Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sieroce dole.pdf/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zania namiętnego, które sumienie odpychać kazało, choć Lusia skrycie go kochała. Mieczysław, zapowiedziawszy raz że go przyjmować nie będzie, nie dopuszczał do domu, Martynian więc łapał ich czatując godzinami w ulicach, umiał się wcisnąć do p. Serafiny, stawał na czatach po kościołach, aby choć zobaczyć Lusię. Często tak, przybywszy nadaremnie do miasta, ledwie ją pozdrowiwszy przechodzącą, wracał biedny z tą jedyną pociechą, że ją zobaczył zdaleka, oblaną rumieńcem i uciekającą.
Mało co weselszą od towarzyszki była p. Serafina. Zdawało się jej w początkach, że Micio, który w czasie choroby tylekroć jej łzami dziękował za dobroć i serce — ośmieli się nareszcie do serca tego odezwać. Ale wprędce stosunki dawne wróciły, Mieczysław był pełen poszanowania i czułości, a nie posuwał się ani na włos dalej, po za granicę szacunku i grzeczności. Gdy go za to łajała trochę Serafina, przypominając braterstwo, ożywiał się na chwilę — a potem, jakby przestraszony, cofał się. Widocznie jej pozostawało chyba uczynić krok pierwszy, ale któraż kobieta, nawet przywiązania pewna, ośmieli się nań dobrowolnie? Serafina tysiąc razy dodawała sobie odwagi i traciła ją. Mieczysław zdawał się ją rozumieć, chwilami był ujęty, uniesiony, wyegzaltowany, słowo wielkie błądziło niby po jego ustach i cofało się w głąb duszy niewyrzeczone.
Serafina mówiła sobie — tak lepiej! Lepiej żyć w oczekiwaniu z nadzieją, niżeli ją utracić, choćby napróżną być miała. To oczekiwanie wszakże męczyło ją, zasmucało, chciała coraz gorętszej miłości, a znajdowała zawsze jednę, zbliżenia coraz więk-