Sprawa Clemenceau/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Zakład był ogromny, taki, jakiego wymagało pomieszczenie prawie dwustu pięćdziesięciu pensyonarzy. Dzielił się na dwie części: na szkołę niższą i wyższą. Pierwsza obejmowała uczniów od klas najniższych aż do piątej włącznie; druga od klasy czwartej aż do retoryki, filozofii, matematyki specyalnej, wreszcie nauki wyzwolone. Obie szkoły mieściły się każda w oddzielnym budynku, które przedzielone gęstą balustradą nie miały z sobą żadnej styczności pozornej. Miały nawet dwa wyjścia na dwie równolegle ulice.
W wyższym oddziale, kilku najzdolniejszych uczniów skupionych przy boku p. Fremin, tworzyło punkt zbiorny pilnej działalności, szlachetnej emulacyi i świetnych rezultatów, utrzymujących zakład na zaszczytnem stanowisku dawnych dobrych czasów. P. Fremin oddawał się całkowicie temu wybranemu kółku, na podwładnych profesorów zdając tę resztę, którą zdaniem jego zajmować się nie było warto; a która w rękach jego wspólnika, aferzysty wyłącznie, przedstawiała zyskowną stronę interesu.
To, co się działo pomiędzy tymi drugimi, przechodzi wszelkie pojęcie. Złe książki, popisywanie się z bezbożnością i występkiem, wywołane może zbytniemi wymaganiami nowoczesnego klerykalizmu, bezczynność i zniewieściałość, przedwczesna rozpusta, wszystkie te występki były na porządku dziennym w owej anarchicznej rzeczypospolitej. W godzinach rekreacyjnych malcy zaglądali ciekawie po przez balustradę dzielącą ich od młodzieńców, na tych bohaterów skandalu, powtarzającego się niemal codziennie, odgłos którego aż do ich uszu dobiegał niekiedy. I malcy pokazywali ich sobie prawie z uwielbieniem.
Panicze owi, pyszni taką sławą, występowali pełni zasłużonej dumy przed olśnionemi oczyma dziecięcego tłumu, mizdrząc się, skubiąc cienkie wąsiki, przybierając pozy zdolne najzgubniej podziałać na wyobraźnie tak młode i słabe.
Tak więc zło rozszerzało się stopniowo i z biegiem czasu najniewinniejsi nawet mieli paść jego ofiarą. Że mnie nie dosięgło, zawdzięczam to jedynie wyjątkowemu położeniu, którego nie błogosławić nie mogę, ono to bowiem uchroniło mię od zepsucia, które stokroć gorszem nieszczęściem stałoby się dla mnie.
P. Fremin zaprowadził mię, jak to już powiedziałem, do grona nowych moich towarzyszy, i tam mię zostawił, poleciwszy wprzód wyłącznej opiece profesora, którego zapytałem zaraz, czy syn pani d’Anglepierre już przybył do zakładu, odpowiedział mi że nie, i że prawdopodobnie jutro dopiero przybędzie. Usiadłem więc z boku na ławce i czekałem.
Łatwo zgadnąć jakim wzrokiem patrzyłem na wielkie podwoje zawarte tak nagle pomiędzy mną a matką moją, Biedna droga mateczka! ścigałem ją myślą jak szła przez ulicę; widziałem jak chustką zakrywając oczy, by przechodnie łez jej nie widzieli, wbiegała do mieszkania; gdzie oddawszy się na chwilę gwałtownemu wzruszeniu, niebawem, z męztwem którego tylekrotnie dawała dowody, ocierała oczy, i wracając do codziennej pracy, odpowiadała przyjaźnie na liczne pytania od których dziewczęta podręczne wstrzymać się zapewne nie umiała. Wszystkie tak dobrze znane przedmioty przesuwały mi się przed oczami, niby starzy przyjaciele, uczułem się blizkim płaczu; ale łez mych pokazać nie chciałem.
Wtedy począłem rozglądać się dokoła, by się nałożyć do nowego trybu życia. Malcy jedni wrócili, drudzy obeznali się już byli ze zwyczajami przyjętemi w szkole. Przechadzali się po kilku razem, grali w piłkę, skakali przez sznurek, pokazywali sobie wzajemnie podarki otrzymane w domu, opowiadali o zajęciach sześciu ubiegłych tygodni, śmiali się, darzyli wzajem łakociami.
I ja również miałem w koszyku mój szczupły zapas zabawek i łakoci. Chciałbym był wydobyć jedne i podzielić się drugie mi. Nie śmiałem! Do kogo tu się zwrócić w takiej wrzawie? Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Gdyby drzwi były otwarte, byłbym uciekł niechybnie.
Bo i po co tu być miałem? Czułem się tak szczęśliwym godzinę jeszcze temu! Czegóż się tu nauczę, co by o matce zapomnieć mi dało?
Boleść byłaby mię już zmogła niewątpliwie, gdy jeden z chłopców, który wszystkich kolegów zaczepiał po kolei, stanął przedemną przyglądając mi się w milczeniu.
Z zawadyacko rozstawionemi nogami, z rękami w kieszeniach, częstym i pełnym wdzięku ruchem odrzucał w tył długie, gęste, jedwabiste włosy jasnego blond koloru, opadające mu wciąż na czoło. Wpatrywałem się w niego jak on we mnie, a zresztą twarz tego dziecka wydała mi się dość zajmującą. Bardzo blady, bladością kredową, oczy miał jasno-niebieskie, koloru chińskiej porcelany, o brwiach i rzęsach kasztanowatych. Te oczy ruchliwe, zdające się wiecznie gonić za jakąś nową myślą podkrążone były obwódką perłową, którą każde poruszenie oka wprawiało w leciuchne drżenie, nakształt owych błysków bez huku i gromu co to na chwilę rozdzierają obłoki wśród lata. Usta ładnie wykrojone, jakkolwiek wargi miały barwę chorobliwą, choć je nieustannie aż do krwi przygryzał, i zęby drobne jak u kota, nos prosty, o nozdrzach podniesionych nieco, składały się na tę iście kobiecą twarzyczkę.
Od czasu do czasu wyjmował rękę z kieszeni i gryzł paznokcie. A szkoda, gdyż ręce miał białe, miękkie, jakby bez kości, i nigdy nie zdarzyło mi się widzieć rąk równie pięknych u takiego dziecka — chłopczyka.
— Co ty tam robisz? rzekł do mnie głosem lekko przytłumionym przerywanym nerwowem chrząkaniem.
— Nic.
— Jesteś nowicyusz?
— Tak, a ty?
— Ja jestem dawny. Zkąd jesteś?
— Z Paryża. A ty?
— Ja, jestem z Charleston’u.
— Gdzie to jest?
— W Ameryce. Jak się nazywasz?
— Piotr Clemenceau. A ty?
— Andrzej Minati. Co twój ojciec robił?
— Nie mam ojca.
— Umarł?
Nic nie odpowiedziałem; milczenie musiał wziąć za odpowiedź twierdzącą.
— A twoja matka co robi?
— Jest szwaczką.
— Szwaczką? Szyje koszule?
— I różne inne rzeczy, — odrzekłem z całą naiwnością.
— A twoja?
— Moja nic nie robi. Moja jest bogata, i mój ojciec także. Podróżuje sobie.
— Ile masz lat?
— Dwanaście. A ty?
— Dziesięć.
— W której jesteś klasie?
— W klasie tego pana, co tam chodzi.
— I ja także.
— A przecież jesteś starszy odemnie.
— Ale mi trudniej, bom cudzoziemiec. Co ty tam masz w koszyku?
— Ciastka. Chcesz spróbować?
— Sprobójmy tych ciastek.
Otworzyłem koszyk trzymając go na kolanach; Andrzej zanurzył rękę, wydobył ją następnie pełną ciastek, które począł zajadać łapczywie.
— A to dobre, te twoje ciastka; czemuż nie jesz?
— Nie jestem głodny.
— To i cóż?
I ponowiwszy szturm do koszyka, wypróżnił prędko cały mój zapasik.
— Nic więcej nie masz?
— Nic.
— Bywaj zdrów. Wydajesz mi się trochę głupi.
I wykręcając się na piętach, zostawił mię odurzonego takim wstępem, następnie rozpędziwszy się pobiegł do innego dziecka, które stało odwrócone od niego plecami, wpadł na nie bez poprzedniego ostrzeżenia, i w jednej chwili obaj leżeli na piasku; Andrzej tylko nie poniósł najmniejszego szwanku. Co chwila rozpoczynał nowy żart tego rodzaju, starannie wybierając dzieci młodsze i słabsze od siebie.
Dozorujący nauczyciel nie widział nic, a przynajmniej zdawał się nie widzieć. Przechadzał on się wzdłuż i wszerz krokiem mierzonym, z rękami w tył, i rozmyślał. Nad czem? Zapewne nad swym ciężkim losem, któremu wakacye ulżyły na chwilę, a który znowu zamykał na nim żelazne okowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.