Przejdź do zawartości

Sieroce dole/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez całą drogę jeden Paczoski bawił towarzystwo, poczuwając się do tego obowiązku. Usta mu się nie zamykały, wysilał się widocznie, dopomagał sobie erudycyą, przytaczał wiersze, powtarzał epigramata z mitologii greckiej, — przeplatał je epizodami z Władysławiady, autobiografią, słowem czem tylko mógł i co miał w zapasie. Poczciwe człeczysko było najmocniej przekonane, że się wielce przyczynia tem do rozproszenia smutnych myśli i skrócenia podróży. Jechać potrzeba było około Zanokcic i Martynian zażądał tu wstąpić, bo czuł się znużonym, a ból głowy nie ustawał. Późno w nocy powóz stanął przed dworem, w którem się jeszcze świeciło. Służący który wyszedł ze świecą naprzeciw nich, przestraszył się... oniemiał... Zbliżył się potem ukradkiem do Paczoskiego i odprowadził go na stronę.
— Nasza pani dziś o południu skończyła — szepnął pocichu.
Wprowadzono biednego chłopca do pokojów; Mieczysław po twarzy przerażonej Paczoskiego, poznał już że się to stało co mogło najgorszego stać. Nie pytając nawet, namówił Martyniana aby się położył i spoczął do rana, sam wyszedł się dopiero dowiedzieć o szczegóły. Pani Babińska nie przeżyła dnia kryzys — wszelki ratunek możliwy biedny mąż obmyślał, sprowadzono kilku lekarzy, modlono się po kościołach, przywieziono pastuszka jakiegoś, który miał sławę cudownych leków — nic nie pomogło. Od śmierci żony Babiński klęczał przy jej zwłokach, od których go oderwać nie było można. — Nie było więc po co jechać do Babina. Paczoski tylko przesiadł się na bryczkę i popędził tam, aby ojcu oznajmić o przybyciu syna i jego wypadku.
Dzień już był, gdy powrócił razem z Babińskim, zmienionym, żółtym, z zarosłą brodą i na pół nieprzytomnym. Poczciwe człeczysko stracił był prawie mowę, głową trząsł i płakał łzami wielkiemi. Jego twarz sama starczyła za bolesną nowinę. Nie wpuszczono go więc, aż Mieczysław przygotował do niej. Stary wszedł i wprost rzucił się na syna, ściskając go.
Nie mówił nic — ryczał tylko i zanosił się z płaczu.
Potrzeba było godzin kilku, aby się gwałtowny żal nieco uśmierzył. — Po południu stary Burzym, dowiedziawszy się o pobycie w Zanokcicach Babińskiego, przybył doń z kondolencyą. Zdziwił się mocno, zastawszy tu Mieczysława, do którego podszedł z otwartemi rękami, całując go ze starem przywiązaniem, które dlań w sercu zachował.
— O mój Boże! zawołał — w jakichże się smutnych spotykamy okolicznościach. Takbym pragnął pomówić z tobą, nacieszyć się. Zostaniesz na pogrzebie?
Mieczysław sam jeszcze niewiedział co pocznie, lecz czuł obowiązek oddania ostatniej posługi ciotce, której byli winni przytułek pierwszy w sieroctwie.
— Pogrzeb, rzekł Burzym, nie odbędzie się aż chyba pojutrze, — jutro do nas musicie przyjechać koniecznie — czekam na was z obiadem.
Niebyło sposobu wymówienia się, ani chęci ku temu, Mieczysław przyobiecał. — Cały ten dzień upłynął na pocieszaniu daremnem Babińskiego, który jak tylko płakać i jęczeć przestał, dysponował pogrzebem i najprzytomniej go obmyślał. — Wieczorem uparł się odjechać do Babina, aby modlić się u zwłok nieboszczki. Martynian miał dopiero jechać nazajutrz. Mieczysławowi dano konie do Burzymów.
Około południa stanął tam. Stary go w ganku już ściskał.
— Wystaw sobie, rzekł — a to i Adolfina dziś rano tu przyjechała, nic nie wiedząc o śmierci tej biednej Babińskiej. Bardzo ci będzie rada, bo to stara dziecinna przyjaźń!
Mieczysław nieco się zmieszał, pobladł, lecz nie było się sposobu cofnąć. Może gdyby był przewidział że tu ją spotka znowu, po wieczorze weselnym, po rozstaniu, którego wspomnienie krwią mu twarz oblewało — byłby się wymówił i uszedł... Teraz było zapóźno, wchodząc do salonu — znalazł w nim prezesowę i Adolfinę w stroju podróżnym, ale dziwnie spokojną jakoś i wcale jego przybyciem nie zmieszaną. Podeszła, podając mu rękę, patrząc śmiało w oczy, śledząc tylko wrażenia jakie na nim uczyni. — Widoczne pomieszanie Mieczysława wycisnęło z niej uśmiech dziwny... On nierychło mógł przyjść do siebie, ona była spokojną.
— Nieprawdaż, rzekła patrząc w oczy — żeśmy się nie spodziewali widzieć tak rychło? Biedna Babińska, jakże się jej zmarło? Kiedyż pan wyjechałeś?
— Natychmiast rano — i dziwię się że państwo mnie uprzedziliście.
— Ja także tylko co przyjechałam... męża wyprawiłam spocząć do domu.
A cicho dodała:
— Jakżem rada że jeszcze raz widziemy się wprzód, nim mi Serafina starego przyjaciela odbierze. Nie lubię Serafiny.
Odwróciła się nagle.
Prezesowstwo oboje przerwali rozmowę opowiadaniem o cioci Babińskiej, której choroba w znacznej części spowodowaną była niepokojem o syna i gniewem na niego o nieposłuszeństwo.
Pierwszy raz w życiu przytomność Adolfiny była dla Mieczysława prawie ciężarem; nie pojmował jej spokoju i wesołości, czując się upokorzonym i smutnym — ona zdawała się tryumfującą.
— Cóż pan teraz myślisz z sobą? zapytał go prezes przy obiedzie.
— Jeszcze nic nie postanowiłem, rzekł Micio — a w tej chwili myślę tylko o biednym Martynianie... i o tym domu w żałobie.
— Śmieliście się z pieszczoszka — dodała Adolfina — a ten przecie dzielnie kochać umiał. Nigdym się po nim tej energii uczucia nie spodziewała, i szanuję go teraz. Ręczę że zamążpójście Lusi nie ostudzi go, pozostanie jej wiernym.
— Co też ty pleciesz, przerwała prezesowa, niechby sobie to raz z głowy wybił, a ją i siebie trapić przestał.
Pani Dramińska spojrzała na Micia.
— Kto kochał raz prawdziwie, powinien do śmierci zachować to uczucie; bo kocha się tylko — raz — choć bałamuci się człowiek sto razy... Ja inaczej miłości nie rozumiem.
Na tem drażliwa rozmowa się skończyła. Adolfina była do zbytku ożywioną i niepojętą dla Mieczysława, który cierpiał, patrząc na nią i słuchając jej. Wkrótce po obiedzie pod pozorem zajęć, pożegnał pp. Burzymów i odjechał złamany temi kilką godzinami spędzonemi przy Adolfinie.
Już miał wsiadać, gdy go jeszcze dogoniła w ganku i szepnęła mu cicho:
— Kto kocha — to na zawsze!!
Odwróciła się i znikła. Mieczysław pojąć jej nie mógł. — Z Zanokcic nazajutrz pojechali wszyscy na eksportacyą zwłok do Nowego Babina. Tu Mieczysław po bardzo długich latach spotkać się znowu miał ze stryjem Piotrem i z ciotką Łowicką. Oboje oni rzadcy goście za życia nieboszczki, — (a Łowicka w nieustannych z nią sporach) nie mogli odmówić przybycia na pogrzeb na który ich zaproszono. Pan Piotr ze swą podagrą o kiju i zmartwiony był śmiercią i skłopotany pogrzebem, bo się obawiał nogi zaziębić, w kościele stać, z głową odkrytą iść, w powozie się trząść, nadewszystko nie w porę zjeść i nie tak jak był nawykły. Dla ubogiej a obarczonej familią pani Łowickiej, która od lat kilku owdowiawszy, sama na małym kawałki ziemi gospodarowała, często w domu doświadczając niedostatku — wybrać się ze trzema dorosłemi córkami tak aby sobie wstydu nie zrobić, ciężkiem też było zadaniem; bo i czarne sukienki i kapelusiki znaleść trzeba było, i powóz stosowny i okrycia dla ludzi. Łowicka żyła w innem, skromniejszem kółku, gdzie się małem obchodzono; a tu — przed tysiącem patrzących oczu należało wystąpić porządniej. Pogrzeb to dla niej był w istocie opłakany. Cieszyły się może dziewczęta że obok majętniejszej familii występować będą i ludzi zobaczą, ale matka stękała — choć zmarłej też Babińskiej nie mogła jeszcze darować, że wcale dla niej siostrą być nie chciała.
— Niech jej Bóg winy przebaczy, szeptała jadąc — ale dała mi się za życia we znaki. Dwa lata z okładem noga jej u mnie nie postała, ostatnią razą wyjeżdżając, jeszcze się z powozu wychylała, łając i kłócąc. Dopiero Babińscy odpoczną, jak jej nie stanie.
Pogrzeb odbył się bardzo wspaniale, bo mąż niczego nie żałował aby go jak najświetniejszym uczynić. Sprowadzono dwa konwenty, światła mnóstwo, karawan ogromny sześć koni ciągnęło. Pomalowano herby, kościół wybito kirem... Sarkali szczególnie starzy że to zbytki niepotrzebne i zgubne, bo im później zaraz inni zechcą sprostać i żywi się porujnują dla umarłych. Babiński to czynił nie przez próżność ale z serca, dla kobiety której rozum miał we czci największej, i zawdzięczał, jak powiadał — że go wyprowadziła na ludzi. Za trumną szedł, płacząc, aż go podtrzymywać musiano, przy nim syn, Mieczysław, stryj Piotr i pani Łowicka ze trzema córkami. Całe też zjechało się sąsiedztwo, a wśród niego i pani Dramińska, której Mieczysław uniknął, skłoniwszy się tylko zdaleka. Stypę przygotowano w miasteczku, ale Babiński stary i syn być na niej nie mogli, Mieczysław też chciał odjechać zaraz, ale go prawie mu nieznana Łowicka wstrzymała.
— To źle, panie doktorze, odezwała się, że i wy nas znać nie chcecie — przeciem rodzona ciotka wasza, a że Bóg mnie ubóstwem pokarał...
Nie dał jej Micio dokończyć, protestując przeciw złej myśli.
— Ja tam, odezwała się zaraz, na ten chleb żałobny nie łakoma, pojadę do domu... ale bym was rada poznać i dowiedzieć się o siostrze waszej.
Do tej kupki przyłączył się przez ciekawość i pan Piotr, przypominając się synowcowi.
— A cóż, siostrę wydałeś słyszę bogato? spytał — ino — ludzie mówią że i ty się też żenisz dobrze?
— Jakto, żenisz się? pochwyciła Łowicka.
Mieczysław zaprzeć się nie mógł.
— Bogata pani, wdowa, słyszałem o niej — dodał Piotr, z hrabiowskiej familii, bardzo acanu winszuję. Ot! sieroty, sieroty, a lepsze partye porobili niż tacy co mieli i opiekę, i rodziców! Pamiętajże, panie Mieczysławie, familii się nie wyrzekać, a stosunki utrzymać.
Z godzinę tak przegadano na osobności, dopytując o wszystko; Mieczysław pożegnał ich i wrócił do Babina, gdzie Martyniana zastał zadumanego w oknie z głową rozbolałą, a Babińskiego ze strudzenia śpiącego w krześle i plączącego przez sen. Natychmiast chciał powracać do miasta, ale go Martynian zatrzymał do wieczora.
— Ja tu nie mam co robić — rzekł mu chłopak po cichu — ojciec mi tego nie wzbroni — jadę tam, do was... tubym nie wyżył.
— A cóż tam u nas robić będziesz? zapytał Mieczysław.
— Nie wiem, ale mi tam lżej. — Ojciec się nie sprzeciwi...
W istocie wkrótce przebudzony Babiński zwrócił się do Mieczysława.
— Martynianek mi mówił że chce do miasta — niech jedzie. Co on tu będzie robił. Ja za niego ekonomować będę, to moja rzecz... on do roli nie stworzony... Babina pókim żyw nie opuszczę, bo tu moja kochasia mi jeszcze jest przytomną, tu ją oglądam i słyszę, tu mi ją wszystko przypomina, a to moje szczęście teraz stanowi.
O ile mógł, odradzał Mieczysław kuzynowi pobyt w mieście, namawiał go do podróży i radził zwiedzić obce kraje. Martynianek zmilczał, lecz od zamiarów odwieść się nie dał...
Po tych kilku dniach tak niezwyczajnego życia, Mieczysław pośpieszał z powrotem do W., wiedząc jak go tam niecierpliwie oczekiwano, niepokoił się też o siostrę, a przyszłość własna była przedmiotem rozmysłów, z któremi nie umiał dobić się do stanowczego końca... Małżeństwo z Serafiną, wedle jego pojęć, nie powinno było wcale zmienić dalszych życia planów... Chciał wyjechać dla wykształcenia za granicę, potem dobijać się katedry, lub służyć nabytą nauką ludziom, i pracy być winnym niezależność swoję.
Żyć łaską i majątkiem Serafiny, było dlań nad wyraz przykrem. Oddawał siebie, lecz chciał stanąć na równi z tą, którą zaślubiał, tworząc sobie byt niezawisły. Nie przypuszczał ażeby inaczej być mogło. Z temi myślami dojechał do celu podróży około południa, i jak stał, w odzieży codziennej, nie przebierając się, stawił u Serafiny. Radość była wielka, czekała nań już dzień cały, chodząc od okna do okna. Długie samotne życie, w sercu stęsknionem tej kobiety, obudziło pragnienie nienasycone żywota we dwoje — którego i za pierwszego męża nie kosztowała. Tęskniła za tym towarzyszem, niecierpliwiąc się zwłoką każdej chwili...
— Przecież! zawołała — teraz cię już nie puszczę... mamy tyle do mówienia, całą przyszłość osnuć trzeba! Znaliśmy się, widywali, mówili sami z sobą codzień! a żadne z nas powiedzieć nie może, byśmy wiedzieli co się w duszach naszych dzieje... Od alfabetu zaczynać potrzeba.
Mieczysław się uśmiechnął...
— Stawię się pani mojej, rzekł.
— A pfe... pani! dosyć już tej pani — odparła Serafina..
— Więc, stawię się mojej Serafinie...
— To lepiej, ale... jeszcze nie dobrze... przerwała kapryśnie.
— A więc chyba Serafinowi memu... udając wesołość której nie miał, dodał Mieczysław — posłuszny rozkazom, ale muszę otrząsnąć choć pył podróżny.
— Później — później, rzekła... a jeśli chcecie koniecznie, zawołajcie Jakuba, niech wam tu na dole czy na górze przyniesie co potrzeba... Na Franciszkańską ulicę daleko — jechać, wracać, mnie i chwili czasu szkoda — ja będę kaprysić.
— Ale Jakub nie jest przecie wtajemniczony — cóż pomyśli.
— A! niech myśli co chce! żem chora i że jesteś moim nadwornym lekarzem, rozśmiała się Serafina... Cela m’est égal!
Mieczysław chciał się temu przeciwić, nie pozwolono mówić, pani sama zadzwoniła na Jakuba.
— Wszak pokój w którym stał hrabia próżny? spytała.
— Tak jest pani...
— Przynieść tam rzeczy pana Mieczysława, który się tu ubierze, aby po podróży nie męczył się, jeżdżąc do domu. Weź dorożkę i przywieź mu co potrzeba...
Tymczasem podawano śniadanie, zaczynała się coraz żywsza rozmowa, skacząca z jednego przedmiotu na drugi.
— Nie widziałaś Lusi? zapytał Mieczysław.
— Owszem, była u mnie z ceremonialną wizytą.
— Jakże wygląda?
— Podobna do posągu młodej męczennicy z katakumb, — milcząca, zrezygnowana... odrętwiała. Spytała o ciebie — powiedziałam jej com widziała. Czeka na wiadomość o powrocie.
— Radbym ją odwiedził.
— Pojedziemy razem — rzekła Serafina, nie mogę cię puścić.
— Dr. Varius, dodała po chwili, był z nią razem, wesół, odmłodzony, grzeczny... nieznośny i straszny razem. Wspomniał mi o waszym projekcie podróży, ale podróż, teraz... do czego to?
— Wszakże muszę dopełnić moje studya.
Serafina zdumiona cofnęła się.
— Jakie? doktorskie? na co? alboż myślisz pozostać lekarzem?
— Dlaczegóżbym miał pracę tylu lat zmarnować, rzucić naukę, którą kocham?
— Więcej niż mnie? spytała Serafina.
— O! nie — ale mi ją przecież kochać wolno.
— Kochać wolno, ale się nią zajmować, tego nie rozumiem... Ona mi ciebie odbierać będzie — powtóre, postawi nas w położeniu fałszywem...
Mieczysław zmieszał się widocznie. Serafina dostrzegła chmurkę na jego twarzy z trafnością kobiety wielkiego świata, obeznanej z życiem i jego sprężynami, zwróciła rozmowę, nadając jej inne znaczenie.
— Nadto szanuję naukę, rzekła, żebym mogła pomyśleć o stawianiu przeszkód tobie do zajmowania się nią, jako nauką. Możesz swobodny, niezależny wiele uczynić dla niej... lecz, mój Mieczysławie, nie godzi ci się odbierać praktyki innym, zajmować katedry płatnej, która ubogiemu pracownikowi daje chleb konieczny... gdy... ty — nic nie potrzebujesz, bo to co mamy jest wspólnem.
— Ale — ja nie mam... nic, odparł Mieczysław smutnie — do tego przyszłego gospodarstwa naszego ja nie przynoszę nic, oprócz głodu i ubóstwa...
— Złotego serca, mój Mieczysławie — brylantowej młodości, która moją starość ozłoci... Zmiłuj się, nie mówmy o tem.
— Błagam cię, mówmy — przerwał Mieczysław, pozwól mi być czem miałem zostać...
— Ale ja nie mogę przecież być panią doktorową... zawołała z oburzeniem Serafina — ja należę do świata, z którym zerwać nie mogę! Ty także do niego należysz urodzeniem, sieroctwo zmusiło cię w innym szukać chwilowego przytułku... Możesz że mi odmówić tej małej ofiary miłości własnej... z obawy aby tam ktoś nie powiedział, że jesteś na łasce mojej?... Ale ja ci oddaję majątek zaraz...
— Mogłem przyjąć ofiarę ręki i serca twego, rzekł Mieczysław, lecz tego rodzaju darów — nigdy!
Powiedział to z takim wyrazem stanowczym, że Serafina brew zmarszczyła... i stanęła chmurna przed nim, jakby wahając się co odpowiedzieć.
— Otóż pięknieśmy rozpoczęli życie nasze wspólne — westchnęła smutnie — od sporu i nieporozumienia. Zmiłuj się, Mieczysławie, mnie się zdaje, że gdy lepiej poznamy, zgodzimy się łatwiej, nie mówmy o tem dziś — myślmy o szczęściu we dwoje...
— Droga Serafino — lecz to szczęście wymaga, abyśmy przed sobą tajemnic i różnych przekonań nie mieli, porozumiejmy się naprzód...
— Jakto, naprzód? czyżby to miało być z twojej strony warunkiem? przerwała nieco obrażona...
Mieczysław spuścił czoło ku ziemi — nie umiał zrazu odpowiedzieć.
— Ja, rzekł, warunków nie stawiam, ja proszę, i pierwszej mej prośbie odmawiasz...
Znowu twarz Serafiny schmurzyła się — lecz w tejże chwili myśl jakaś ją rozjaśniła — przybiegła, wyciągając ręce ku niemu.
— A! daruj mi! winnam! pocóż ja się mam w to wtrącać? wszak winnam mieć wiarę w ciebie, że co uczynisz, dobrem i szlachetnem będzie! Mówiłam ci, panią być nie chcę — chcę być twoją sługą... Ufam ci! zrobisz jak sam uznasz... nie wymagam nic. Dla ciebie będę nawet panią doktorową... Czegóż chcesz więcej?
Mieczysław ucałował jej drobną rączkę. — Zdaje mi się, rzekł cicho, żeśmy się tylko nie zrozumieli...
Serafina dotknęła ustami jego czoła i gorączkowo jakoś poruszona, zadumana, poczęła się przechadzać po pokoju...
— Najpierwszą rzeczą, odezwała się — to nasz ślub... przygotowałam papiery — ja czekać, nie chcę, nie umiem, nie mogę, jestem — stara! Ślub nasz musi być prędko... potem jedziemy za granicę, gdzie zechcesz? Wiedeń, Berlin... Paryż... Włochy... byle z tobą... Odwiedzimy mojego wuja... do którego już pisałam... Wróciwszy jedziemy na wieś — jestem spragniona ciszy wiejskiej... w Rowinie wszystko będzie gotowem na przyjęcie nasze... Zgoda?...
— Na wszystko zgoda... odparł Mieczysław.
— Będziesz sobie en grand seigneur, zwiedzał szpitale — a! tylko nie tyfoidalnych i nie cholerycznych... tych nie pozwalam...
Mieczysław się rozśmiał... śmiech ten przerwał rozmowę. Jakub oznajmił że rzeczy pańskie czekały na dole...
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Serafina pobiegła do zwierciadła. Spojrzała na twarz powabną, ale zmęczoną i... poszła siebie także odświeżyć. Gniewała się na swą niezręczność w prowadzeniu pierwszej rozmowy... która po sobie przykre zostawiła ślady... czuła że popełniła błąd, że się wydała z tajemnicy, że to czego pragnęła inaczej i zręczniej zdobyć nie mogła... Postanowiła nie wspominać więcej o tem, oziębienie już było widoczne... W tych myślach siadła się ubierać i w zwierciedle zobaczyła dwie łzy, które się po twarzy toczyły. Miałyż to być zadatki przyszłego szczęścia?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.