarzyszem w regimencie.
Podaj się ty Jej
W opiekę święcie[1].

W szósty wiersz wpadał akompaniament jednej trąbki, a po odśpiewaniu strofy przez przodowników, cały chór powtarzał pełnem gardłem dwa ostatnie wiersze ze zgodną wrzawą trąb. Zaśpiewali znowu przodownicy:

Hej! z baszt na Warze
Trąby zagrały —
Zmykaj, Tatarze,
Póki grzbiet cały!
Hej! dobra nasza,
Dobra nasza, a nie czyja —
Wroga odstrasza Panna Marya.
Czy cię zaklina
Żoneczka młoda,
Czyliś chudzina,
Czy wojewoda,
Ślubne kobierce
Rycerz za się siodło troczy —
Marsz, moje serce!
Poniosły oczy...

Już i kompania myśliwska zaczęła, jak echo, powtarzać ostatnie wiersze, porwana urokiem rycerskiej śpiewki, która płynęła ze starej baszty dalej:

Gdybyś i poległ
Znakowi wierny.
Zagra ci w polu
Hejnał pancerny;
Żeś służbę Bożą
Zacnie sprawił w regimencie.
Nieboć otworzą
W każdym momencie.

Jak rycerz prawy,
Będziesz przyjęty,
Gdzie Stanisławy,
Gdzie Kazimierz Święty,
Legli w żołnierce
Po za światem sławniej żyją, —
Strzelaj mordercę,
A chwal Maryą!

Dzwonił teraz finał wszystkiemi trąbami. Grzmiał i przelewał się w echach, jak grom jaki mosiężny, i skonał, tak, jak się zaczął, jednym przeciągłym, stopniowanym jękiem w cichem powietrzu wieczoru.
— Brawo! brawo! — rozległy się podniecone głosy myśliwych i towarzystwo wtargnęło po schodach do wielkiej sali pierwszego piętra, gdzie oczekiwał książę Janusz z Marsowiczem.
— Skąd wuj ma takich nadzwyczajnych trębaczy? — pytał Szafraniec, nawet on, zelektryzowany.
— Przypomina mi to sztreki na polowaniach u księcia Schwarzenberga — zaczął Kersten, który miał dar wszędzie wcisnąć nutę fałszywą.
— Skąd wuj ma taką orkiestrę? — pytała pani Hohensteg.
— Moi drodzy, od czasu, jak War Warem, grywano tę pobudkę rano i wieczór z tej samej baszty. Trębacze dziedziczą talent z ojca na syna; mam nawet wieś całą nazwaną »Trębacze«.
— A dlaczego nie słyszeliśmy dotąd pobudki?
— Wyrzucili starą — wtrącił Marsowicz.
— Żałujesz jej, panie Franciszku?
— Weselej z nią było, ale skoro wola ś. p. księcia Hieronima...
— Pamiętam, gdy ją skasował mój ojciec — ciągnął dalej książę Janusz — budziła o wschodzie słońca, albo znów wypadała w lecie po obiedzie...
— Jak musztarda — dodał Kersten.
— Jak musztarda. Przeznaczono ją więc na hasło przygodne: do polowań i do takich miłych okazyi, jak dzisiejsza.
Skłoniło się kilka głów. Marsowicz rozpoczął historyę starej warskiej pobudki, słynnej niegdyś w dziejach wojen z Tatarami, ale go nie słuchano, bo pora była przebrać się na obiad.





  1. Pierwszy czterowiersz autentyczny. Całość, co do rytmu, naśladowana z bojowego śpiewu: »Sodalium Marianorum«. (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.