Sprawa Clemenceau/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Była prawie szósta godzina, gdy Iza uchyliła ostrożnie drzwi swego pokoju.
Nadmieniłem już wyżej, że pokój jej bezpośrednio styka się z pracownią. W zajmowanej obecnie pozycyi Iza mię dostrzec nie mogła, z powodu, że olbrzymia grupa bronzowa kryła mię przed nią całkowicie. Ja przeciwnie, widziałem ją doskonale, w niewielkim weneckim zwierciadle, które nieco pochyło zawieszone, najdokładniej odbijało wszystkie szczegóły pracowni. Z włosami rozpuszczonymi nie mając na sobie nic prócz koszuli, spadającej ze śnieżnych ramion, i spódniczki, Iza wstrzymując oddech, stąpała cichutko na palcach, jedną ręką unosząc nieco spódniczki, w drugiej ukrywając coś białego.
Szła ze wzrokiem wlepionym w drzwi mego pokoju, w obawie bym się w nich nagle nie zjawił. Był to najlepszy sposób nie dostrzeżenia mię, patrzyła bowiem wprost w przeciwną stronę od miejsca, gdzie się znajdowałem.
Wyobraziłem sobie natychmiast, że wiódł ją do mnie jeden z tych rannych porywów, tak radosnych dla młodego małżonka, a do których. pobudzają, wtórząc im wesoło pierwsze świegoty, pierwsze blaski, i pierwsze tchnienia dnia letniego. Inaczej, pocóżby tak wcześnie i w podobnym stroju miała wychodzić do swego pokoju. Wstrzymałem oddech, czyniąc się nieruchomy na wzór otaczających mię posągów, Iza minęła drzwi mojej sypialni odwracając się raz ostatni by nie zostać pochwyconą znienacka, i postąpiła kilka kroków w stronę przedpokoju.
— Dokąd idziesz? — zawołałem.
Z dziwnym krzykiem, z krzykiem duszy co się znajdowała o sto mil od miejsca do którego ją zwrócono w jednym mgnieniu, stanęła jak wryta; i obróciwszy się, niby sprężyna ruszona, by nie upaść wsparła się o ścianę podnosząc rękę do serca, i biała jak batyst jej bielizny.
Pobiegłem do niej. Przez ten czas opamiętała się trochę.
— Ah! jakieś ty mię przestraszył! powiedziała ocierając pot, co wystąpił jej na czoło. — Wiesz, że mógłbyś mię kiedy zabić takim żartem?
I spróbowała odetchnąć z głębi piersi, uśmiechając się do mnie, rękę moją cisnąc, jakby szukając oparcia, i chcąc okazać mi razem, że się na mnie nie gniewa.
— Ale bo też, dokąd miałaś iść tamtędy? zapytałem.
— Szłam do Nanuny (miły Feliks tak nazywał swoją niańkę), — szłam do Nanuny zobaczyć małego. Od dwóch godzin spać nie mogę, i sama niewiem dlaczego byłam niespokojną o dziecko.
W istocie, pokój dziecinny znajdował się po drugiej stronie mieszkania.
— A listy co masz w ręku, — cóż to jest?
Popatrzyła na nie, jakby dla przypomnienia sobie jakiegoś mało ważnego szczegółu!
— To dwa listy które napisałam, nie mogąc spać długo: jeden do mamy, odwołujący zaproszenie na dzisiejszy obiad, który miała jeść ze mną, jeśliby ciebie nie było, a który teraz zjemy we dwoje co wiem że ci się więcej podobaj drugi... znowu odczytując adres, jak gdyby dobrze sobie nie przypominała, ah! tak, — drugi do nowej modystki, którą mi zachwalono. Chciałam prosić Nanuny, żeby je odniosła, idąc dziś rano z dzieckiem na spacer. Ot wiesz co, weź oba listy sam je każesz odnieść. Drżę tak strasznie, patrz tylko jak drżę cała, że wypadłyby mi z ręki Oh! nie trzeba nigdy straszyć mię w ten sposób.
I cała drżąca w istocie, oparła główkę na mojem ramieniu.
Wziąłem listy, i rzuciwszy je na stolik, począłem się usprawiedliwiać.
— Za karę, mój panie, — powiedziała Iza, — musisz mię zanieść do mego pokoju, dokąd nie doszłabym o własnej sile, i tam mię uśpić na nowo zamierzałam bowiem uspokoiwszy się o dziecko i rozporządziwszy listy, położyć się powtórnie i spać do południa; do czego teraz trzeba mi dopomódz troszeczkę, inaczej bym już nie usnęła.
Wziąłem ją za ręce jak dziecko, i poniosłem do sypialnego pokoju, przytuliwszy się twarzą do twarzy.
— Czyś ty wart tego? — mówiła wieszając mi się na szyi, i wabiąc ustami i wzrokiem; ale, cóż mam robić z tobą: dobrze żeś nie pojechał przynajmniej. W takie pyszne, gorące dni letnie szkoda być daleko od kochanych swoich, a ja cię kocham jak w pierwszych naszych miodowych chwilach. Wiesz, dąsałabym się na ciebie, gdybyś mię był samą na trzy dni porzucił. A ty, czy mnie kochasz?
Położyłem ją do łóżka, na miękkiej białej pościeli; a gdym od niej odchodził, by wrócić do przerwanej pracy.
— Nie zapomnij o listach, — szepnęła za mną mdlejącym głosem; nie chcę by nam dziś kto przeszkadzał, choćby nawet mama! Jeżeli Nanuna wyszła oddaj pokojowej.
Powiedzże mi przyjacielu, czyż kto inny nie dałby się złapać w taki sam sposób, i gdyby nie traf, nie przeznaczenie, do dziś bym jeszcze nie wiedział, że jeden z tych listów mieścił najpotworniejszą, najzuchwalszą zdradę.
Jak ta kobieta znała mię doskonale! jak ona była pewną wiary, zaślepienia, głupoty mojej!
Udałem się do dziecinnego pokoju, by popieścić synka, jak to codzień miałem we zwyczaju, i oddać niańce dwa powierzone mi listy.
Na usypianiu Izy zeszło mi dość czasu. Było po dziesiątej. Nanuna już wyszła. Zawołałem na pokojową. Służący, zajęty uprzątaniem salonu, z którego powynosił wszystkie meble, powiedział mi że wyszła przed minutą, że nie musi być dalej jak w podwórzu. Otworzyłem okno. Nikogo. Tylko we drzwiach od stajni zobaczyłem mego charta. Patrzył na mnie ruszając ogonem. Czas był prześliczny; Iza spała; nie czułem już takiej ochoty do pracy, jak z rana; wziąłem myśliwską czapeczkę, szpicrózgę; wyszedłem, gwizdnąłem na psa; i w letniej marynarce uśmiechnięty, z czołem podniesionem, jak człowiek pewny że jest kochanym, skierowałem się w stronę alei Marboeuf. Nie uszedłem dziesięciu kroków, gdy spotkałem powracającą pokojówkę
— Pani dała dwa zlecenia dla ciebie, Naneto ale cię nie było. Jeżeli się obudzi przed moim powwrotem, powiedź żem wyszedł sam je załatwić, dla zrobienia przyjemności temu oto panu, — dodałem wskazując na charta.
Żartowałem sobie! Zostawiwszy jeden list u hrabiny, udałem się na ulicę Marché d’Aguesseau, pod Nr. 12: taki adres wypisany na drugim liście, noszącym nadto nazwisko pani Henri, modystki. Doskonale, — pomyślałem sobie, przy tej zręczności sam wstąpię do pani Henri, i zamówię dla Izy jaki ładny stroik podług mego gustu.
— Gdzie tu mieszka pani Henri? — zapytałem stróża, który, w odświętnych sukniach, stał wyprostowany na środku swojej celki, jak gdyby sam u siebie w gościnie.
Człowiek ten cały tydzień musiał być zajęty czyszczeniem rzeczy: w niedzielę za to nie wiedział co ma zrobić ze swoją osobą. Zapomniałem dodać że była to właśnie niedziela.
— Pani Henri? — odpowiedział, To nie tutaj.
— Jakto, nie tutaj? A przecież to Nr. 12.
— Tak.
— Ulica Narche-d’Aguesseau?
— Tak: ale niema tu żadnej pani Henri.
— Modystka, — nastawałem jeszcze.
— Niema u nas żadnych modystek, — odparł pogardliwym tonem zacny cerber, stworzony widocznie na urzędnika w ministeryum.
— Ależ nie, ależ nie, — ozwał się krzykliwy głos odźwiernej, która zajęta jakiemś rannem uprzątaniem w tylnej swej izdebce, nie rzuciła nawet wzrokiem na osobę mówiącą z jej mężem; gdzież tam, jest w tym domu pani Henri; nie wiesz otem; bo jest teraz na wsi, Jeżeli to list do niej, można zostawić.



KONIEC TOMU DRUGIEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.