Przejdź do zawartości

Sieroce dole/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdybyśmy powiedzieli że rok przeszedł bez żadnej zmiany, byłoby to niemal prawdziwem. Na zewnątrz w istocie nic się w stosunkach nie odmieniło, w duszach może więcej niż twarze pokazywały.
Rok był do przebycia ciężki ze wszech miar, nauka obarczyła Mieczysława, a zarobić na chleb było trudno. Lusia nie miała się kim wyręczyć, bo Orchowska ciągle prawie była chora. Posmutniała i ona, z trwogą patrząc na zbliżającą się godzinę, wypłaty długu. Liczyła dni ostatnie swobody, wiedziała bowiem, przeczuwała co ją oczekuje w przyszłości. Z tej obawy nawet się nikomu zwierzyć nie mogła... wszystko trawiła w sobie. Straciła też jej śliczna twarzyczka swą młodocianą świeżość i urok dawny, oblokła się jakby żałobą, cerą bladą... Dr. Varius uważny bardzo, ciągle przepisywał leki, lecz te wcale nie pomagały. — Lusia była coraz smutniejszą a Serafina dopytywała jej próżno, chcąc odgadnąć przyczynę cierpienia duszy, z którego rodziło się ciała cierpienie.
Ciężył nad nią wyrok który poświęcając się dla brata sama na siebie wydała. — Miała jednak jeszcze cały rok swobody przed sobą. W ciągu przeszłego lata, nie dając poznać tego po sobie, starała się coś dowiedzieć o człowieku, z którym miała być połączoną na całe życie; — wszystkie wieści wskazywały go jako człowieka wielkiego rozumu i zdolności ale bez zasad żadnych i cynicznego samoluba, który gotów był poświęcić otaczających, byle w tem widział korzyść dla siebie. Przeszłość jego była pełną najohydniejszych takich spekulacyj na ludziach i wypotrzebowanych na swą korzyść nieszczęść ludzkich i słabości. Lusia nie mówiła o tem nigdy Mieczysławowi, który miał poszanowanie i cześć dla niego, i bronił go żarliwie, ale słuchała i codzień mocniej przekonaną była, że życie jej musi być męczarnią cichą, okrytą przed oczyma ludzkiemi tajemnicą, ale niewysłowienie bolesną. Obawiano się Variusa nawet nim posługując, a stosunków towarzyskich z nim unikano zręcznie, starając się nie obrazić, gdyż mściwym był i nigdy nie zapominał urazy. Varius bywał niekiedy u Mieczysława i u Lusi, godzinami przesiadywał tu, starając się być grzecznym, miłym a nawet bezinteresownym. Ile razy wszakże dowcipu swego dobył z pochew aby nim błysnąć, kąsał i raził bez litości, nawet tych, których położenie zasługiwało na współczucie. Z głupstw ludzkich, jak je nazywał, śmiał się prawdziwie szatańsko, szydząc i nie oszczędzając nikogo.
Przyczyniło się i to do cierpień Lusi, która się z niemi ukrywać musiała, że Martynian mimo dozoru matki i jej zakazu, ciągle się wyrywał sam, nasycał Paczoskiego, pisywał listy i dawał dowody przywiązania namiętnego, które sumienie odpychać kazało, choć Lusia skrycie go kochała. Mieczysław, zapowiedziawszy raz że go przyjmować nie będzie, nie dopuszczał do domu, Martynian więc łapał ich czatując godzinami w ulicach, umiał się wcisnąć do p. Serafiny, stawał na czatach po kościołach, aby choć zobaczyć Lusię. Często tak, przybywszy nadaremnie do miasta, ledwie ją pozdrowiwszy przechodzącą, wracał biedny z tą jedyną pociechą, że ją zobaczył zdaleka, oblaną rumieńcem i uciekającą.
Mało co weselszą od towarzyszki była p. Serafina. Zdawało się jej w początkach, że Micio, który w czasie choroby tylekroć jej łzami dziękował za dobroć i serce — ośmieli się nareszcie do serca tego odezwać. Ale wprędce stosunki dawne wróciły, Mieczysław był pełen poszanowania i czułości, a nie posuwał się ani na włos dalej, po za granicę szacunku i grzeczności. Gdy go za to łajała trochę Serafina, przypominając braterstwo, ożywiał się na chwilę — a potem, jakby przestraszony, cofał się. Widocznie jej pozostawało chyba uczynić krok pierwszy, ale któraż kobieta, nawet przywiązania pewna, ośmieli się nań dobrowolnie? Serafina tysiąc razy dodawała sobie odwagi i traciła ją. Mieczysław zdawał się ją rozumieć, chwilami był ujęty, uniesiony, wyegzaltowany, słowo wielkie błądziło niby po jego ustach i cofało się w głąb duszy niewyrzeczone.
Serafina mówiła sobie — tak lepiej! Lepiej żyć w oczekiwaniu z nadzieją, niżeli ją utracić, choćby napróżną być miała. To oczekiwanie wszakże męczyło ją, zasmucało, chciała coraz gorętszej miłości, a znajdowała zawsze jednę, zbliżenia coraz większego, a stosunek ich się nie zmieniał. Mieczysław był zawsze bojaźliwym i trwożnym.
Tak rok upłynął — panna Adolfina wyszła już była od kilku miesięcy za Dramińskiego, Micio w cichości to odbolał. Lusia czytała mu to z twarzy, gniewała się na przyjaciółkę, ale milczała. — Serafina mu to nagrodzi, mówiła — ona go kocha i on ją kochać musi. O tem jednak ani z Serafiną, ani z bratem nie mówiła nigdy, pomagając obojgu a zdając się nic nie wiedzieć i nie rozumieć.
Roczne egzamina poszły Mieczysławowi wybornie, lecz pozostawał jeszcze ten nieszczęśliwy rok ostatni, który Lusia chciałaby była przedłużyć dla siebie a skrócić dla brata. Profesor Varius znać także niecierpliwił się oczekiwaniem. Któż wie i Serafina może spodziewała się że Mieczysław niezależny, swobodny, prędzej się odezwać potrafi. Wedle przepisów, Mieczysław powinien był chodzić jeszcze na klinikę i kursa dodatkowe, lecz bywały przykłady, iż uczniów odznaczających się do ostatnich egzaminów przed terminem dopuszczano.
Nikomu na myśl nie przyszło o to się starać, chociaż zyskanie roku stanowiło wiele w tem ciężkiem życiu akademika.
Raz, gdy Lusia była u przyjaciółki i obie jakoś siedziały chmurne przy oknie, zamyślone, nieumiejąc weselszej myśli znaleźć ni słowa, w progu ukazał się Micio, ale tak rozpromieniony, wesół, tak widocznie ożywiony czemś niezwyczajnem, iż Lusia na widok jego nabrała też uśmiechu i skoczyła ku niemu z zapytaniem.
— O cudo! Micio wygląda na szczęśliwego!
— Bo choć chwilowo jestem prawie szczęśliwy — zawołał — znaleźć człowieka z charakterem szlachetnym, przyjaciela co o tobie myśli i stara się, to cud, który przecie może człowieka uczynić szczęśliwym.
— Gdzieżeś go znalazł?
— Dla nas sierot Bóg jest prawdziwie łaskaw nad zasługi — zawołał Mieczysław, mieć taką opiekunkę jak pani (pocałował w rękę Serafinę) i takiego przyjaciela.
— Jak kto? mówże! przerwała Lusia.
— Jak ten zacny dr. Varius.
Lusia pobladła — gospodyni domu zacięła usta, może się jej zbliżenie do Variusa nie podobało.
— Varius! cóż zrobił dr. Varius?
— Cudu dokazał! wyrobił mi pozwolenie zdania egzaminu i doktoryzowania się przed rokiem, tak że w parę miesięcy skończone będzie wszystko. Dostanę patent, otrzymam miejsce, odetchnę!
Spojrzał na siostrę, która zamiast podzielać jego radość; stała przelękła, blada, nie wiedząc jak pokryć pomieszanie i trwogę. Ona jedna zrozumiała dlaczego tak szlachetnie znalazł się pan profesor. Usiłowała się uśmiechnąć, przemówić i nie potrafiła.
— Szczerze się cieszę z panem — odezwała się Serafina.
— A ja — ja się cieszę razem i lękam — dodała siostra. Micio po chorobie dotąd osłabiony, egzamina przyśpieszone wymagać będą nadzwyczajnej pracy i natężenia umysłu.
— A! wolę raz wysilić się i skończyć to! — zawołał Micio — choćbym miał znowu odchorować.
— Po cóż chorować! nie mówmy o tem — rzekła Serafina — Lusia się wszystkiego boi. Sama radość panu sił doda, a ja z góry biretu i togi winszuję.
— A! co mi po todze i birecie! — ozwał się Mieczysław — będę panem siebie, zarobię na spokojne życie dla nas obojga, rozpocznę swój zawód i z tego munduru studenckiego przedrę się przecież raz w świat... Będziemy wolni.
Przyszedł bliżej i Lusię pocałował w czoło.
— Drogi, poczciwy, nieoszacowany Varius! jak on się gorąco tem zajmował, jak chodził, biegał, bez mojej wiadomości prosząc za mną, ręcząc za mnie! Pełne mam serce wdzięczności.
— A ja — podziwu! przerwała wdowa, chyba że doktór, czując się przed opinią publiczną za mnogie sprawki potępianym, zapragnął świetnie się rehabilitować.
— Pani bo tak nielitościwie o nim sądzisz — z wymówką odezwał się Micio do Serafiny.
— Ja jestem echem tego co wszyscy mówią o nim, nie usłyszysz pan inaczej.
— A! ludzie tak są źli...
— Będę go broniła, jeśli w istocie będzie panu pomocnym, jak obiecuje, dodała Serafina, czego sobie istotnie wytłumaczyć nie umiem inaczej, jak chęcią poprawienia opinii.
— Więc pani nawet nie przypuszcza, żeby raz w życiu mógł co dobrego uczynić z serca?
— Dlatego że charaktery są logiczne zawsze — dodała Serafina. Kto umie kochać... kocha, kto jest złym musi być nim do końca.
— A chwile jaśniejsze, natchnienia, poruszenia mimowolnego posłuszeństwa dobrym instynktom?
— Mówią że się one trafiają — są to te których wedle przepisu Talleyrand’a człowiek się wystrzegać powinien. Wierzmy w nie, panie Mieczysławie, to pociesza.
— Czyżbyś pani potrzebowała pociechy? zaśmiał się Mieczysław.
— Ja? nawet bardzo — zawołała rumieniąc się wdowa, z mojego żałobnego stanowiska świat się wydaje czarny i brudny.
— A! pani — przerażony jestem... a my?
— Wy jedni wychodzicie na nim jasno i w bieli, ale was dwoje tylko!
— To niezasłużone — rzekł Micio rozweselony wiadomością z którą przyszedł — ja się do białych nie liczę, co najwięcej mógłbym być szarym. Lusia jedna biała.
— W istocie pan mógłbyś się nazwać trochę szarym, dodała śmiejąc się Serafina, a wiesz dlaczego? — boś niedowierzający, chłodny i nie tak serdeczny jakby młodemu przystało.
Lusia porwała się z krzesła, aby bronić brata.
— A! droga pani! rzekła — ja staję w jego obronie. Micio nie jest ani chłodnym, ani niewdzięcznym, jest — bojaźliwym... Wierz mi, droga Serafino — ja go znam!! Boi się okazać co ma w duszy...
Serafina zarumieniła się i obróciła to w żart.
— Przecieżeśmy starzy przyjaciele — zawołała, i ja pana Mieczysława znam także, ale na moje usprawiedliwienie powiedzieć coś muszę... Od tak dawna znamy się, żyjemy z sobą, a nie było wypadku w którymby pan Mieczysław z ufnością, jak do siostry, przyszedł do mnie i powiedział: Zrób mi to — pomóż mi w tem. Nigdy! wolał szukać... nie powiem kogo, niż udać się do mnie...
Żywo powiedziała to Serafina — Lusia spuściła oczy. Micio był zakłopotany.
— Moja najdroższa — odezwała się wreszcie Ludwika, podnosząc oczy na nią, stosunek osób których położenie w świecie jest różne, tem tylko utrzymać się może, gdy swoją godność zachować umieją...
— Ale w tem niema tego zaufania, tego wylania się, jakiegobym ja wymagała! zawołała Serafina, podając rękę Miciowi. Daruj mi wymówkę, pochodzi z dobrego serca. Nieraz mi ono zabolało, gdym widziała że użyteczną wam byłabym mogła być — a narzucić się nie śmiałam. Ale już dosyć tego... a! dosyć.
Spojrzała na Micia z wyrazem czułości nadzwyczajnej... i szybko odwróciła twarz; Mieczysław stał zmieszany...
— Dosyć — dodała po chwili — cieszmy się teraz dobrodziejstwem Variusa. Na dzień doktoryzacyi ja zapraszam na obiad do siebie — daję bal, co chcecie!
Gdyby egzamen był publicznym, poszłabym wieniec rzucić laureatowi.
Chwilkę się zastanowiła i zaczęła znowu, podchodząc do Micia.
— Przypuśćmy że ten upragniony cel jest osiągniętym — rzekła, że masz patent doktorski... cóż dalej? — co myślisz? co poczniesz?
— To jeszcze osłaniają mroki tajemnic, jakby powiedział Paczoski — odezwał się Micio — sam nie wiem. Mam prawo spełniać wszystkie funkcye lekarskie, o których Molière wspomina... installuję się tu o to na wsi, lub w miasteczku, dostaję katedrę... pracuję... Lusi urządzę miłe i śliczne mieszkanko... brzemię życia stanie się lżejsze... wytchniemy...
— Choćby gdzieś daleko ztąd? spytała Serafina.
Mieczysław westchnął.
— Możnaż to wiedzieć gdzie losy nas zaniosą?
— Choćby tak daleko ażebyśmy się już i spotykać nie mogli i na wieki rozstać musieli?
— A! to nigdy! przerwała Lusia za brata... my się nie rozstaniemy... boś ty, droga pani, całym naszym światem i rodziną...
Uściskały się, a Micio przydał:
— Lusia powiedziała to tylko, czegobym ja nie śmiał...
— Ja też tylko Lusi dziękuję...
Z uścisku tego biedna Ludwika podniosła głowę zapłakana cała. — Myślała już o tem co ją czekało, prędzej, daleko prędzej niż się spodziewała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.