Skradziony król/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Nerger
Tytuł Skradziony król
Wydawca Nakładem „Nowego Wydawnictwa“
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Der gestohlene König
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.

Wiadomą jest rzeczą, iż Nick Carter z najobojętniejszą miną umiał przyjmować najniezwyklejsze fakty, ale tym razem i on był zdziwiony.
W jaki sposób ten człowiek dostał się tutaj? Czego chciał? Jak ma się on wobec niego zachować? Czy przychodził tu jako wróg, czy jako przyjaciel?
Gość powstał z miejsca. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrze zbudowany, o inteligentnych rysach. Tylko oczy jego były dziwnie ruchliwe. Albo człowiek ten miał nieczyste sumienie, że nie śmiał nikomu spojrzeć w oczy, albo też niezwykła sytuacja, w jakiej się znajdował, działała w ten sposób.
— Sam pozwoliłem sobie zaprosić się do pana. Zrozumie pan łatwo, iż nie mogłem meldować się przez potrjera, czy pokojowca, którzy już napewno wiedzą o tem, że jestem poszukiwany przez policję.
Detektyw miał się na baczności. Wszak mogła to być zasadzka. Gdyby człowiek ten nie miał nic do ukrywania, nie przychodziłby w taki tajemniczy sposób.
Fotograf ciągnął dalej: — Pan mi nie ufa. Nawiasem mówiąc, nie dziwi mnie to wcale. Muszę więc wytłumaczyć się przed panem. Najlepiej będzie, jeśli opowiem panu swoją historję. Zrozumie pan wtedy moje położenie i wiele innych rzeczy.
Z pod spuszczonych pozornie na papierosa oczu obserwował Nick Carter swego gościa. Człowiek ten był dla niego zagadką. Niecierpliwie czekał, aż zacznie swe opowiadanie.
— Uważają mnie tu za podejrzanego, gdyż byłem ostatnim cudzoziemcem, który widział Króla Illirji. Ale po zniknięciu Króla pozostałem wszak na miejscu, jak człowiek z czystem sumieniem. Zawód mój zmusza mnie do ciągłych i nagłych wyjazdów. Muszę być wszędzie, gdzie dzieje się coś niezwykłego. Wczoraj wieczorem otrzymałem wiadomość, że mogę dokonać ciekawego zdjęcia. Nie mogłem ominąć okazji, to jest mój chleb. A teraz dowiaduję się od moich dobrych znajomych, że jestem poszukiwany przez policję, Bóg wie dlaczego. Jeśli pokażę się na ulicy, zostanę aresztowany. Wystawiam sobie, że trzymanoby mnie, dopóki nie znalezionoby istotnie winnego. A na to — przelotny uśmiech przemknął mu przez usta — na to nie mam czasu. Ja muszę być wolny.
Wywody jego były logiczne. Łatwo było zrozumieć, że nie chce on stać się kozłem ofiarnym. W słowach jego były jednak również pewne niejasności. Ale może człowiek ten mógł mu być pomocny. Znał on ukryte wejścia, które dla niego, jako zupełnie obcego w tym kraju, były zamknięte. Już samo otrzymanie pozwolenia pozwalało to przypuszczać. Utrzymywał on sam zresztą podczas wszystkich badań, iż było zgoła autentyczne. Wprawdzie nie zostało ono wciągnięte do dziennika, nie było jednak wykluczone, iż stało się to jedynie wskutek niedopatrzenia sekretarza, który akurat w tym czasie musiał wyjechać z powodu śmierci jednego ze swych krewnych. Prócz tego wspominał on o jakichś dobrych znajomych. Ciągle jeszcze nie mógł wyrozumować, z jakiemi intencjami Raczo przyszedł do niego. Bezwątpienia musiał on wiedzieć wiele, w każdym razie więcej od niego. To go zdecydowało: musi zrobić sobie z niego sprzymierzeńca. Nie za prędko jednak, i rozumie się, nie zadarmo.
Detektyw rzucił wypalonego papierosa i zapalił drugiego. — Hm — odezwał się wreszcie. Rozumiem pana, ale ja popełniłbym również grzech, gdybym zatrzymał pana dłużej u siebie. Przytem zdaje się pan zapominać, że ja też należę potroszę do policji.
Fotograf kiwnął głową. — Pomyślałem i o tem. Ale ja jeszcze nie skończyłem.
Nick Carter powstrzymał go. — To wszystko wcale mnie nie interesuje. Przypuśćmy nawet, że zdołałby pan przekonać mnie osobiście, czy przypuszcza pan, że policja dałaby się przekonać równie łatwo?
— Mnie znów nie interesuje zdanie policji.
— Hoho! detektyw pokręcił głową. Szanowny pan cierpi na brak pamięci. Na wstępie mówi mi pan, że policja chce pana zamknąć i że z tego powodu chciałby jej pan zejść z drogi, następnie oświadcza pan, że policja nic go nie obchodzi.
— Źle się wyraziłem. Policja może nawet nie wsadzać mnie do więzienia, ale ogranicza moją swobodę ruchów, a tej potrzebuję obecnie bardzo. Sam nie dam sobie z tem rady i dlatego poszukuje sprzymierzeńca. Nick Carter spojrzał teraz innemi oczyma na swego gościa. Co też przynosi on w zanadrzu? Najpierw prosił tylko, teraz już żąda... Czyżby miał on taką siłę za sobą? I do czego potrzebuje sprzymierzeńców? Zdawał sobie sprawę iż człowiek ten tak spokojnie siedzący przed nim, a mający za sobą całą sforę policji, czyhającej na niego, interesował go coraz bardziej.
— Posłuchaj pan, zawołał nagle Raczo. Pochylił się, oczy jego znieruchomiały nagle i odbił się w nich wyraz niezłomnej woli i nadludzkiej wprost energji.
— Idziemy obaj temi samemi drogami, choć do różnych celów. Pójdźmy razem. Pan zdejmie mi z karku łapę policyjną, ja powiem panu to co pan chce wiedzieć. Zgadza się pan? Wyciągnął rękę do detektywa. Nick Carter był teraz zdecydowany związać się z Raczo. Wewnętrzny głos mówił mu, że tą drogą w jakiś sposób dojdzie do celu,
Ale za prędko nie chciał się decydować. Jeśli fotograf był rzeczywiście tak sprytny, jak się obecnie zdawało, zbyt pospieszne zgodzenie się na jego propozycje mogłoby zbudzić w nim podejrzenia. Carter rzekł więc spokojnym tonem: Mój drogi panie, idziemy temi samemi drogami, może nawet do tego samego celu, ale ja nie mogę pana obronić przed policją.
Stanisław Raczo wyjął z kieszeni jakiś papier, wybijał takt, uderzając nim po stole i mówił: — Posłuchaj pan: ten zabity w lesie, mający być mną, jest, a właściwie był, tym sekretarzem, który wydał mi pozwolenie na sfotografowanie króla.
Nick Carter opanował się, by nie okazać swego zdumienia. Ale fotograf miał dlań jeszcze jedną niespodziankę i jak adwokat, który najważniejszy argument chowa na koniec swej mowy, podał Carterowi trzymany w ręce papier. Był to duży arkusz papieru z koroną w nagłówku. Detektyw sprawdził podpis i przeczytał treść dokumentu....
Teraz nietylko miał chęć, ale i obowiązek obronić Stanisława Raczo przed policją.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Nerger i tłumacza: anonimowy.