Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XV.

Gdy Marja Bastien i przewodnik jej wyszli z folwarku, księżyc, wzniósłszy się już do pewnej wysokości, rozpędził mgłę wieczorną i przyświecał jasnym blaskiem.
Czarny szlak gęstego lasu, do którego zmierzali, odznaczał się wybitnie na ciemnym lazurze gwiaździstego nieba.
Milczenie panowało głębokie.
Na stwardniałej ziemi słychać tylko było dźwięczny: przyśpieszony odgłos drewnianych sandałów Jana Franciszka.
Nareszcie odwrócił się do swej młodej towarzyszki i zwalniając biegu powiedział:
— Przebacz mi, pani, może zbyt szybko idę?
— Zbyt szybko? nie, nie, mój przyjacielu, nie potraficie dzisiaj zbyt szybko chodzić. Idźcie tylko, idźcie, ja zdążę za wami.
I po chwili milczenia dodała, mówiąc do siebie samej:
— Poco te kule? poco to kłamstwo, może też Jan prawdę mówi. Fryderyk chciał może skrycie polować w tych lasach i dlatego taił się przede mną, a jednak cały dzień wczorajszy był tak ponury, tak zadumany, że nie mogę przypuścić, ażeby on myślał o polowaniu, on już od dawna nie wziął nawet do ręki fuzji.
Uszedłszy jeszcze kawał drogi, odezwała się znowu do swego przewodnika:
— Spotkawszy mego syna, czy nie uważaliście jak wyglądał?
Gdy zaś rolnik obrócił się do miej, ażeby odpowiedzieć, pani Bastien rzekła do niego:
— Nie zatrzymujcie się tylko, mój Janie, wszakże idąc możecie mi odpowiedzieć. Nie możemy tracić ani jednej chwili.
— Ba! zdaleka i w nocy, trudno było dojrzeć rysy pana Fryderyka.
— Czy chód jego nie zdawał wam się gwałtownym, wzruszonym?
— Nie mogę pani tego z pewnością powiedzieć; przez drogę przebiegł bardzo prędko do poręby, gdzie zapewne stanął na zasadzce... nie trwało to bardzo długo...
— To prawda... niedorzeczne stawiam pytania — rzekła młoda matka w duchu. — Jakże ten człowiek mógłby to zauważyć?...
Poczem dodała głośno:
— Więc wy poznacie to miejsce, gdzie syn mój przeszedł do poręby?
— O! bardzo łatwo; będzie to może o dziesięć sążni przed słupem Cztery-Ręce, który wskazuje drogę do zamku.
— Mój Boże!... jakaż to daleka droga! kiedyż my zajdziemy?
— Jeszcze parę minut, moja pani.
— Parę minut... mój Boże... szepnęła matka. — Niestety!... ileż to rzeczy stać się może w ciągu paru minut.
Marja i jej towarzysz postępowali dalej śpiesznym krokiem.
Kilkakrotnie młoda niewiasta zmuszona była, przycisnąć obie dłonie do piersi, ażeby powściągnąć gwałtowność bicia swego serca, którą powiększył jeszcze jej przyśpieszony bieg.
Już teraz wyraźnie widać było drzewa lasu, do którego zbliżała się pani Bastien.
— Pani — rzekł jej przewodnik, zatrzymując się na chwilę — otóż stanęliśmy już u torfowiska... niech pani uważa... bo tu są głębokie i niebezpieczne doły... chce pani... ażebym jej dopomógł?
— Idźcie, idźcie, mój Janie; przyśpieszcie nawet kroku, jeżeli można, a na mnie nie zważajcie.
I krokiem pewnym i śmiałym postępowała w miejscach prawdziwie niebezpiecznych, których inaczej nawet wśród dnia nie byłaby się może odważyła przebywać.
W kilka minut potem zapytała:
— Mój Janie, która też to może być godzina?
— Jak księżyc pokazuje... zdaje mi się, że będzie teraz około siódmej.
— A przybywszy do lasu... daleko jeszcze będziemy od poręby?
— Najwyżej może sto kroków.
— Skoro staniemy na miejscu, wy, mój Janie, pójdziecie jedną, a ja drugą stroną poręby, i ze wszystkich sił będziemy wołali Fryderyka... Jeżeli nam nie odpowie... — dodała młoda kobieta z drżeniem — jeżeli nam nie odpowie... będziemy dalej szukali... boć niepodobna, ażebyśmy go nie mieli znaleźć, nieprawdaż Janie?
— Zapewne; ale wierzaj mi, pani, że dla większej ostrożności nie powinniśmy wołać pana Fryderyka.
— Dlaczego?
— Widzi pani, moglibyśmy tym sposobem zwrócić uwagę strażników leśnych, którzy pewnie wszyscy są na nogach, bo taki piękny księżyc... to jakby umyślnie świecił dla myśliwych.
— Macie słuszność... będziemy więc szukali mego syna, nie wołając go wcale — odpowiedziała Marja z drżeniem.
Poczem zakrywszy twarz rękoma, jak gdyby chciała uniknąć jakiegoś strasznego widzenia, zawołała:
— Ah!... ja oszaleję!...
I znowu udała się spiesznym krokiem za swoim przewodnikiem.
Wtem, nadstawiając ucha i zatrzymawszy się nagle, powiedziała:
— Janie, słyszeliście?
— Słyszałem... pani... ale to jeszcze daleko.
— Cóż to za łoskot?
— Idzie on od strony wąwozu... jest to tętent galopującego konia... Może to nadleśny pana margrabiego... który pewnie objeżdżał stanowiska strażników..
Dzierżawca folwarku Coudraie, człowiek silny, szedł tak szybko, że gdy przybył na brzeg lasu, czoło jego pokryte było rzęsistym potem. Marja zaś przeciwnie, drżała z zimna, zdawało jej się, że przeciwnie, krew spływała do jej serca... i tam w lód się ścinała...
— Teraz, pani, pójdziemy tą ścieżką nad lasem, ażeby sobie skrócić drogę... dojdziemy nią prosto do słupa Cztery Ręce... tylko zasłoń pani twarz rękoma, i uważaj dobrze, gdyż w gęstwinie jest wiele ostrych gałęzi, i kolczastych liści, które mogłyby panią pokaleczyć.
Rzeczywiście, już kilkakrotnie delikatne ręce Marji, które naprzód wystawiała, zostały skaleczone, i zakrwawione kolcami sosnowemi.
Ale młoda niewiasta nic nie czuła.
— Te kule — powtarzała w duchu — poco te kule?.. o! nie chcę myśleć o tem, umarłabym na miejscu z przerażenia, a potrzebuję całej mojej odwagi...
W tej chwili tętent konia, który pierwej zdala słyszano, zbliżał się coraz więcej.
Potem ustał on nagle, jak gdyby jeździec zwolnił biegu dla dostania się na wierzchołek góry.
Dzierżawca i pani Bastien, wyszedłszy nareszcie z gęstwiny, którą dotąd postępowali, znaleźli się na obszernem miejscu otwartem, w środku, którego wznosił się wysoki słup opatrzony czterema rękami, wskazującemi na cztery szerokie drogi ciągnące się prawie w nieskończoność; drogi te, poprzerzynane naprzemian czarnemi cieniami drzew i białem światłem księżyca, przedstawiały na całej długości swojej dziwne przeciwieństwo światła i ciemności.
— Stąd o dwadzieścia kroków, na samym wierzchołku góry, widziałem pana Fryderyka wchodzącego do tej poręby, która leży tu nad drogą — rzekł dzierżawca wskazując pani Bastion część lasu, zarosłą młodemi dębami — otóż przetrząsnę to miejsce... i niepodobna, ażebyśmy nie zdybali pana Fryderyka, jeżeli się tu jeszcze znajduje.. Na wypadek, gdybym go spotkał przed panią, powiem mu, że pani żąda ażeby natychmiast zaniechał czatów... nieprawdaż, pani? — dodał rolnik cichym głosem.
Marja skinęła głową na znak potwierdzenia i weszła w poręby z uczuciem nieopisanej trwogi, gdy tymczasem Jan Franciszek oddalił się od niej.
W tej chwili usłyszano już wyraźny bieg konia, idącego pod górę.
Jeźdźcem był Rudolf de Pont-Brillant, który, wydostawszy się z wąwozu, tą drogą musiał przejeżdżać.
Fryderyk, znając dokładnie położenie lasu, ominął koło, którem młody margrabia do tego punktu musiał jechać i tym sposobem stanął tu nierównie prędzej od młodego margrabiego, który spodziewał się już spokojnie powrócić do domu.
Rudolf nie zastraszony bynajmniej dziwnemi wypadkami tego wieczoru, gwizdał sobie jakąś piosnkę myśliwską, gdy tymczasem wierzchowiec jego powolnym krokiem postępował w górę drogi, która w tem miejscu była dosyć przykrą.
Marja z coraz większym niepokojem zdążała przez porębę.
Wkrótce przybyła do obszernego niezarosłego placu, oświeconego blaskiem księżyca.
W środku tego miejsca wznosił się ogromny dąb; gęsty mech i opadłe liście, zaścielając ziemię, tłumiły odgłos jej kroków; tym sposobem młoda niewiasta mogła się zupełnie zbliżyć, nie wzbudziwszy uwagi swego syna, którego właśnie spostrzegła nawpół ukrytego za ogromnym pniem dębu.
Wszystko, co się później stało, odbyło się tak nagle, że byłoby niepodobieństwem dać wyobrażenie tej szybkości, musimy więc tylko poprzestać na rozwlekłem opowiedzeniu wypadku równie jak myśl nagłego.
Fryderyk, zatopiony w myślach, nie widział i nie słyszał zbliżającej się matki, której kroki na miękkim mchu tłumiły się bez żadnego szelestu; z głową odkrytą, jednem kolanem na ziemi, trzymał w ręku swą fuzję pochyloną w połowie, jakgdyby już tylko czekał chwili, w której miał wymierzyć i dać ognia.
Pomimo, że unikała tej myśli, nieszczęsna matka... przybywszy do lasu nieraz już zadrżała z obawy, przypuszczając zamiar samobójstwa... była to okropna trwoga, zbudzona w niej rozmaitemi wypadkami dni przeszłych. Łatwo sobie teraz wyobrazić szaloną radość pani Bastien, kiedy, sądząc z postawy syna, myślała, iż się tylko sprawdzało podejrzenie dzierżawcy, i że syn jej zamierzał tylko popełnić defraudację leśną, strzelając bez pozwolenia cudzą zwierzynę.
Stąd, w ślepym wybuchu szczęścia i miłości, jednym skokiem, jakby w dzikiem szaleństwie rzuciła się na swego syna, nie mogąc ani jednego słowa wymówić.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Fryderyk, spuściwszy fuzję, powiedział głosem gniewnym i szyderskim.
— Otóż... i pan margrabia!...
Jakoż Fryderyk ujrzał o dziesięć kroków od siebie zbliżającego się i oświeconego w połowie blaskiem księżyca Rudolfa de Pont-Brillant, który powoli wjeżdżał pod górę, i nie myśląc o żadnem niebezpieczeństwie, gwizdał swą pieśń myśliwską.
Poruszenie pani Bastien było tak nagłe, tak gwałtowne, że fuzja wysunęła się z rąk jego w chwili, kiedy już miał wystrzelić... i upadła na murawę...
— Moja matka! — zawołał Fryderyk przerażony.
Wypadek ten, nagły jak błyskawica, odbył się w jednem oka mgnieniu i prawie w zupełnem milczeniu.
Odgłos kroków wierzchowca młodego margrabiego i odgłos piosnki myśliwskiej, którą gwizdał, stłumiły w części szelest, sprawiony przez panią Bastien.
Jednakże Rudolf de Pont-Brillant, zatrzymawszy się naprzeciw dębu, zaprzestał gwizdać i pochyliwszy się na siodle, zawołał pewnym głosem.
— Kto tam? Poczem znowu nachylił ucha.
Marja, odkrywszy tym sposobem okropną tajemnicę obecności swego syna w lesie, przyłożyła rękę do ust Fryderyka, i tuląc go do siebie, stłumiła własny oddech, czekając co dalej nastąpi...
Rudolf de Pont-Brillant nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, uniósł się w strzemionach, ażeby mógł lepiej widzieć i zajrzeć z boku dębu, za którym posłyszał lekki szelest.
Szczęściem szeroki cień, jaki to ogromne drzewo rzucało i wysokość drobniejszych drzew i krzewów, które otaczały drogę, nie pozwoliły młodemu margrabiemu nic dojrzeć.
Przysłuchując się jeszcze przez kilka sekund, i nie domyślając się wcale, ażeby nieznany jego nieprzyjaciel miał go tutaj uprzedzić, Rudolf popuścił wodze swemu koniowi i powiedział do siebie:
— Pewnie spłoszyłem jaką zwierzynę, która pobiegła sobie dalej.
Poczem matka i syn jej, oboje nieruchomi, i pogrążeni w niemem milczeniu, zdjęci trwogą i tuląc się do siebie, słyszeli młodzieńca gwiżdżącego dalej zaczętą już poprzednio piosnkę myśliwską.
Głos ten cichł coraz bardziej, aż nareszcie zginął zupełnie w głuchem milczeniu lasu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.