Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ
TOM V.
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.








X.

Po oddaleniu się sługi, nastąpiło przez niejaki czas posępne milczenie, gdyż opowiadanie przyjaciela o Marji Bastien wzruszyło Davida. Nawet doktór Dufour popadł w zadumanie, gdyż wejście sługi przypomniało mu, iż może na długie lata będzie się musiał rozłączyć z najlepszymi przyjacielem.
— Miałeś słuszność — odezwał się wreszcie David, przerywając milczenie — urocza Marja Bastien będzie dla mnie miłem wspomnieniem. To, coś mi o niej opowiadał, nie zatrze się w mojej pamięci, a przytem będzie mi ona i ciebie, mój druhu, przypominać.
— Bardzo dobrze cię rozumiem i wybacz mi, że wcześniej o tem nie pomyślałem — odrzekł doktór, widząc do głębi wzruszonego przyjaciela. — Widok chłopca musiał ci przywieść na pamięć...
A że doktór wahał się dalej mówić, dlatego odrzekł David, widocznie przygnębiony:
— Tak jest, chłopiec ten przypomniał mi tego, o którym nigdy nie zapomnę, przypomniał mi biednego Ferdynanda, który był w wieku Fryderyka. Dlatego też wzbudził we mnie takie współczucie, które spotęgowało się w podziw dla tak młodej a tak pełnej poświęcenia matki. W życiu koczowniczem, jakie znów zamierzam rozpocząć, będzie mi ona gwiazdą przewodnią; myśl o tej pięknej a tak dzielnej kobiecie nie da mi i o tobie, serdeczny mój druhu, zapomnieć.
— I dla mnie to będzie pociechą, że opuszczasz mnie bogatszy o jedno małe wspomnienie i że cię interesuje ta szlachetna kobieta, którą ja niegdyś znałem i kochałem. Uchowaj Boże, aby ją nadzieje, które w synu pokłada nie zawiodły.
— Skąd to jednak pochodzi, że on przez nią wychowany, przywiązany do niej synowską miłością, teraz tak ciężką sprawia zgryzotę swej matce? Jakiego rodzaju jest ta zgryzota?
— Właśnie ten Fryderyk, któregoś widział tak bladym, wynędzniałym, ponurym, niecierpliwym i gwałtownym, jeszcze przed kilku miesiącami był pełen zdrowia, świeży i wesoły; wówczas trudno było widzieć coś milszego, coś więcej ujmującego, jak jego postępowanie, coś szlachetniejszego, jak jego charakter. Mógłbym ci opowiedzieć o nim kilka zdarzeń, któreby cię nadzwyczajnie ucieszyły.
— Biedny chłopiec! — westchnął David z wyrazem tkliwego politowania. — Wierzę ci Piotrze, ile to boleści, ile goryczy malowało się w jego pięknem, bladem i konwulsyjnie zmienionem obliczu! Nie, nie, to nie może być młodzieniec złego sposobu myślenia; doznaje on jakiegoś nieznanego cierpienia — dodał David z namysłem. — To rzecz szczególna, w krótkim czasie zmienić się tak okropnie.
— Rzecz prawdziwie niepojęta — odpowiedział doktór. — Wszystko razem dotknięte zostało, serce i rozum. Niedawno jeszcze Fryderyk pełen był gorliwości i zapału, nauka była dla niego przyjemnością; wyobraźnia jego była żywa i wzniosła, zdolności rozwijały się w nim wcześnie i nadzwyczajnie. Teraz wszystko zmieniło się tak dalece, że jego matka, zatrwożona tem niedocieczonem rozprzężeniem umysłu swego syna, w nadziei, że nowe zatrudnienia zaostrzą może jego ciekawość, przed miesiącem postanowiła przyjąć dla niego guwernera, który miał obznajmić Fryderyka z niektóremi pociągającemi, i zupełnie nowemi dla niego naukami.
— I cóż?
— W tydzień potem guwerner porzucił ich dom, zniechęcony brakiem wszelkiej ochoty ze strony Fryderyka i urażony jego nieprzyjaznem obejściem i gwałtownością.
— Powiedzże mi, jakim powodom możnaby przypisać tę zmianę?
— Zawsze jestem jeszcze tego samego zdania, co przed kilku miesiącami, to jest, że ponura melancholja Fryderyka, jego ciągłe milczenie, coraz gorszy stan jego zdrowia, ociężałość, niechęć ku wszystkiemu, tudzież gwałtowne postępowanie, wypływają z tego jedynie powodu, że przechodzi właśnie do wieku męskiego. Mamy tysiące przykładów takich przesileń w młodzieży, dosięgającej wieku dojrzalszego. Zwykle nawet w tym wieku, wybitniejsze zarazy charakteru, przybierają już stałą formę, słowem, młodzian zaczyna okazywać się takim, jakim będzie przyszły mąż; takie przejście z jednej epoki do drugiej sprowadza nieraz gwałtowne wstrząśnienia w całym organizmie. Jest więc wielkie prawdopodobieństwo, że Fryderyk zostaje obecnie pod wpływem tej zmiany naturalnej.
— Ale tak jasne tłómaczenie powinno było uspokoić panią Bastion?
— Niestety! mój kochany Henryku, matka nie da się nigdy zupełnie uspokoić, mianowicie taka matka, jak Marja. Przez jakiś czas wskazane przeze mnie powody zmniejszyły jej obawę, ale złe pogarsza się na nowo. Nie zdołasz sobie nawet wyobrazić, z jaką ognistą wymową przedstawiała mi dzisiaj swą trwogę, z jaką boleścią, z jaką goryczą obwiniała sama siebie, wołając: jestem jego matką, a nie mogę odgadnąć, co mu dolega. Więc ja nie mam ani przenikliwości, ani instynktu matki! Jestem jego matką, a on mi nie chce powierzyć przyczyny smutku, który go trawi! Ah! to moja wina... moja wina!... bom nie była dobrą matką; każda matka powinna być za to odpowiedzialną, jeżeli nie potrafi zjednać sobie zaufanie swego syna!
— Biedna kobieta — zawołał David — obwinia się właśnie w chwili, kiedy jej macierzyński instynkt mimo jej wiedzy przychodzi jej w pomoc.
— Jakto, nie rozumiem cię?
— Niezawodnie, jej instynkt mówi jej, że jakkolwiek prawdopodobne jest wyjaśnienie, jakie jej co do stanu jej syna udzieliłeś, jednak, mogłeś się omylić! gdyż pomimo zupełnego w tobie zaufania, pomimo koniecznej potrzeby jaką czuje, ażeby się uspokoić, słowa twoje nie zdołały usunąć jej obawy.
I zamyśliwszy się chwilę, David rzekł do swego przyjaciela:
— Ten ogromny gmach, któryż poza lasu wygląda, wszakże to zamek Pont-Brillant?
Na to zapytanie, które z dotychczasową rozmową dwóch przyjaciół zdawało się nie mieć żadnego związku, doktór ze dziwieniem spojrzał na David‘a i odpowiedział:
— Tak, to zamek Pont-Brillant. Jego teraźniejszy właściciel, młody margrabia, znajdował się w orszaku myśliwych, którzy niedawno przejeżdżali przed naszemi oknami. Ten piękny orszak, ten przepych, wszystko to jest jego własność... ale cóż to może dotyczyć...
— Powiedz mi, czy syn pani Bastien miewał jakie stosunki z rodziną margrabiego?
— Nigdy, to rodzina bardzo dumna, przestaje tylko ze szlachtą okoliczną, i to jeszcze z samym tylko wyborem tej szlachty.
— Ale Fryderyk zna młodego margrabiego?
— Jeżeli go zna, to chyba tylko z widzenia, gdyż powtarzam ci, że młody margrabia jest zbyt dumny, ażeby chciał przestawać z synem prostego mieszczanina.
— Czy ta rodzina jest lubiana w okolicy? — pytał David w coraz większem zamyśleniu.
— Dom Pont-Brillant jest niezmiernie bogaty, wszelkie prawie włości, leżące wokoło zamku na sześć lub siedem godzin drogi, są jego własnością. Do niego należy większa część domów tego miasteczka, gdzie mieszkają wszyscy dostarczyciele zamkowi. Pojmujesz zatem, że w braku szczerego przywiązania i przychylności, własny interes znacznej liczby osób, które zależą od tej zamożnej familji, wymaga, ażeby te osoby okazywały przynajmniej pozory jakiegoś szacunku i przywiązania do niej. Dlatego też pośród okrzyków, które pewnie słyszałeś, kiedy margrabia i jego babka przejeżdżali, może bardzo mało było takich, któreby były zupełnie bezinteresowne; zresztą, państwo de Pont-Brillant wydzielają corocznie pewną sumę dla ubogich, której rozdziałem zajmuje się burmistrz z proboszczem; ale młody margrabia, równie jak jego babka, mało się o to troszczą, ich filozofja bowiem, jak słychać, przewyższa jeszcze filozofję barona de Holbach. Wyobraź sobie znakomitą damę z czasu regencji, z szyderczym ateizmem i bezwstydną mową owych czasów; ale pytam cię jeszcze raz, mój przyjacielu, poco te wszystkie pytania, dotyczące zamku de Pont-Brillant?
— Ponieważ wtedy, kiedym tu był sam na sam z Fryderykiem, zdawało mi się dostrzegać, że młodzieniec ten czuje głęboką nienawiść dla margrabiego.
— Fryderyk! — zawołał doktór ze «zdziwieniem i niedowierzaniem — to być nie może. Powtarzam ci jeszcze raz, jestem nieomylnie przekonany, że on z panem de Pont-Brillant jeszcze ani razu w życiu swojem nie mówił. Co ci się dzieje... Nienawiść ku temu młodzieńcowi? dlaczegóżby? z jakiego powodu?
— Nic nie wiem, ale jestem pewien tego, com widział.
— Cóżeś więc widział?
— Koń, którym Fryderyk i jego matka tutaj przyjechali, urwał się zapewne, z pod okna i wmieszał do orszaku myśliwych; młody margrabia wychłostał go za to szpicrutą tak silnie, że gdybym w tej chwili nie był wstrzymał Fryderyka, byłby się niezawodnie z okna rzucił, z gniewu bowiem i wściekłości zbladł nadzwyczajnie i pogroził pięścią panu de Pont-Brillant.
— Dlatego, ażeby nie trwożyć pani Bastien, powiedziałeś nam...
— Że Fryderyk nierozważnie wychylił się z okna... Powtarzam ci zatem, Piotrze, żem nie stracił z oka ani jednego poruszenia, ani jednego spojrzenia tego nieszczęśliwego młodzieńca. Mówię ci, że on czuje nienawiść dla tego drugiego młodziana.
Wzruszony na chwilę tak silnem przekonaniem David‘a, doktór odpowiedział:
— Być może, iż, z tego powodu Fryderyk dał się unieść gwałtowności charakteru, która w nim zawsze przemaga; ale pomyślże, mój przyjacielu, że ta zmiana, która matkę jego zatrważa i do rozpaczy ją doprowadza, trwa już od kilku miesięcy. Poprzednia scena mogła Fryderyka na chwilę natchnąć gniewem, nienawiść zaś, któraby tak silnie, tak widocznie na ciało i duszę jego działała, musiałaby jakąś okropną i dawniejszą już mieć przyczynę; powtarzam ci zaś, że syn pani Bastien i Rudolf de Pont-Brillant ani razu jeszcze ze sobą nie mówili; żyją oni każdy w swojem kole, z których jedno zupełnie jest obce drugiemu; pomiędzy nimi nie może nastąpić żadne zbliżenie. Skądby więc mogła powstać jaka nienawiść pomiędzy obu młodzieńcami?
— To prawda. Słowa twoje zupełnie są sprawiedliwe, uznaję całą ich słuszność — odpowiedział David z namysłem — a jednak niepojęte jakieś uczucie mówi mi, że to czysto moralna przyczyna w ten sposób działa na Fryderyka. Widzisz, Piotrze — dodał po chwili i ze smutkiem — teraz żałuję niemal, żem tę zajmującą kobietę spotkał u ciebie, dlatego, że ona, również jak jej syn, coraz większe wzbudzają we mnie współczucie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Mówiąc szczerze prawdę, mój przyjacielu, czy może być coś smutniejszego, niż kiedy człowiek czuje tak głębokie a tak daremne dla drugich politowanie? Czy można widzieć coś godniejszego współczucia i uwielbienia, niż ta młoda kobieta, ofiara opłakanego związku, która pomimo tego, z tym synem, który jest piękny, pełen uczucia i rozumu, tak szczęśliwie i tak długo żyła w zupełnej samotności? Wtem, ten byt podwójny nagle zagrożony zostaje jakiemś nieznanem nieszczęściem, ten biedny młodzieniec niknie widocznie w niedocieczonej słabości, jego matka z wzrastającą boleścią zauważa postępy niepojętej choroby, której przyczyny napróżno odgadnąć usiłuje! Ah! zgaduję ja okropną boleść, jej obawy, gdyż i ja kochałem mego biednego Fernanda aż do ubóstwienia — dodał David, tłumiąc z trudnością łzy — a nic nie mogę pomóc, tylko litować się nad tem podwójnem nieszczęściem, i w dalszą udać się drogę, pytając samego siebie: co się stanie z tym szesnastoletnim młodzianem, którego przyszłość zdaje się być tak niepewną? O! ta nieszczęsna niemoc zaradzenia nieszczęściu, którego się człowiek lęka, była i jest zawsze dla mnie męczarnią, którą tylko z wyrzutami sumienia porównaćby można!
— Tak, to prawda — odpowiedział doktór biorąc z tkliwością swego przyjaciela za rękę. — Ileż to razy pisałeś do mnie, że jedyną zgryzotą w twoich długich i uciążliwych podróżach, które w tak szlachetnym przedsiębierzesz celu, była konieczność zimnego przyznawania najobrzydliwszych faktów, najpotworniejszych zwyczajów, najnienaturalniejszych praw, i znoszenia zarazem, że tyle złego tak długie lata... co mówię, tak długie wieki spokojnie szerzyć się mogło. Tak, tak, ja pojmuję, Henryku, jakie uczucia, w takiem sercu, jakiem jest twoje, budzić musi widok złego, i niemożność zaradzenia onemu.
W tej chwili na wieży zamku Pont-Brillant wybiły trzy kwadranse na szóstą.
— Mój drogi przyjacielu, pozostaje nam już tylko kilkanaście minut — rzekł Dawid ocknąwszy się z zamyślenia, w którem się pogrążył i podając rękę doktorowi.
Ten nic nie odpowiedział.
Tylko dwie łzy stoczyły się po jego licach; lecz tłumiąc nareszcie swoje wzruszenie, zawołał:
— Ah! mój drogi Dawidzie, powinienbym już być oswojony z twoim odjazdem... a jednak, sam widzisz... brakuje mi odwagi.
— Słuchaj, Piotrze, zanim dwa lata upłyną, znowu będę u ciebie; będzie to zapewne ostatnia podróż, którą przedsiębiorę... a potem, wszakże znasz moje zamiary, powrócę ażeby raz na zawsze z tobą pozostać.
Doktór kiwnął tylko głową ze smutkiem.
— Nie spodziewam się takiego szczęścia, wiem ja, co pragniesz zapomnieć pośród tego awanturniczego życia, pośród tych niebezpieczeństw, na które się tak zuchwale narażasz... gdyż twoje podróże są równie ryzykowne, jak los bitew... W iluż to już znajdowałeś się niebezpieczeństwach! a teraz właśnie zabierasz się do jednej z najniebezpieczniejszych podróży, jakie tylko wyobrazić sobie można... podróż w głąb Afryki... i ty chcesz, ażebym był spokojny?....
— Zaufaj mojej gwieździe, mój dobry Piotrze, wszakże ty znasz to przysłowie: Są nieszczęśliwi, którymi śmierć pogardza — dodał David ze smutną rezygnacją — niechajże cię to przynajmniej uspokoi... Tak jest, wierzaj mi, my się jeszcze zobaczymy... tu, w tym saloniku.
— Panie David, panie David, kurjerka z Nantes przybyła, już konie przaprzęgają — zawołała stara gospodyni, wchodząc z pośpiechem do pokoju — nie mamy ani chwili czasu do stracenia... pójdź pan pójdź!
— A więc bywaj zdrów, Piotrze — rzekł David ściskając swego przyjaciela z uczuciem najtkliwszego żalu. — Napisz do mnie jeszcze raz do Nantes, i nie zapomnij donieść mi o pani Bastion i jej synu... Jeżeli się dowiem że ta zajmująca kobieta będzie spokojniejszą, zdaje mi się że to będzie dobrą wróżbą dla mojej podróży... A więc, po raz ostatni, bywaj zdrów, do wesołego zobaczenia, mój dobry Piotrze.
— Do zobaczenia! Oby cię Bóg wysłuchał! — odpowiedział doktór Dufour, ściskając David‘a.
— Teraz, Piotrze, odprowadź mnie na pocztę, ażebym wsiadając mógł jeszcze raz dłoń twoją uścisnąć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wkrótce potem Henryk David znajdował się już na drodze do Nantes, gdzie postanowił wsiąść na bryg Endymion, który za kilka dni miał odpłynąć do Gorei.

XI.

Przysłowie mówi, że dopóty dzban wiodę nosi, dopóki się ucho nie urwie.
Wypadek w dzień św. Huberta, w alei miasteczka Pont-Brillant, przepełnił już żółć Fryderyka, przepełnił miarę jego cierpień. W skarceniu, wymierzonem przez młodego margrabiego jego koniowi, Fryderyk widział obelgę, a przynajmniej pozór, który mu dozwalał jawnie okazać swą nienawiść dla Rudolfa de Pont-Brillant, w nadziei, że będzie mógł osobiście wykonać na nim straszną zemstę.
Wróciwszy z matką na folwark i przepędziwszy noc w stanie najokropniejszym, syn pani Bastien, nazajutrz o świcie jeszcze, napisał bilet następujący:
„Jeżeli pan nie jesteś podłym tchórzem;, przybędziesz jutro do skały Grand-Sire i przyniesiesz ze sobą fuzję nabitą kulami; ja stanę z takąż samą bronią. Przybądź pan sam jeden... bo i ja będę sam.
„Nienawidzę pana, dowiesz się o mojem nazwisku, skoro ci osobiście wyjawię powody mojej nienawiści.
„Skała Grand-Sire jest miejscem samotnem w lesie Pont-Brillant; czekać pana będę jutro całe przedpołudnie, cały dzień nawet, jeżeli potrzeba; nie będziesz więc pan miał żadnego pozoru do uniknięcia tego spotkania“.
To tak szalone wyzwanie usprawiedliwić można jedynie gwałtowną nienawiścią, młodzieńczą popędliwością, zupełnem niedoświadczeniem w stosunkach życia i samotnością, w jakiej Fryderyk dotychczas pozostawał.
Napisawszy ten bilet, położył na nim adres Rudolfa de Pont-Brillant; czekając chwili, w której posłaniec pocztowy zwykle przechodził koło folwarku. Nareszcie gdy ten nadszedł, Fryderyk oddał mu przygotowane pismo, zalecając doręczenie onego na miejsce przeznaczenia.
Przez cały ten dzień młodzieniec zdawał się być spokojniejszym, niż zwykle, ażeby zamiar swój lepiej utaić.
Wieczorem powiedział matce, że się czuje nadzwyczajnie znużonym, i że nazajutrz aż do południa pozostanie w łóżku, i dlatego prosił, żeby nikt nie wchodził do jego pokoju, dopóki sam nie wstanie. Młoda matka, mając nadzieję, że spokój złagodzi stan jej syna, przystała na to z największą chęcią.
Jak tylko zaczęło świtać, Fryderyk otworzył pocichu okno swego pokoju, do którego tylko przez mieszkanie matki dostać się można było, zabrał fuzję i z największą łatwością wyszedł z domu; ponieważ tylko miał gruby śrut, przeto poszedł pierwej do starego ogrodnika, i prosił go, ażeby mu ulał kilka kul, mówiąc, że z sąsiednim dzierżawcą wybiera się na dziki, które pustoszyły jego pola.
Ogrodnik z danego sobie ołowiu ulał mu natychmiast pół tuzina kul i takowe doręczył swemu młodemu panu; ten udał się bezzwłocznie do skały Grand-Sire, leżącej w najsamotniejszej części lasu Pont-Brillant.
Gdy zbliżył się do miejsca, które wskazał młodemu margrabiemu, serce Fryderyka z gorączkową biło gwałtownością, gdyż był szczerze przekonany, że Rudolf de Pont-Brillant oburzony tem obrażającem wyzwaniem, jakie zawierał w sobie bilet jego przeciwnika, pośpieszy niezawodnie, ażeby się pomścić za taką obelgę.
— Zabije mnie... albo ja jego — mówił do siebie Fryderyk. — Jeżeli ja polegnę tem lepiej... Na co mi się przyda dźwigać nędzne życie, zatrute na wieki zazdrością! Jeżeli ja go zabiję...
Na tę myśl zadrżał; ale, wstydząc się swojej słabości dodał prawie natychmiast:
— I cóż! jeżeli ja go zabiję... to i tak dobrze... w takim razie nie będzie już mógł korzystać z dóbr, których mu zazdroszczę... jeżeli ja go zabiję — mówił dalej nieszczęsny młodzian, starając się usprawiedliwić to zgubne postanowienie we własnych oczach — to zbytek jego nie będzie już raził mojego ubóstwa i ubóstwa tylu innych ludzi, którzy jeszcze więcej ode mnie godni są politowania.
Zatopiony w tych czarnych myślach, Fryderyk przybył wkrótce do skały Grand-Sire.
Tak nazywano już od wieków na pamiątkę jednego z dawnych panów de Pont-Brillant, ogromną masę brył granitowych, leżącą na uboczu mało znanej i dlatego rzadko uczęszczanej drogi gęstego lasu.
Fryderyk postawił broń swoją w pewnym rodzaju naturalnej groty, osłonionej w połowie siecią z bluszczu, który wyrastał z rozpadliny leżącego nad otworem urwiska skały.
Miejsce to oddalone było około czterdziestu kroków od drogi, zwanej powszechnie drogą wielkiego hetmana. Jeżeliby margrabia przybył, to nie inną, jak tylko tą, krzakami zarosłą drogą. Fryderyk dlatego obrał miejsce w tej części lasu, że, nie będąc widzianym, sam mógł widzieć z daleka znaczną przestrzeń drogi.
Tak upłynęła jedna, dwie, trzy godziny... Rudolf de Pont-Brillant nie przybywał.
Ponieważ Fryderyk w swojej gorączkowej niecierpliwości nie mógł przypuścić, ażeby margrabia na jego wezwanie miał odpowiedzieć wzgardą, przeto wynajdywał rozmaite powody, któremi sobie tłumaczył długą nieobecność swego przeciwnika: musiał on list jego dopiero przed obiadem otrzymać... w takim razie wypadało mu jeszcze usunąć niektóre przeszkody, ażeby mógł sam się wydalić... a może też wolał on zaczekać aż do wieczora.
Tym sposobem w bojaźliwem oczekiwaniu, mijały mu godziny jedna po drugiej; jedyny tylko raz Fryderyk pomyślał o matce i jej boleści, jeżeli, może już za godzinę... zabity zostanie.
Ale myśl ta, tylko na chwilę wstrząsła złowrogiem postanowieniem młodzieńca, który następnie powiedział do siebie: — Lepiej umrzeć... zgon mój mniej łez kosztować będzie matkę, aniżeli takie życie... sądzić o tem mogę z łez, które już nade mną wylała.
Kiedy tak oczekiwał margrabiego, powóz jakiś, który ruszył z zamku około godziny trzeciej, zatrzymał się na rozstajnej drodze, przecinając drogę wielkiego hetmana niedaleko skały Grand-Sire.
Powóz ten, rodzaj małej, lecz bardzo szerokiej i niskie] dorożki, zaprzężony w dwa prześliczne konie, stanął przed drogowskazem, umieszczonym na rozstajnej drodze; dwóch upudrowanych lokai zeskoczyło, z kozła, jeden z nich otworzył drzwiczki, i pomimo ciężaru osiemdziesięciu lat, stara margrabina wysiadła dosyć żwawo z powozu, a za nią jakaś druga dama, prawie tego samego wieku.
Drugi lokaj wydobył składane krzesło, jakich słabowite i podeszłe osoby zwykły używać na przechadzkach, i zamierzał udać się za obu damami, ale margrabina, rzekła do niego swoim dźwięcznym, chociaż drżącym nieco głosem:
— Zostań przy powozie, a krzesło oddaj Zerbinecie.
Lokaj ukłonił się, oddał krzesło towarzyszce margrabiny, poczem obie niewiasty udały się drogą wielkiego hetmana, która mało będąc zwiedzaną, pokryła się miękkim kobiercem z mchu i murawy.
Staruszka towarzysząca margrabinie i nazywana Zerbinettą, zabrała z sobą krzesło.
Jak się to dziwnem wydawać musi, że kobieta, mająca około osiemdziesięciu lat, nosiła jeszcze zdrobniałe i pieszczotliwe imię Zerbinetty; ale ta zasługiwała więcej niż ktokolwiek na takie imię, zwłaszcza w pierwszych czasach swej wiosny, kiedy cała jej osoba na pierwszy rzut oka wskazywała wszystkie przymioty pokojówki, jaką nam wyobraził młodszy Crébillon: nosek lekko zadarty, wzrok zuchwały, duże filuterne oczy, uśmiech lekkomyślny, pierś wiele obiecująca, maleńka nóżka, i zgrabna rączka; takie to zalety posiadała niegdyś dawna pokojówka margrabiny, i dlatego też nazwana została Zerbinettą; było to mniej więcej sześćdziesiąt lat temu... kiedy ją mleczna jej siostra, powabna margrabina de Pont-Brillant, przyjęła na młodszą pokojówkę. Niestety! dzisiaj widzimy ją sędziwą wdową i babką; ale podówczas kiedy w szesnastym roku życia, będąc jeszcze w klasztorze na pensji, wydaną została zamąż, oddawała się już zalotom, i z tego powodu, ujęta przedsiębiorczym duchem i rzadkiemi zdolnościami do rozmaitych intryg, jakie Zerbinetta okazywała, mianowała ją wkrótce pierwszą swoją panną, a następnie uczyniła z niej swą najbliższą powiernicę.
Sam tylko szatan wiedzieć może, ile te dwie młode, przebiegłe kobiety, w kwiecie wieku swego, szaleństw, ile figlów wypłatały. Z jaką uległością, z jakiem zimnem wyrachowaniem, z jaką zadziwiającą i twórczą zdolnością Zerbinetta pomagała swej młodej pani oszukiwać trzech lub czterech kochanków, których miała jednocześnie, nie licząc w to bynajmniej owych tysięcznych

fantazyj,
szczęśliwych
wypadków,
długów karcianych,
i ciekawości,

jak to powszechnie nazywano.
Dla zaspokojenia naprzykład rozmaitych ciekawości, udawano się w prostym ubiorze mieszczanki lub kwiaciarki do Porcherons.
O zmarłym małżonku margrabiny rzadko kiedy wspomniano. Zresztą dawniej nie zadawano sobie nawet tyle pracy, ażeby męża przynajmniej zręcznie w pole wyprowadzić, tem więcej, |że wielki i potężny pan Hektor-Magnificus-Rudolf, Urban-Anna-Cloud Frumencjusz, Sir i Margrabia na Pont-Brillant i posiadacz wielu innych włości, był człowiekiem zanadto światowym i zanadto dobrze znał swój wiek, ażeby miał swej małżonce stawiać najmniejsze przeszkody.
Skutkiem takiej zobopólnej zamiany nieograniczonego zaufania ze strony margrabiny i wszelkiego rodzaju usług ze strony Zerbinetty, zawiązały się pomiędzy panią a jej panną stosunki prawie wzajemnej zażyłości; nie rozłączały się nigdy, zestarzały się razem, i w wieku osiemdziesięciu kilku lat największą znajdowały przyjemność, przypominać sobie dawne piękne chwile, złośliwe figle i szalone miłostki ubiegłych czasów; wyznać też musimy, że każdy dzień tego swawolnego kalendarza miał swego patrona, jeżeli nawet nie kilku razem.
Co się tyczy tej mowy swobodnej, albo właściwie powiedziawszy, tej mowy bezwstydnej, jakiej margrabina i Zerbinetta w cztery oczy używały, rozpamiętując dawne lub teraźniejsze czasy, nie była ani mniej ani więcej sprośną, niż za czasów regencji albo za panowania Ludwika, i nieraz jeszcze napadała margrabinę chętka prowadzenia rozmowy językiem gminu, który większość panów znaczniejszych w połowie osiemnastego stulecia zaprowadziła na dworze królewskim.
Ze względu na delikatność zmieniamy niektóre wyrażenia i zwroty margrabiny, ponieważ zanadto przypominały mowę Marata, lub Rabelaisa.
Wdowa była to mała, sucha kobiecina, ubrana z wyszukaną elegancją, woniejąca zdaleka od perfum. Włosy nosiła kręcone i upudrowane, a na policzkach szeroki pas ze szminki, która podnosiła ogień wielkich czarnych ócz. Opierała się na krótkiej lasce z kości słoniowej ze złotym guzikiem, zażywając od czasu do czasu z tabakiery ozdobionej inicjałami i medaljonami.
Zerbinetta, cokolwiek wyższa niż jej pani, ale tak samo wychudła, nosiła włosy w lokach, ubrana była w eleganckie, ale skromniejsze suknie.
— Zerbinetto — mówiła wdowa, oglądając się za lokajem, który uchylił drzwiczki od powozu — kim jest ten ładny słuszny chłopiec; wydaje mi się, że go jeszcze nie widziałam w przedpokoju.
— Może być pani margrabino, on jest jeden z ostatnich, którzy przybyli z Paryża.
— To zgrabny chłopiec. Powiedz mi, Zerbinetto, czyś zauważyła jakie szerokie ramiona. Piękni lokaje, — tu margrabina zażyła tabaki — przypominają mi zawsze tę małą baronową Montbrison.
— Pani margrabina się myli, to byli francuscy gwardziści.
— Masz słuszność moja córko. To jest tak pewne, że książę Biron, ich pułkownik... przypominasz sobie księcia Biron?
— Czy sobie przypominam? pani dostała zaproszenie do jego domku przy bulwarach „Kobiet handlujących rybami“ i na pierwszą schadzkę ubrała się pani jako Diana. Ach, jak piękna pani była w tym kostjumie, tak piękna... ah! do zachwycenia piękną... jakaż to kibić wysmukła... jakiejś lśniącej białości ramiona... jaki blask oczu!
— Rzeczywiście prawda, moja córko, posiadałam ja to wszystko... alem też tych darów boskich używać umiała; wracając jednak do pana Birona, dla którego byłam Dianą, nie wiem czy wspomnienie o Akteonie nie przyniosło nieszczęście temu biednemu księciu; gdyż w dwa tygodnie po upływie naszego układu, strzelcy i leśnicy mojego wnuka mogliby się byli łatwo omylić i zawołać: ho! ha! ho! na tego kochanego Birona; to przynajmniej jest pewne, wracając do naszej historji, że ty masz słuszność, Zerbinetto, pod względem tej małej djabelskiej baronowej de Montbrison; byli to rzeczywiście żołnierze gwardji francuskiej, a pułkownik ich pan de Biron, skarżył się nawet królowi o nadużywanie jego pułku. Nie pozwalam na to — odpowiedział poczciwy król — zanadto lubię moją gwandję; Montbrison niemało pieniędzy dostał za swoją żonę, może więc dla niej cały pułk zakupić.
— Na nieszczęście, pan de Montbrison nie był zdolny do takiej wspaniałomyślności; ale co się tyczy owych wielkich lokajów, to pani margrabina chciała zapewne mówić o prezesowej de Lunel... o...
Lunel... — zawołała staruszka z.zapałem przerywając swej towarzyszce i oglądając się dokoła, jak gdyby chciała zebrać dawne wspomnienia — Lunel?... Powiedzno, wszakże my jesteśmy na drodze Wielkiego Hetmana... czy nie tak, Zerbinetto?
— Nie inaczej, pani.
— Niedaleko skały Grand-Sire?
— Bardzo blisko, pani.
— Tak, tak... Jakże! pamiętasz ową historję o sępie?
— Historję o sępie? nie, pani margrabino.
— O sępie i tym biednym prezesie de Lunel?
— Przypominam sobie tylko, że prezes był niesłychanie zazdrosny względem kawalera de Bretteville... i że miał do tego słuszne powody. Dlatego to, pani margrabina dla własnej zabawy zapraszała ich niekiedy obu razem do zamku.
— Tak, tak, moja duszko... dlatego też właśnie wspominam tę historję o sępie!
— Dalibóg, pani margrabino, bodajem się natychmiast w kozę przemieniła, jeżeli wiem cośkolwiek o jakim tam sępie.
— Oj! Zerbinetto... Zerbinetto, ty się już starzejesz.
— Niestety! co robić, pani.
— Ah! wiesz ty, moja kochana, wszakże nam wszystko jedno udać się w tę lub ową stronę na przechadzkę... nieprawdaż? Pójdźmy więc do skały Grand-Sire... Widok tego kochanego, starego skaliska odmłodzi mnie jeszcze.. Jakże myślisz, Zerbinetto... o ile też zostanę młodszą? — dodała margrabina biorąc z zadowoleniem szczyptę tabaki, gdyż ten biedny Lunel.. i jego przeciwnik, kawaler.. wszakże to było w roku...
— W roku 1779 w miesiącu październiku — odpowiedziała Zerbinetta z buchalterską pewnością.
— A więc odmłodni mnie to przynajmniej o lat sześćdziesiąt, dlatego też nie będę żałowała tej pracy. Pójdźmyż tedy do naszej skały.
— Dobrze, pani, ale czy pani margrabina nie jest znużoną?

— O! w tej chwili odzyskałam nogi, moich lat piętnastu, a zresztą, wrazie potrzeby masz moje krzesło składane.

XII.

Obie osiemdziesięcioletnie kobiety wolnym krokiem postępowały drogą, prowadzącą do skały Grand-Sire.
Nareszcie Zerbinetta zwróciła się do swej pani mówiąc do niej:
— A więc, pani margrabino, ów sęp?
— Przypominasz sobie jak prezes Lunel był zazdrosny względem kawalera? Otóż pewnego razu rzekłam do niego: Zygmuncie, czy chcesz, ażebyśmy kawalerowi wypłatali porządnego figla? Z całego serca margrabino. Musisz zatem, kochany Zygmuncie, nauczyć się udawać jak najdokładniej krzyk sępa. Wyobraź sobie, moja córko, zdumienie prezesa, kiedy usłyszał te słowa: jakoż oświadczył mi, że już nieraz w życiu swojem, z czapką prezesowską na głowie, krzyczał i piorunował w izbie wyższej[1]; pomimo tego jednak nie może się przyznawać do doskonalszego naśladowania głosu sępa, niż innego jakiego ptaka. A więc, naucz się tego, Zygmuncie, a skoro się nauczysz... uśmiejemy się wybornie z tego biednego kawalera. Dobrze, margrabino — odpowiedział prezes — jeszcze dzisiaj wieczorem rozpocznę tę naukę; na szczęście, wszakże to nie brakuje sępów w tutejszych lasach.
— Tak, tak, pani — rzekła Zerbinetta — zaczynam już sobie coś przypominać, ale to tak tylko jak przez mgłę, racz pani dalej mówić.
— Kiedy się już prezes tego krzyku zupełnie wyuczył, umówiłam się z kawalerem na dzień następny... przyrzekłam mu schadzkę wieczorem o zmierzchu, wiesz gdzie? ot właśnie w tej okolicy... przybyłam tu przed nim, ale razem, z prezesem, któremu wyznaczyłam miejsce w pewnem rodzaju jaskini, którą zobaczysz tam, pod skałą Grand-Sire; teraz, Zygmuncie, rzekłam do niego, posłuchaj: jak tylko kawaler przybędzie, zaczniesz liczyć do tysiąca, ażeby mu zostawić dosyć czasu do wynurzenia mi wszystkich jego cierpień... ja, podobnież jak ty liczyć będę do tysiąca... ale kiedy dojdziemy do liczby dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, udam, że kawaler zmiękczył moje serce... wtedy krzykniesz głosem sępa. Wybornie, margrabino, wybornie! Ależ posłuchaj dalej, złośliwy człowieku. Ah! mój Boże, powiem do kawalera, jakież to szkaradne stworzenie, jestem nadzwyczajnie zabobonna... Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję dla zastrzelenia tego złowrogiego ptaka, a potem... zobaczymy. Kawaler odejdzie skwapliwie... a ja, kochany Zygmuncie, przyjdę po ciebie do jaskini. Margrabino, pani jesteś najpowabniejszym szatanem na świecie.... Prędko, prędko, oto kawaler już nadchodzi, i biedny Lunel usadowił się w jaskini, licząc i, 2, 3, 4, kiedy ja tymczasem udałam się do kawalera.
— Doskonale, pani margrabino — wołała Zerbinetta, śmiejąc się jak szalona — wyobrażam sobie rysy tego poczciwego prezesa, jak on z całą sumiennością liczył 1, 2, 3, 4, kiedy tymczasem kawaler, znajdował się przy pani.
— Tyle ci już tylko powiedzieć mogę, moja córko, że umówiłam się, z Lunelem, iż dopiero około dziewięćset dziewięćdziesięciu ośmiu pozwolę się wzruszyć kawalerowi... ale, na honor! nie doliczyłam jeszcze dziesięciu, kiedym już zupełnie przestała rachować. Tymczasem prezes wyliczył już tysiąc, i ze wszystkich sił wydał przeraźliwy szczególny i dziki krzyk sępa... Krzyk ten zmieszał tak dalece kawalera, że ja, pocieszając biednego chłopca w tem smutnem zdarzeniu, powiedziałam do niego: To sęp jakiś przeklęty!.... to sęp!...
Niepodobieństwem byłaby opisać głos staruszki, jakim wymówiła swoje ostatnie słowa: to sęp! zażywając z rozkoszą tabaki hiszpańskiej, i podzielając głośny śmiech Zerbinetty.
— Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję — rzekłam do kawalera — mówiła dalej margrabina — to szkaradne stworzenie trzeba koniecznie zastrzelić... ah! jabym tego niegodziwego sępa własnemi rękami rozdarła... Śpiesz się pan, śpiesz, ja tu zaczekam. — Na Boga, margrabino, jakaż to szalona myśl, wszakże już i noc nadchodzi, będzie się pani bała. — Ah! kawalerze, ja nie jestem lękliwa, spiesz pan do zamku i wracaj napowrót. — Czas naglił, moja duszo, gdyż przyszedłszy do biednego prezesa, znalazłam go już zupełnie ochrypłym, krzyczał tylko jak sęp, któregoby chciano zadusić... na szczęście, przy mnie wkrótce odzyskał swój dawny głos.
— Jakaż to wyborna historja, pani margrabino... a potem kiedy kawaler powrócił?
— Znalazł nas, to jest prezesa i mnie, prawie w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Przybywaj że kawalerze, zawołałam na niego zdaleka, gdyby nie prezes, któregom tu przypadkiem spotkała, byłabym umarła ze strachu. Wszakże ja margrabinie mówiłem, odpowiedział piękny Allkander, a gdzież jest ów sęp? — Dalipan, kawalerze, zdaje mi się, żem go spłoszył, gdyż jakem tylko spotkał margrabinę, już się ani razu nie odezwał, ale słuchaj pan, kochany kawalerze, dodał poczciwy Lunel w niewinności ducha; czy pan wie, że głos takiego ptaka zawsze zwiastuje nieszczęście? i wymawiając te słowa z pewną złośliwością, przycisnął mą rękę do siebie. — Rzeczywiście, kochany prezesie, słyszałem już nieraz, że ten krzyk powszechnie bywa złą wróżbą — odpowiedział kawaler równie szyderskim głosem i ściskając mą prawą rękę. Później, gdym się zakochała w tym bezczelnym aktorze Clairville; śmialiśmy się oboje z całego serca z tej awantury prezesa i kawalera, kiedym mu to wszystko opowiedziała. Dlatego też owe wyrazy: to sęp! długo krążyły jako przysłowie w gronie naszego towarzystwa. Gdyby mężczyźni...
— Rozumiem, parni, ale niestety... wtedy... były to dobre czasy... tak jest, wtedy...
— Dajże mi pokój z twojemi smutnemi wykrzyknikami, Zerbinetto... wrócą się jeszcze nasze dobre czasy.
— Ale kiedy, pani?
— Ej do licha! na drugim świecie! Powtarzałam to ustawicznie temu grubemu, opasłemu księdzu Robertin, który, powiedziawszy prawdę, był żarłoczny jak wilk jaki, i który dla owych pięknych białych trufli z Piemontu, które mi przysyłała moja kuzynka Doria, byłby się dał ubiczować.
— I cóż pani margrabino, mawiał do mnie ów pobożny kapłan, kiedy naładował sobie brzuch, lepiej już wierzyć choć w nieśmiertelność aniżeli w nic. Ja ci dlatego tylko mówię, moja córko, że na polach elizejskich znajdę znowu moje kwitnące szesnaście latek... i wszystko, co się, z niemi tylko łączy, ażeby jeszcze raz zacząć używać, ale to już na wieki wieków.
— Amen!... oby dobrotliwy Bóg wysłuchał pani margrabiny — odpowiedziała Zerbinetta z udaną pobożnością — szesnaście lat, jaka to piękna rzecz!
— Onegdaj myślałam sobie toż samo w duchu, przypatrując się memu wnukowi, podczas polowania, co to za zapał, jaki ogień! co za żywość w tym chłopcu! jaka to piękna młodość, cóż ty powiesz na to, moja córko?
— Prawdziwy Cherubin do śpiewania swej damie romansów — rzekła Zerbinetta cytując wiersz Beaumarchais‘a — ja też jestem przekonana, że pewna wicehrabina...
— Zerbinetto — zawołała stara margrabina, przerywając swej pokojówce — patrz, oto jest skała Grand-Sire, a w tej jaskini biedny prezes naśladował głos sępa.
— Na miłość boską, nie wchodź pani, nie wchodź, toć to wygląda jak otchłań jaka, mogą się tam znajdować dzikie zwierzęta.
— Jednakże chętniebym tam weszła, ażeby wypocząć.
— Zapewne pani margrabina tylko żartuje, przecież tam musi być wilgotno jak w piwnicy jakiej.
— Masz słuszność, moja córko, a więc, postaw mi krzesło tu pod dębem, wygodnie na słońcu, tak, dobrze, doskonale. A ty, Zerbinetto, gdzie ty usiądziesz?
— Tam, na skale, pani margrabino, wprawdzie to trochę za blisko jaskini, ale mniejsza o to.
— Ale słuchajno, coś ty mówiła o wicehrabinie?
— Oto zdaje mi się, pani, że onaby chętnie chciała zostać piękną matką chrzestną Cherubina[2].
— Rudolfa?
— Dalipan, pani margrabino, wszakże to ona ciągle woła: panie Rudolfie, mój kapelusz, panie Rudolfie, mój wachlarz. Wczoraj jeszcze, kiedy chciano pana Rudolfa nastraszyć, pani wicehrabina podjęła się tego, a ja widziałam bardzo dobrze...
— Widziałaś... widziałaś... nic nie widziałaś, moja córko. Wicehrabina zajmuje się tem najniewinniejszem w świecie dziecięciem, nie chce nic innego, jak tylko oszukać swego głupiego męża, ażeby się nie obawiał, albo nie gniewał, skoro pan de Monbreuil, kochanek wicehrabiny, tutaj przybędzie, gdyż zaprosiłam go do zamku; niema większej wesołości, jak kiedy się zbierze kilka pięknie dobranych parek, dlatego też zaprosiłam ich tyle, ile się tylko znajduje w naszej okolicy; ci kochankowie to takie wesołe, to ciągle śpiewa, to ciągle żywe, rozkoszne jak wróble w maju. Ich widokiem, cieszy się moje serce, odświerzają moje wspomnienia. A ci głupi mężowie, jakie to figury. Mówię ci to dlatego tylko, moja kochana, ażeby cię przekonać, że jesteś w błędzie względem wicehrabiny
— Rozumiem, pan Rudolf jest tylko dla niej płaszczykiem.
— Nic innego, ja mu to już dawniej powiedziałam; bo inaczej mógłby się łatwo złapać, biedny niewinny chłopiec, zwłaszcza, że wicehrabina jest bardzo powabna.
— Niewinny! niewinny — odpowiedziała Zerbinetta, potrząsając głową — nie tak bardzo, pani margrabino, gdyż pan Rudolf jest jak ów Cherubin, jego miłość ku ładnej matce chrzestnej, nie przeszkodziłaby mu pewnie umizgać się do jakiej Zosieczki.
— Kochane dziecię! Czy to prawda, Zerbinetto? Czy pomiędzy kobietami wicehrabiny jest jaka, godna jego spojrzenia?
— Wicehrabina ma przy sobie wysoką blondynkę z Czarnemi oczami, która ma figurę, ale to powiadam pani margrabinie, figurę prześliczną, przytem biała jak łabędź, tłusta jak przepiórka, słowem cała jakby utoczona.
— I ty myślisz, że Rudolf?...
— Tak, tak, pani, wszakże pan margrabia już ma i wiek po temu.
— O zapewne! — rzekła margrabina, biorąc szczyptę tabaki. — Ale — dodała po chwili zamyślenia — ty, co wiesz o wszystkiem, powiedz mi, co to jest za mieszczanka, czy też żona jakiegoś dzierżawcy, która mieszka samotnie jak pustelnica jaka w tym małym domku, leżącym przy drodze prowadzącej do Pont-Brillant? Wiesz już zapewne; domek wygląda jak szpaler, otoczony rozmaitemi roślinami z przedsionkiem wystawionym z prostych okrąglaków, zupełnie jak ta zagroda, w której mój wnuk chowa daniele dla swojej przyjemności. Jakto, jeszcze nie wiesz; Mój Boże, jakaś ty już głupia, Zerbinetto! przecież niema jeszcze tygodnia, jakeśmy tamtędy przejeżdżały.
— Ah! już wiem, pani margrabino.
— Jakże się nazywa ta pustelnica?
— Pani Bastien.
— Któż to jest ta pani Bastien?
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta przestraszona, nie odpowiadając na pytanie swej pani — czy pani nic nie słyszała?
— Cóż takiego?
— Tam, w jaskini.
— Cóż.
— Zdaje się, jak gdyby się tam coś poruszyło.
— Co ci się dzieje, Zerbinetto, ty już rozum tracisz; to wiatr poruszył bluszczem.
— Pani margrabina tak sądzi?
— Nie inaczej, ale odpowiedzże mi, któż to jest ta pani Bastien?
— Jest to żona pewnego kupca dóbr, człowieka z czarnej bandy, lub coś podobnego.
— Ah! niegodziwiec jakiś; wszakże to taż sama banda porwała się na mój zamek St. Irene w Normandji, prawdziwy klejnot z czasów odrodzenia; nie zostawili w nim kamienia na kamieniu. Ale na honor, szczęście, że mój syn zrobił mi przyjemność, i jednego z tych łotrów w mojej obecności porządnie skarcił.
— Jednego z ludzi czarnej bandy?
— Tak, tak, wyobraź sobie, jechaliśmy do moich dóbr w Francheville, gdzie już nie byłam od lat sześciu; margrabia powiedział do mnie: Kochana matko, jedźmy przez St. Irene, zobaczymy też, co tam jeszcze pozostało. (Jakobini skonfiskowali nam ten piękny, ulubiony zamek, zabierając go na własność narodową, jak ci złoczyńcy mówili). Przybyliśmy tedy do St. Irene, i znaleźliśmy wszystko zburzonem, oprócz oranżerji, w której zagnieździło się jedno z tych drapieżnych zwierząt, jeden z tych burzycieli. Jego nieszczęśliwa gwiazda chciała, że nam się wtedy właśnie nawinął, kiedyśmy wysiedli z powozu na miejscu, w którem dawniej stał zamek. Wyobrażasz sobie niewątpliwie, jak syn mój i ja byliśmy oburzeni. — Panie, rzekł margrabia do tego człowieka, czybyś mi nie mógł powiedzieć, co to za dzicy ludzie dopuścili się tej nikczemności, i zamek St. Irene, jeden z najpiękniejszych pomników tej prowincji, z ziemią zrównali? — Ja i moi towarzysze jesteśmy tymi dzikimi ludźmi, mości panie, a pan... jesteś człowiekiem bezczelnym, że się w taki sposób do mnie odzywasz, odpowiedziało to bydlę memu synowi, akcentem szkaradnym, który zdaleka już zdradzał, niechlujnego Owerniaka. Wiesz dobrze, że margrabia był żywy jak iskra, silny jak Turek i śmiały jak lew... otóż, jak zaczął okładać tego nędznika gęstemi razami... Ah! moja kochanko, powiadam ci, co to były za razy! Zdaje mi się, że jeszcze w tej chwili słyszę, jak gęstym gradem spadały na szerokie plecy tego łotra. — Pojedynek! pojedynek na śmierć z pistoletem do piersi przyłożonym! wołał ten szaleniec, rozcierając sobie plecy. — Byłeś bezczelnym łotrem i odebrałeś należne kije, więc rachunek nasz skończony, odpowiedział mu margrabia; co się tyczy pojedynku, dowiodłem już mojej odwagi, lecz z łotrem, jak ty jesteś, nigdy bić się nie będę, i potem...
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta, przerywając znowu swej pani — zapewniam panią, że znowu się coś poruszyło w jaskini.
— Ah! przestanieszże już raz straszyć mnie nadaremnie? Rozgniewasz mnie nareszcie.
— Ale, pani...
— Cóżby tam u djabła mogło być? Czy złodzieje?
— Dalibóg... ten las...

— No i cóż! moja córko, przypomnij sobie dawną piosnkę. — I margrabina zanuciła swoim drżącym nieco głosem:

Luby złodzieju, Suzon mówiła
Luby złodzieju, Marton mówiła.

— Ale widzisz, moja duszo, nas nie spotka takie nadspodziewane szczęście. Wracając zaś do mojej historji o kijach, muszę ci jeszcze powiedzieć, że mój syn i ja, wymierzywszy tę piękną porcję razów, wsiedliśmy napowrót do powozu, gdy tymczasem nasz kamerdyner i lokaje zajęli się jeszcze tym zacnym towarzyszem czarnej bandy. Sześć koni naszej berlinki ruszyło jak wiatr w dalszą drogę i odtąd nie słyszeliśmy już ani słowa o tym niegodziwcu.
— Proszę! pojedynkować się z panem margrabią — rzekła Zerbinetta, uspokojona nieco odwagą swej pani — przecież to nie był szlachcic, ale jakiś parobek!
— Teraz zaś, wracając do naszej pustelnicy w tym małym samotnym domku, więc to jej czcigodny mąż należy także do tej bezecnej hołoty?
— Tak jest, pani margrabino, ale jego rzadko kiedy można widzieć, gdyż prawie ciągle jest w podróży, to tu, to owdzie.
— A! więc jego nigdy niema w domu? wiesz ty, Zerbinetto, że to dałoby się bardzo pięknie zrobić! — powiedziała stara po chwili namysłu. Poczem dodała. — Powiedz mi, moja córko, czy to prawda, że ta mała jest ładna? jakeś ją ty nazwała?
— Bastien.
— Ta mała Bastien?
— Piękna jak poranek, pani margrabino... Wszakże pani sobie przypomina marszałkowę de Rubempre?
— Pamiętam... więc ta mała...
— Jest równie piękna, jeżeli nie piękniejsza.
— I wzrostu ładnego?
— Kibić jak u nimfy.
— Rudolf powtarzał mi to już kilka razy, od czasu jak ją spotkał w polu. Ale co to może być za chłopak przy niej? jakieś bałwanowate licho, żółte jak pomarańcza, czy to nie braciszek jaki? Możnaby tego niepotrzebnego stróża, ażeby nam nie zawadzał — (i margrabina zażyła tabaki) — umieścić w kancelarji intendenta z płacą tysiąca dwustu, albo półtora tysiąca franków.
— Ale tym razem, pani margrabino. — zawołała Zerbinetta, zrywając się przestraszona i spoglądając ku jaskini — tym razem wyraźnie się coś poruszyło. Czy pani nic nie słyszała?
— Tak, słyszałam coś — odpowiedziała nieulękniona margrabina — no, więc cóż?
— Ah! pani, oddalmy się, oddalmy prędko.
— Dajże mi pokój.
— Ależ, mój Boże, pani margrabino, ten szelest?
— Wiesz — odpowiedziała margrabina ze śmiechem — będzie to zapewne duch mojego biednego prezesa, który tu przybył, ażeby znowu zacząć liczyć 1, 2, 3, 4, i tak dalej. Pójdź, siadaj tu, i nie przerywaj mi więcej, gdyż inaczej...
— Ah! mój Boże, pani zawsze jeszcze jest odważna, jak jaki dragon.
— Do licha! alboż to potrzeba wielkiej odwagi, może to jaki ptak nocny, może to sęp tłucze się po tej jaskini.
— I to nie jest bezpieczne!
— Słuchajże i odpowiadaj mi. Któż to jest ten wysoki, blady chłopak, którego Rudolf spotkał z tą małą Bastien? czy to jej brat? co?
— Nie, pani margrabino, to jej syn.
— Doprawdy, jej syn, ależ w takim razie...
— Poszła za mąż bardzo młodo, i tak mało się zmieniła, że zdaje się nie mieć więcej, niż lat dwadzieścia.
— Tak, więc Rudolf dał się oszukać, gdyż mówił do mnie: Babuniu, wystaw sobie śliczne wielkie niebieskie oczy, kibić, którą dziesięciu palcami objąć można, twarz zachwycająca, i najwięcej dwadzieścia dwa lata. Lecz, dodało to ukochane dziecię, ci mieszczanie tak mało są przyzwyczajeni do towarzystwa osób wyższej sfery, że ona otworzyła ogromne oczy i patrzyła na mnie jak na jakie zjawisko, kiedym jej dosyć grzecznie podawał jej mantylę, którą podniosłem. — Ale jakież z ciebie niewinne stworzenie, powiedziałam do Rudolfa, kiedy ta mała jest tak piękna, i patrzyła na ciebie tak wielkiemi oczyma, należało mantylę, zamiast oddawać, zatrzymać u siebie i oddać ją dopiero w jej mieszkaniu, byłoby cię to już wprowadziło na dobrą drogę. — Ale babuniu, odpowiedział chłopczyna z rzadkim dowcipem, przecież dopiero oddając mantylę, spostrzegłem, że ona jest tak piękna.
— To nic nie stanowi, pani margrabino, pan Rudolf powinien był za dwa, a najdalej za trzy dni pojechać do pani Bastien, byłaby zachwycona, widząc pana margrabiego u siebie, chociażby dlatego tylko, ażeby się pochlubić przed wszystkimi mieszczanami w okolicy.
— Właśnie to mówiłam temu poczciwemu dziecku, ale cóż, kiedy nie miał dość śmiałości.
— Tylko troszkę cierpliwości, odważy on się jeszcze.
— Powiedziano mi, moja córko — dodała staruszka po chwili milczenia i zażywając z namysłem tabakę — co to znaczy, że im więcej myślę o małej Bastien, tem więcej przekonywam się, że to byłoby wyborne dla tego kochanego chłopca, to prześliczna gratka dla niego!
— Właśnie to samo chciałam powiedzieć, pani margrabino.
— Dopóty trzeba drzeć łyka, dopóki się da dodała stara zamyśliwszy się powtórnie. — Któraż to godzina, Zerbinetto?
— Wpół do piątej, pani — odpowiedziała pokojówka, spojrzawszy na zegarek.
— Bardzo dobrze, więc mamy jeszcze czas. Kiedy Rudolf dziś rano odjeżdżał, ażeby cały dzień przepędzie w Bancour, obiecałam mu, że wyjadę na jego spotkanie aż do stawu des Loges; ruszajmy więc, Zerbinetto, muszę się natychmiast rozmówić z Rudolfem względem małej Bastien.
— Lecz pani margrabina zapomina, że pan Rudolf odesłał swego hajduka z oznajmieniem, że z Bancour postanowił jeszcze oddać wizytę w Montel, i że dopiero o siódmej powróci na obiad do zamku.
— Prawda, zapomniałam o tem, że z Montel droga prowadzi przez wąwóz Starego Wrębu. Bałabym się okropnie, zjeżdżając w tę przepaść; zwłaszcza, że teraz lękliwa już jestem w powozie, a potem, jest dopiero wpół do piątej, musiałabym zbyt daleko wyjechać naprzeciw mego wnuka... zresztą, wszakże jeszcze i wieczorem będę mogła naradzić się z nim względem naszej pustelnicy.
— Tuż też i słońce zachodzi, a chłód wieczorny zawsze pani szkodzi.
— A więc, Zerbinetto, podaj mi rękę, ale pozwól mi jeszcze przypatrzeć się tej pięknej skale Grand-Sire.
— Dobrze, pani margrabino; ale na miłość boską, nie przysuwaj się pani zbyt blisko.
Mimo upomnienia Zerbinetty, margrabina przystąpiła jak najbliżej i smutnym wzrokiem przypatrywała się temu romantycznemu miejscu.
— Ah! skały nie zmieniają się wcale, zupełnie jeszcze są takie, jak przed sześćdziesięciu laty.
Po chwili zamyślenia, rzekła wesoło do Zerbinetty, która, powodowana przezornością, pozostała na ustroniu.
— Wiesz co, moja córko?
— Słucham, pani.
— Oto, owa piękna historja o sępie zbudziła we mnie zamiłowanie do dawnych wspomnień. Zdaje mi się, że znajdę jakieś upodobanie w napisaniu chociaż tylko w krótkości moich pamiętników.
— Ah! pani, jakaż to cudna myśl!
— Może to posłużyć do wykształcenia mego wnuka — dodała staruszka śmiejąc się głośno i zadowolona, że i Zerbinetta wesołym wtórowała jej śmiechem.
Jeszcze chwilę potem rozlegał się w głębokiej ciszy lasu urywany uśmiech obu osiemdziesięcioletnich kobiet.

Kiedy głos ten już zupełnie się uciszył, Fryderyk wyszedł blady i okropnie zmieniony z ciemnej jaskini, w której dotąd był ukryty i w której niespostrzeżony od nikogo podsłuchał całą rozmowę starej margrabiny de Pont-Brillant z jej pokojówką Zerbinettą.

XIII.

Fryderyk, dotąd czysty i niewinny, wychowany pod okiem macierzyńskiem, przeczuwał tylko, ale nie rozumiał jeszcze niecnych zamiarów starej margrabiny i jej towarzyszki względem pani Bastien, którą w naiwnym swoim cynizmie, chciały, jeśliby się dało, uczynić kochanką młodego Rudolfa de Pont-Brillant; rzeczywiście, w ich oczach, jak mówiła margrabina, była to rzecz nieoszacowana, ta ładna i uczciwa mieszczanka, mieszkająca pod bokiem zamku, której mąż prawie zawsze był w podróży, i której syna, ażeby go nie mieć ciągłym i natrętnym świadkiem, można było z pewną pensyjką umieścić w biurze intendenta zamkowego.
Wrażenie, jakie ta rozmowa uczyniła na Fryderyku, zmieniło się w nim raczej w instynktowe, wyrozumowane przekonanie, że miano jakieś haniebne zamiary, których przedmiotem była jego matka, i że młody margrabia, któremu jeszcze tegoż samego wieczoru miano oznajmić te zamiary, nieomylnie zostanie ich wspólnikiem.
Z tym nowym, a tak strasznym powodem nienawiści, łączyło się jeszcze w młodzieńcu wspomnienie owego człowieka, prowadzącego toż samo, co jego ojciec, rzemiosło, a który, zbity kijami przez ojca młodego margrabiego, został ze wzgardą odepchnięty, kiedy się domagał zbrojnego zadośćuczynienia po otrzymanej zniewadze.
— I ze mną tak będzie — rzekł Fryderyk do siebie z żałosnym uśmiechem — Rudolf de Pont-Brillant wzgardził zapewne mojem wyznaniem, jeżeli nie wyjechał z domu jeszcze przed odebraniem mego listu... Szczęściem noc już nadchodzi... margrabia powraca sam... a ja znam dobrze drogę, idącą wąwozem Starego Wrębu...
I wziąwszy fuzję, Fryderyk z pośpiechem udał się w przeciwną stronę lasu.
Wąwóz w Starym Wrębie, którym Rudolf de Pont-Brillant musiał powracać z zamku Montel, przecięty był głęboką jakby umyślnie wyżłobioną drogą, z bardzo wysokiemi po obu stronach brzegami, zarosłemi ogromnemi szkockiemi jodłami, których wierzchołki tworzyły nad wąwozem tak gęste sklepienie, że droga ta nawet wśród dnia była bardzo ciemna.
Tego wieczoru właśnie, po zachodzie słońca, w wąwozie większa niż kiedykolwiek panowała ciemność. Było już około godziny szóstej.
Rudolf de Pont-Brillant, sam jeden (wyprawił bowiem swego grooma do zamku, dla zawiadomienia margrabiny o zmianie swych zamiarów), wjechał do wąwozu, którego ciemność była dla niego tem nieprzyjemniejszą, że dopiero co zjechał z drogi, którą jeszcze lekko oświecały ostatnie promienie.
Gdy ujechawszy około dwudziestu kroków, oswoiwszy się już nieco z ciemnością, dojrzał przed sobą postać jakiegoś człowieka, który nieruchomo stał pośrodku drogi.
— Hola! hej — zawołał — na bok... proszę ustąpić z drogi.
— Słówko tylko! Panie margrabio de Pont-Brillant — odezwał się głos jakiś.
— Czego chcesz? — odpowiedział Rudolf, wstrzymując konia i pochylając się na siodle, ażeby rozpoznać rysy zaczepnika, ale nie mogąc tego dokazać, dodał:
— Kto jesteś? Czego chcesz?
— Panie Rudolfie de Pont-Brillant — odpowiedział tenże sam głos. — Czy odebrałeś dzisiaj rano list, w którym wzywano cię na potajemną schadzkę pod skałę Grand-Sire?
— Nie... gdyż opuściłem Pont-Brillant o godzinie ósmej... Ale jeszcze raz pytam, co to wszystko ma znaczyć? Kto jesteś?
— Jestem tąż samą osobą, od której dzisiaj rano miałeś odebrać list.
— Dobrze więc! mój przyjacielu, możesz...
— Nie jestem pana przyjacielem — zawołał Fryderyk — jestem twoim wrogiem.
— Co takiego? — zapytał Rudolf ze zdziwieniem i pewnym niepokojem.
— Mówię, że jestem wrogiem pana.
— Doprawdy! — odparł Rudolf szyderczo, gdyż z natury był bardzo odważny — to rzecz zabawna! A jakże się nazywasz, mój panie wrogu?
— Nic panu nie zależy na mojem nazwisku.
— Mniejsza o to. Ale, mój drogi, pocóż mnie u djabła zatrzymywać... w nocy... na środku drogi?... Ah! domyślam się nareszcie, pan pisałeś do mnie?
— Tak.
— Ażeby mi oznajmić... że co?...
— Że pan będziesz nikczemnym... jeżeli...
— Nędzniku!... — krzyknął Rudolf z wściekłością, przerywając Fryderykowi i nacierając na niego koniem.
Lecz syn pani Bastien, uderzywszy w głowę wierzchowca lufą swej fuzji, zmusił go do pozostania na miejscu.
Rudolf, z początku zmieszany nieco, ale przedewszystkiem ciekawy dowiedzieć się, jakie mogły być zamiary nieznajomego, uspokoił się wkrótce i rzekł:
— Mówiłeś tedy... mój panie wrogu, że raczyłeś zaszczycić mnie swoim listem?
— Tak jest, ażeby panu oznajmić, że jeżeli nie jesteś nikczemnym tchórzem, przybędziesz dzisiaj pod skalę Grand-Sire, sam, tak jak ja, z fuzją nabitą kulami.
Po chwili nowego zdziwienia, margrabia odpowiedział:
— A mogęż pana zapytać, cobyśmy tam robili, sami, z naszemi fuzjami?
— Stanęlibyśmy o dziesięć kroków, i strzelalibyśmy do siebie...
— Do licha! jakże mu pilno; a w jakim to celu mieliśmy się oddawać tej niewinnej rozrywce, mój panie wrogu?
— Ażebym pana zabił... albo pan mnie...
— W samej rzeczy... o dziesięć kroków... inaczej musielibyśmy bardzo być niezręczni; ale, mój kochany, to jeszcze nie dosyć chcieć zabijać ludzi, trzeba im przynajmniej powiedzieć: za co?
— Ja ciebie chcę zabić... ponieważ cię nienawidzę!
— Ah! Czy to być może?
— Nie drwinkuj panie de Pont-Brillant, nie drwinkuj...
— Wprawdzie trudną to jest rzeczą... ale... postaram się. A więc, mówisz pan, że mnie nienawidzisz... i z jakiegoż to powodu?
— Jak moje nazwisko, tak i powody mej nienawiści mało pana powinny obchodzić.
— Tak pan sądzi?
— Tak sądzę.
— To co innego... A przecież, jak pan uważa, ja jestem tak poczciwy, tak spokojny człowiek!... Więc to już nie ulega zaprzeczeniu... pan mnie nienawidzi... dobrze! i cóż więcej?
— Albo pan mnie zabije... albo ja pana....
— Rozumiem!... więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, zdaje się... że to już jest myśl pana stała, niezmienna?...
— Panie de Pont-Brillant, jest to myśl tak dalece niezmienna, że ją pragnę wykonać... i to natychmiast.
— Mój panie kochany... moja babka obiecała mi zaprowadzić mnie w tym roku pierwszy raz na bal w operze... Wiesz! przekonany jestem, że nie znalazłbym na nim takiego zajęcia jak z tobą...
— Powiedziałem już, panie de Pont-Brillant, że natychmiast mamy się bić.
— Jakto... tu... w tym wąwozie?
— Tu...
— Bez światła?
— Nie potrzebujemy światła.
— A czemże bić się będziemy?
— Moją fuzją.
— Jedną tylko fuzją?
— Tak.
— To rzecz ciekawa. I jakże to? powiedz mi, mój kochany panie.
— Zsiądź pan z konia.
— A potem?
— Podniesiesz kilka krzemieni...
— Krzemieni! — powtórzył Rudolf, śmiejąc się głośno — pocóż krzemieni? Ah! rozumiem teraz... to my krzemieniami będziemy do siebie rzucali? W samej rzeczy... podobna walka nie jest tak tragiczna jak z fuzją.. jest to zupełnie w rodzaju bitwy Dawida z Goljatem... Więc pan masz także i procę? Ale jaka to szkoda, że tak ciemno... Wie pan... ja prawie nic a nic nie widzę...
— Powiedziałem, już, panie de Pont-Brillant, że podniesiesz z ziemi dwa lub trzy krzemienie... i zakryjesz je w ręce...
— Już wiem... już wiem... będziemy pewnie grali w cetno-licho.
— Ciemność nie będzie nam przeszkodą w policzeniu krzemieni... wygrywający zabierze fuzję... przyłoży ją do piersi przeciwnika... i wystrzeli... Widzisz pan teraz, panie de Pont-Brillant, że do tego nie potrzeba bynajmniej światła.
Ton mowy Fryderyka był tak pewny, tak stanowczy, że margrabia, nie mogąc sobie z początku wytłumaczyć tego dziwnego zajścia, uważał je za rzecz poważną; później atoli, przypomniawszy sobie zdarzenie przeszłego wieczoru, który spędził w salonie swej babki, parsknął głośnym śmiechem i zawołał:
— Ah! na honor!... żart jest wyborny! teraz pojmuję wszystko.
— Wytłumacz się pan!
— To rzecz nader prosta; wczoraj wieczorem opowiadano u mojej babki rozmaite powieści, o złodziejach i napadach nocnych... Zaczęto żartować z mojej odwagi, ale zapewniałem wszystkich o mojem męstwie, słowem udawałem trochę zucha: otóż to wszystko było tylko próbą mej odwagi... wiedziano bowiem, że powracając z Montel, koniecznie udać się będę musiał tą drogą. Możesz przeto powiedzieć tym, którzy ci za to zapłacili... że, jak mi się zdaje, nieźle wydobyłem się z zasadzki... gdyż... na honor... z początku uważałem to za rzecz poważną... Bądź zdrów, mój przyjacielu, puść mnie... już dosyć późno....i ledwie mi starczy czasu przyjechać do Pont-Brillant i przebrać się na obiad...
— Panie de Pont-Brillant, niema tu żadnego żartu, żadnej próby... Ja ciebie nie puszczę, musisz zsiąść z konia...
— Słuchaj... dosyć już tego! — zawołał Rudolf nakazującym głosem — zarobiłeś swoje pieniądze... ustąp... niechaj przejadę...
— Zsiadaj z konia! panie de Pont-Brillant!... zsiadaj natychmiast!
— Dobrze więc! będzie to twoja własna wina! rozjadę cię! — zawołał Rudolf.
I zwrócił swego wierzchowca naprzód.
Ale Fryderyk, rzuciwszy się na konia, uderzył go tak silnie, że ten zatrzymał się na miejscu.
— Co, łotrze! ty śmiesz bić mojego konia!... — krzyknął Rudolf podnosząc szpicrózgę i uderzając nią na oślep; ale uderzenia te zginęły w powietrzu.
— Uderzenia... zniewaga, panie de Pont-Brillant, teraz będziesz człowiekiem nikczemnym, podłym... jeżeli natychmiast nie zsiądziesz z konia.
Margrabia powiedział prawdę. Z początku zmieszany tym wypadkiem, później sądził, że chciano tylko spróbować jego odwagi; ale słysząc ponury i zawzięty głos Fryderyka, który z trudnością powściągnął swą wściekłość, wrócił do pierwszej swojej myśli i pojął nareszcie, że to wcale nie żartem go zaczepiono.
Wspomnieliśmy już, że Rudolf był z natury odważny, oswojony ze światem jak przynajmniej dwudziestopięcioletni mężczyzna, i, idąc za przykładem swej babki, przywykły do zuchwałego, wyzywającego szyderstwa; dlatego też, chociaż było dlań niepodobieństwem odgadnąć, kim był ów nieznajomy, który go tak nienawidził i wyzywał z taką zawziętością, Rudolf odpowiedział mu uroczyście i z niepospolitą trafnością:
— Słuchaj, mości panie, którego rysów rozpoznać nie mogę, i który ukrywasz swoje nazwisko, wyzwałeś mnie z zadziwiającą zuchwałością, nazwałeś mnie nawet nikczemnym... chciałem cię za to skarcić tak, jakbym skarcił każdego włóczęgę, któryby mi zastąpił drogę w lesie i znieważył mnie... Na nieszczęście, w ciemności nie dosięgnąłem cię memi razami, ale chęć ta wystarcza za uczynek. Uważaj, żeś otrzymał zasłużoną karę. Teraz, mój panie, jeżeli ci to nie wystarcza, wiesz, kim jestem, przyślij jutro do zamku Pont-Brillant dwóch ludzi honorowych, jeżeli(znasz takich... o czem bardzo wątpię, wnosząc z twego postępowania... Ci zniosą się z dwoma mymi przyjaciółmi wicechrabią de Marcilly i księciem de Morville; świadkowie twoi, jeżeli to będą ludzie, z którymi można będzie traktować, najprzód oznajmią moim świadkom twoje nazwisko, a potem powody wyzwania, z którem, jak mówisz, dzisiaj rano udałeś się do mnie. Ci tedy panowie postanowią między sobą, co wypadnie uczynić. Co do mnie, gotów będę w każdej chwili uczynić zadosyć ich rozporządzeniu. Otóż, mój panie kochany, ludzie dobrze wychowani tak powinni postępować. Jeżeli o tem nie wiedziałeś, spodziewam się, żem cię dostatecznie oświecił...
— Poco ta gadanina, panie de Pont-Brillant —zawołał Fryderyk głosem oburzonym — będziesz się pan bił, tu, natychmiast... czy nie?
— Więc ciągle jeszcze ten pojedynek na krzemienie lub fuzje — odpowiedział Rudolf spoglądając dokoła, jak gdyby chciał uchylić ciemności i rozpoznać miejsce, w którem się znajdował. — Już mnie zaczyna to nudzić.
— Odmawiasz więc?
— Dalibóg! — odpowiedział Rudolf, który, pragnąc położyć koniec temu zajściu, chciał zyskać na czasie i odwrócić uwagę Fryderyka — mam siedemnaście lat... przywiązany jestem do życia... lubię przyjemności... i ja, nie wiedząc nawet dlaczego, miałbym się narażać na to, ażeby mnie w nocy, jak psa jakiego zabito w tym wąwozie?. Co znowu! Gdyby to przynajmniej był pojedynek jak się należy, wśród dnia, w miejscu otwartem, ze szpadą w ręku... to co innego... ale taka zasadzka... i to jeszcze pierwszy mój pojedynek!... Oszalałeś, mój przyjacielu.
— Panie de Pont-Brillant, jesteś na koniu, a ja pieszo, noc jest ciemna, nie mogę więc obsypać cię policzkami, jak tego pragnę; ale chęć starcza za uczynek. To są twoje własne słowa. A teraz bijesz się, czy nie?...
— Przyjdź do mnie jutro... wśród dnia... wtedy ci odpowiem na twoje pytanie, albo każę cię wyrzucić za drzwi.
— Panie de Pont-Brillant, strzeż się.
— Czego?
— Jeden z nas musi tu zostać...
— Więc chyba ty zostaniesz... Tymczasem dobranoc, mój przyjacielu — rzekł Rudolf.
I to mówiąc, niespodzianie i silnie ubódł ostrogami swego wierzchowca, który jednym ogromnym skokiem rzucił się naprzód i tak gwałtownie potrącił piersiami Fryderyka, że ten upadł na ziemię.
Kiedy syn pani Bastion, odurzony jeszcze swym upadkiem, podniósł się z ziemi, usłyszał już tylko tętent wierzchowca margrabiego, który w największym pędzie oddalał się do domu.

Po tem niespodziewanem zdarzeniu przyszedłszy nieco do siebie, Fryderyk wydał okrzyk jakiejś dzikiej radości, podniósł swą fuzję i przy pomocy gałęzi i pni jodłowych wdarł się na brzeg wąwozu, poczem szybko zagłębił się w lesie, którego wszystkie drogi i przejścia dokładnie były mu znane.

XIV.

W czasie opowiedzianych w poprzedzającym rozdziale wypadków w lesie Pont-Brillant, pani Bastion zostawała w najokropniejszym niepokoju; wierna przyrzeczeniu, jakie zeszłego wieczoru dała Fryderykowi, długo czekała, zanim odważyła się wejść do pokoju swego syna; będąc pewna, że spał jeszcze, spodziewała się, że w tym błogim spoczynku umysł jego znajdzie jakąś ulgę; dlatego też aż do godziny pierwszej po południu, młoda matka pozostała w swym pokoju, który się łączył z pokojem Fryderyka, przysłuchując się uważnie, rychło syn jej powstanie z tego pokrzepiającego spoczynku.
Stara służąca, Małgorzata, weszła do pani Bastien, ażeby odebrać od niej jakieś polecenia.
— Mów cicho i zamykaj drzwi ostrożnie — rzekła do niej Marja również po cichu — ażeby się mój syn nie obudził...
— Pan Fryderyk? — odpowiedziała Małgorzata zdziwiona — przecież on dzisiaj rano jeszcze przed wschodem słońca poszedł z fuzją na mamieniu do starego Andrzeja.
Pobiec do pokoju swego syna i przekonać się o prawdzie słów służącej... było kwestją jednej chwili.
Rzeczywiscie nie było tam ani Fryderyka, ani jego fuzji.
Porównywując tę ostatnią okoliczność z tajemniczem oddaleniem się Fryderyka, nieszczęśliwa matka uczuła najokropniejszą trwogę
Udała się z największym pośpiechem do mieszkania starego Andrzeja, u którego widziano Fryderyka, ale ogrodnik niedawno wyszedł z domu.
Nie domyślając się drogi, którą Fryderyk mógł się był udać, lub którą mógł wracać do domu, Marja udała się do dębowego lasku, na mały wzgórek, w nadziei, że może zdaleka ujrzy swego syna, wracającego równiną, za którą poczynały się lasy Pont-Brillant.
Godziny upływały jedna za drugą, a Fryderyk nie wracał.
Mówiliśmy już wyżej, że działo się to w pierwszych dniach listopada.
Już i słońce ukryć się miało za gęstą masą mglistych obłoków, które dzieliły długie czerwonawe pasy od ciemnego widnokręgu utworzonego z lasu osłoniętego powłoką zbliżającej się nocy, a Fryderyk jeszcze nie wracał.
Pani Bastien, której trwoga wzrastała w miarę zapadającego zmroku, daremnie badała wzrokiem wszystkie drogi wijące się wśród otwartego pola.
Nareszcie Małgorzata przybiegła spiesznie do lasku i rzekła do swej pani, spostrzegłszy ją zdaleka:
— Pani... pani... oto jest ojciec Andrzej, z którym pan Fryderyk dzisiaj rano rozmawiał.
— Gdzie jest Andrzej?
— Widziałam go zdaleka na drodze... gdzie i ja także poszłam wyglądać.
Nie czekając więcej, pani Bastien pobiegła na drogę, którą zbliżał się stary ogrodnik, zgięty pod ciężarem ogromnej wiązki dzikich róż, które świeżo zerwał.
Pani Bastien zbliżywszy się do starca, zawołała:
— Andrzeju... czyście widzieli dzisiaj rano mego syna?... cóż on wam mówił? Gdzie on jest?
Zrzuciwszy najprzód swój ciężar, który z trudnością zdawał się dźwigać, i odetchnąwszy głośno, Andrzej odpowiedział na te skwapliwe pytania swej pani:
— Tak jest... pani... dzisiaj rano, jeszcze przed wschodem słońca, pan Fryderyk przyszedł do mnie... po kule.
— Po kule?
— Tak, pani... pytał mnie, czy nie mam ołowiu na ulanie kul kalibrowych... do jego fuzji.
— Mój Boże! — zawołała pani Bastien, drżąc na całem ciele — kule do jego fuzji!
— Nieinaczej, pani, a ponieważ właśnie miałem kawałek niepotrzebnej rurki ołowianej, więc ulałem pół tuzina kul dla pana Fryderyka.
— Ależ... — dodała młoda matka wzruszonym głosem, starając się oddalić szaloną myśl, jaka jej przeszła przez głowę — więc te kule... były... do polowania?...
— Niezawodnie, pani... gdyż pan Fryderyk powiedział mi, że Jan Franciszek, wie pani, dzierżawca folwarku Coudraie?
— Tak... tak... wiem... Cóż tedy?
— Otóż Jan Franciszek opowiadał wczoraj panu Fryderykowi, że już dwie noce jedna po drugiej dzik przychodzi ryć jego kartofle w polu... a ponieważ dzisiaj księżyc wcześniej wschodzi, więc pan Fryderyk powiedział, że zasadzi się na niego w miejscu, które mu pokaże Jan Franciszek... i że zabije może dzika.
— Ale jakaż to szalona nieroztropność — zawołała pani Bastien — Fryderyk nigdy jeszcze nie strzelał do dzika; jeżeli go chybi, wtedy narazi swoje życie!
— Nie lękaj się pani, pan Fryderyk strzela wybornie, i...
— Więc mój syn będzie na folwarku Coudraie? — zapytała pani Bastien, przerywając ogrodnikowi.
— Zapewne, pani, jeżeli dzisiaj ma się z dzierżawcą zasadzić na dzika.
Pani Bastien nie żądała już obszerniejszych wiadomości i oddaliła się śpiesznie.
Słońce nikło już, a czerwona tarcza księżyca, będąca właśnie w pełni, zaczynała wznosić się na horyzoncie.
Folwark Coudraie oddalony był o pół mili; Marja, zdjęta gwałtownym niepokojem, udała się do niego, nie drogą, ale prosto przez pola, nie wziąwszy ani kapelusza, ani nawet chustki.
Wkrótce też pośród drzew, któremi folwark był otoczony, Marja ujrzała dalekie światło, wskazujące, że rolnik już powrócił z pola do domu.
W kwadrans potem, młoda matka, zadyszana i znużona szybkim biegiem weszła do folwarku.
Przy świetle łuczywa, palącego się na kominie, Jan Franciszek, jego żona i dzieci siedzieli dokoła ogniska.
— Janie — rzekła pani Bastien — proszę was, zaprowadźcie mnie jak najprędzej do mego syna. — Poczem dodała tonem pewnego wyrzutu. — Jakżeście też mogli pozwolić, ażeby chłopiec narażał się na takie niebezpieczeństwo... Ale mniejsza o to, pójdźmy tylko, proszę was, pójdźmy, jeszcze przyjdziemy w samą porę, ażeby zapobiec temu szaleństwu.
Rolnik i żona jego spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, nareszcie Jan Franciszek powiedział:
— Pani... proszę mi przebaczyć... ale... ja nie wiem, czego pani chce.
— Jakto, nie skarżyliście się wczoraj przed moim synem, że przez dwie noce dziki przychodzą robić szkodę w polu?
— Ho! ho! w tym roku dziki nadto mają żołędzi w lesie, ażeby już tak wcześnie miały wychodzić. Bogu dzięki, moja pani, dotąd nie zrobiły one nam jeszcze żadnej szkody.
— Co! więc nie namawialiście mego syna, ażeby tu przyszedł strzelać do dzika.
— Ja, pani? nigdy a nigdy, nawet nie mówiłem z nim o dzikach.
— I dzisiaj nie wyznaczyliście żadnej schadzki mojemu synowi?
— Nie, pani...
Na taką odpowiedź Marja stanęła jak martwa; nareszcie zdjęta przerażeniem, rzekła do siebie:
— Więc Fryderyk skłamał przed Andrzejem. Ale w takim razie, te kule, te kule, mój Boże poco on je kazał lać?
Dzierżawca, spostrzegłszy niepokój pani Bastien, sądził że ją potrafi uspokoić i powiedział:
— Wcalem z panem Fryderykiem o dzikach nie mówił; ale, jeżeli go pani szuka, zdaje mi się, że będę wiedział, gdzie on się znajduje.
— Widzieliście go zatem!
— Tak, pani.
— Gdzie? kiedy?
— Wszakże pani zna zapewne ową spadzistą górę, leżącą o ćwierć mili od wąwozu Starego Wrębu, w lesie ciągnącym się ku zamkowi Pont-Brillant?
— Znam, znam, cóż dalej...
— Otóż! widzi pani, po zachodzie słońca, ale było jeszcze dosyć widno, wracałem pod ową górę, kiedy o dwadzieścia kroków ode mnie zobaczyłem pana Fryderyka, wychodzącego z gęstwiny i pędem biegnącego przez drogę. Zatrzymał się chwilkę na wierzchołku góry, jak gdyby chciał słuchać, co się dzieje w stronie wąwozu, potem rzucił się pomiędzy drzewa, stojące nad drogą. Widziałem jeszcze zdaleka, jak błyszczała jego fuzja pośród zmierzchu nocnego, i powiedziałem do siebie: Patrzaj! pan Fryderyk ze swoją fuzją, w lesie pana margrabiego, to dziwna rzecz.
— Czy to było dawno?
— Dalibóg, pani, będzie już z pół godziny, właśnie wtedy księżyc dopiero zaczął się pokazywać.
— Janie — rzekła młoda matka z pośpiechem — wiem, że jesteście człowiekiem zacnym i odważnym. Ja w śmiertelnej zostaję obawie, musicie mnie doprowadzić do miejsca, gdzie spotkaliście mojego syna.
Spojrzawszy na panią Bastien wzrokiem głębokiego współczucia, poczciwy rolnik powiedział:
— Widzę, co panią niepokoi, i dalibóg, nie dziwię się wcale, że pani się lęka.
— Skończcie.... skończcie, na Boga!
— Oto cała rzecz: Pani się obawia, ażeby pan Fryderyk nie wyprawił się dzisiaj na polowanie do lasu pana margrabiego, nieprawdaż? Co do mnie, i ja tak myślę jak pani, a szczerze mówiąc, jest czego się lękać, bo pan margrabia jest równie nieubłagany dla polujących w jego lasach, i równie zazdrosny o zwierzynę, jak jego nieboszczyk ojciec; jego leśnicy to istne djabły, i gdyby znaleźli pana Fryderyka na jakiej zasadzce, jak mi Bóg miły, byłaby bieda.
— Tak jest, właśnie tego się obawiam, — zawołała pani Bastien skwapliwie, pomimo że zupełnie inny rodzaj obawy dręczył jej duszę. — Widzicie więc, mój Janie — dodała błagalnym głosem — że niema ani chwili czasu do stracenia, trzeba koniecznie ażebym bądź co bądź znalazła mego syna; pójdźmy, pójdźmy.
— Zaraz pani — rzekł rolnik, chętnie zabierając się do wyjścia — udajmy się ścieżką przez ściernisko; tym sposobem ujmiemy sobie drogi, i za kwadrans staniemy w lesie.
— Dziękuję wam, mój Janie kochany — powiedziała pani Bastien wzruszona — o! dziękuję... Idźcie teraz, ja pójdę za wami; tylko prędzej.
— Ale, mężu — zawołała jego żona w chwili kiedy już mieli wychodzić — jeżeli pójdziecie ścieżką, będziecie musieli przechodzić przez torfowisko, a ta dobra pani ma tylko lekkie trzewiczki, zamoczy się jeszcze i zachoruje.
— Janie, zaklinam was, nie traćmy czasu — wołała pani Bastien.
A odwróciwszy się do jego żony dodała:

— Dziękuję wam, dobra matko, niezadługo odeślę wam waszego męża.

XV.

Gdy Marja Bastien i przewodnik jej wyszli z folwarku, księżyc, wzniósłszy się już do pewnej wysokości, rozpędził mgłę wieczorną i przyświecał jasnym blaskiem.
Czarny szlak gęstego lasu, do którego zmierzali, odznaczał się wybitnie na ciemnym lazurze gwiaździstego nieba.
Milczenie panowało głębokie.
Na stwardniałej ziemi słychać tylko było dźwięczny: przyśpieszony odgłos drewnianych sandałów Jana Franciszka.
Nareszcie odwrócił się do swej młodej towarzyszki i zwalniając biegu powiedział:
— Przebacz mi, pani, może zbyt szybko idę?
— Zbyt szybko? nie, nie, mój przyjacielu, nie potraficie dzisiaj zbyt szybko chodzić. Idźcie tylko, idźcie, ja zdążę za wami.
I po chwili milczenia dodała, mówiąc do siebie samej:
— Poco te kule? poco to kłamstwo, może też Jan prawdę mówi. Fryderyk chciał może skrycie polować w tych lasach i dlatego taił się przede mną, a jednak cały dzień wczorajszy był tak ponury, tak zadumany, że nie mogę przypuścić, ażeby on myślał o polowaniu, on już od dawna nie wziął nawet do ręki fuzji.
Uszedłszy jeszcze kawał drogi, odezwała się znowu do swego przewodnika:
— Spotkawszy mego syna, czy nie uważaliście jak wyglądał?
Gdy zaś rolnik obrócił się do miej, ażeby odpowiedzieć, pani Bastien rzekła do niego:
— Nie zatrzymujcie się tylko, mój Janie, wszakże idąc możecie mi odpowiedzieć. Nie możemy tracić ani jednej chwili.
— Ba! zdaleka i w nocy, trudno było dojrzeć rysy pana Fryderyka.
— Czy chód jego nie zdawał wam się gwałtownym, wzruszonym?
— Nie mogę pani tego z pewnością powiedzieć; przez drogę przebiegł bardzo prędko do poręby, gdzie zapewne stanął na zasadzce... nie trwało to bardzo długo...
— To prawda... niedorzeczne stawiam pytania — rzekła młoda matka w duchu. — Jakże ten człowiek mógłby to zauważyć?...
Poczem dodała głośno:
— Więc wy poznacie to miejsce, gdzie syn mój przeszedł do poręby?
— O! bardzo łatwo; będzie to może o dziesięć sążni przed słupem Cztery-Ręce, który wskazuje drogę do zamku.
— Mój Boże!... jakaż to daleka droga! kiedyż my zajdziemy?
— Jeszcze parę minut, moja pani.
— Parę minut... mój Boże... szepnęła matka. — Niestety!... ileż to rzeczy stać się może w ciągu paru minut.
Marja i jej towarzysz postępowali dalej śpiesznym krokiem.
Kilkakrotnie młoda niewiasta zmuszona była, przycisnąć obie dłonie do piersi, ażeby powściągnąć gwałtowność bicia swego serca, którą powiększył jeszcze jej przyśpieszony bieg.
Już teraz wyraźnie widać było drzewa lasu, do którego zbliżała się pani Bastien.
— Pani — rzekł jej przewodnik, zatrzymując się na chwilę — otóż stanęliśmy już u torfowiska... niech pani uważa... bo tu są głębokie i niebezpieczne doły... chce pani... ażebym jej dopomógł?
— Idźcie, idźcie, mój Janie; przyśpieszcie nawet kroku, jeżeli można, a na mnie nie zważajcie.
I krokiem pewnym i śmiałym postępowała w miejscach prawdziwie niebezpiecznych, których inaczej nawet wśród dnia nie byłaby się może odważyła przebywać.
W kilka minut potem zapytała:
— Mój Janie, która też to może być godzina?
— Jak księżyc pokazuje... zdaje mi się, że będzie teraz około siódmej.
— A przybywszy do lasu... daleko jeszcze będziemy od poręby?
— Najwyżej może sto kroków.
— Skoro staniemy na miejscu, wy, mój Janie, pójdziecie jedną, a ja drugą stroną poręby, i ze wszystkich sił będziemy wołali Fryderyka... Jeżeli nam nie odpowie... — dodała młoda kobieta z drżeniem — jeżeli nam nie odpowie... będziemy dalej szukali... boć niepodobna, ażebyśmy go nie mieli znaleźć, nieprawdaż Janie?
— Zapewne; ale wierzaj mi, pani, że dla większej ostrożności nie powinniśmy wołać pana Fryderyka.
— Dlaczego?
— Widzi pani, moglibyśmy tym sposobem zwrócić uwagę strażników leśnych, którzy pewnie wszyscy są na nogach, bo taki piękny księżyc... to jakby umyślnie świecił dla myśliwych.
— Macie słuszność... będziemy więc szukali mego syna, nie wołając go wcale — odpowiedziała Marja z drżeniem.
Poczem zakrywszy twarz rękoma, jak gdyby chciała uniknąć jakiegoś strasznego widzenia, zawołała:
— Ah!... ja oszaleję!...
I znowu udała się spiesznym krokiem za swoim przewodnikiem.
Wtem, nadstawiając ucha i zatrzymawszy się nagle, powiedziała:
— Janie, słyszeliście?
— Słyszałem... pani... ale to jeszcze daleko.
— Cóż to za łoskot?
— Idzie on od strony wąwozu... jest to tętent galopującego konia... Może to nadleśny pana margrabiego... który pewnie objeżdżał stanowiska strażników..
Dzierżawca folwarku Coudraie, człowiek silny, szedł tak szybko, że gdy przybył na brzeg lasu, czoło jego pokryte było rzęsistym potem. Marja zaś przeciwnie, drżała z zimna, zdawało jej się, że przeciwnie, krew spływała do jej serca... i tam w lód się ścinała...
— Teraz, pani, pójdziemy tą ścieżką nad lasem, ażeby sobie skrócić drogę... dojdziemy nią prosto do słupa Cztery Ręce... tylko zasłoń pani twarz rękoma, i uważaj dobrze, gdyż w gęstwinie jest wiele ostrych gałęzi, i kolczastych liści, które mogłyby panią pokaleczyć.
Rzeczywiście, już kilkakrotnie delikatne ręce Marji, które naprzód wystawiała, zostały skaleczone, i zakrwawione kolcami sosnowemi.
Ale młoda niewiasta nic nie czuła.
— Te kule — powtarzała w duchu — poco te kule?.. o! nie chcę myśleć o tem, umarłabym na miejscu z przerażenia, a potrzebuję całej mojej odwagi...
W tej chwili tętent konia, który pierwej zdala słyszano, zbliżał się coraz więcej.
Potem ustał on nagle, jak gdyby jeździec zwolnił biegu dla dostania się na wierzchołek góry.
Dzierżawca i pani Bastien, wyszedłszy nareszcie z gęstwiny, którą dotąd postępowali, znaleźli się na obszernem miejscu otwartem, w środku, którego wznosił się wysoki słup opatrzony czterema rękami, wskazującemi na cztery szerokie drogi ciągnące się prawie w nieskończoność; drogi te, poprzerzynane naprzemian czarnemi cieniami drzew i białem światłem księżyca, przedstawiały na całej długości swojej dziwne przeciwieństwo światła i ciemności.
— Stąd o dwadzieścia kroków, na samym wierzchołku góry, widziałem pana Fryderyka wchodzącego do tej poręby, która leży tu nad drogą — rzekł dzierżawca wskazując pani Bastion część lasu, zarosłą młodemi dębami — otóż przetrząsnę to miejsce... i niepodobna, ażebyśmy nie zdybali pana Fryderyka, jeżeli się tu jeszcze znajduje.. Na wypadek, gdybym go spotkał przed panią, powiem mu, że pani żąda ażeby natychmiast zaniechał czatów... nieprawdaż, pani? — dodał rolnik cichym głosem.
Marja skinęła głową na znak potwierdzenia i weszła w poręby z uczuciem nieopisanej trwogi, gdy tymczasem Jan Franciszek oddalił się od niej.
W tej chwili usłyszano już wyraźny bieg konia, idącego pod górę.
Jeźdźcem był Rudolf de Pont-Brillant, który, wydostawszy się z wąwozu, tą drogą musiał przejeżdżać.
Fryderyk, znając dokładnie położenie lasu, ominął koło, którem młody margrabia do tego punktu musiał jechać i tym sposobem stanął tu nierównie prędzej od młodego margrabiego, który spodziewał się już spokojnie powrócić do domu.
Rudolf nie zastraszony bynajmniej dziwnemi wypadkami tego wieczoru, gwizdał sobie jakąś piosnkę myśliwską, gdy tymczasem wierzchowiec jego powolnym krokiem postępował w górę drogi, która w tem miejscu była dosyć przykrą.
Marja z coraz większym niepokojem zdążała przez porębę.
Wkrótce przybyła do obszernego niezarosłego placu, oświeconego blaskiem księżyca.
W środku tego miejsca wznosił się ogromny dąb; gęsty mech i opadłe liście, zaścielając ziemię, tłumiły odgłos jej kroków; tym sposobem młoda niewiasta mogła się zupełnie zbliżyć, nie wzbudziwszy uwagi swego syna, którego właśnie spostrzegła nawpół ukrytego za ogromnym pniem dębu.
Wszystko, co się później stało, odbyło się tak nagle, że byłoby niepodobieństwem dać wyobrażenie tej szybkości, musimy więc tylko poprzestać na rozwlekłem opowiedzeniu wypadku równie jak myśl nagłego.
Fryderyk, zatopiony w myślach, nie widział i nie słyszał zbliżającej się matki, której kroki na miękkim mchu tłumiły się bez żadnego szelestu; z głową odkrytą, jednem kolanem na ziemi, trzymał w ręku swą fuzję pochyloną w połowie, jakgdyby już tylko czekał chwili, w której miał wymierzyć i dać ognia.
Pomimo, że unikała tej myśli, nieszczęsna matka... przybywszy do lasu nieraz już zadrżała z obawy, przypuszczając zamiar samobójstwa... była to okropna trwoga, zbudzona w niej rozmaitemi wypadkami dni przeszłych. Łatwo sobie teraz wyobrazić szaloną radość pani Bastien, kiedy, sądząc z postawy syna, myślała, iż się tylko sprawdzało podejrzenie dzierżawcy, i że syn jej zamierzał tylko popełnić defraudację leśną, strzelając bez pozwolenia cudzą zwierzynę.
Stąd, w ślepym wybuchu szczęścia i miłości, jednym skokiem, jakby w dzikiem szaleństwie rzuciła się na swego syna, nie mogąc ani jednego słowa wymówić.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Fryderyk, spuściwszy fuzję, powiedział głosem gniewnym i szyderskim.
— Otóż... i pan margrabia!...
Jakoż Fryderyk ujrzał o dziesięć kroków od siebie zbliżającego się i oświeconego w połowie blaskiem księżyca Rudolfa de Pont-Brillant, który powoli wjeżdżał pod górę, i nie myśląc o żadnem niebezpieczeństwie, gwizdał swą pieśń myśliwską.
Poruszenie pani Bastien było tak nagłe, tak gwałtowne, że fuzja wysunęła się z rąk jego w chwili, kiedy już miał wystrzelić... i upadła na murawę...
— Moja matka! — zawołał Fryderyk przerażony.
Wypadek ten, nagły jak błyskawica, odbył się w jednem oka mgnieniu i prawie w zupełnem milczeniu.
Odgłos kroków wierzchowca młodego margrabiego i odgłos piosnki myśliwskiej, którą gwizdał, stłumiły w części szelest, sprawiony przez panią Bastien.
Jednakże Rudolf de Pont-Brillant, zatrzymawszy się naprzeciw dębu, zaprzestał gwizdać i pochyliwszy się na siodle, zawołał pewnym głosem.
— Kto tam? Poczem znowu nachylił ucha.
Marja, odkrywszy tym sposobem okropną tajemnicę obecności swego syna w lesie, przyłożyła rękę do ust Fryderyka, i tuląc go do siebie, stłumiła własny oddech, czekając co dalej nastąpi...
Rudolf de Pont-Brillant nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, uniósł się w strzemionach, ażeby mógł lepiej widzieć i zajrzeć z boku dębu, za którym posłyszał lekki szelest.
Szczęściem szeroki cień, jaki to ogromne drzewo rzucało i wysokość drobniejszych drzew i krzewów, które otaczały drogę, nie pozwoliły młodemu margrabiemu nic dojrzeć.
Przysłuchując się jeszcze przez kilka sekund, i nie domyślając się wcale, ażeby nieznany jego nieprzyjaciel miał go tutaj uprzedzić, Rudolf popuścił wodze swemu koniowi i powiedział do siebie:
— Pewnie spłoszyłem jaką zwierzynę, która pobiegła sobie dalej.
Poczem matka i syn jej, oboje nieruchomi, i pogrążeni w niemem milczeniu, zdjęci trwogą i tuląc się do siebie, słyszeli młodzieńca gwiżdżącego dalej zaczętą już poprzednio piosnkę myśliwską.

Głos ten cichł coraz bardziej, aż nareszcie zginął zupełnie w głuchem milczeniu lasu.

XVI.

Pani Bastien nie mogła już wątpić o zamiarze Fryderyka.
Widziała go mierzącego do Rudolfa de Pont-Brillant i słyszała mówiącego:
— Otóż i pan margrabia...
Zasadzka ta wydawała się nieszczęsnej kobiecie tak podłą, tak okropną, że mimo oczywistości faktów, chciała jeszcze powątpiewać o tem przerażającem odkryciu.
Fryderyk po pierwszem zdziwieniu jakie w nim spowodowały widok matki i uścisk jej, porwał się nagle z miejsca; i z rękoma złożonemi na piersi, wzrokiem ponurym i osłupiałym, twarzą pokrytą śmiertelną bladością, którą błękitnawe światło księżyca jeszcze podwyższało, stał martwy i nieruchomy, jak widmo jakie.
— Fryderyku — rzekła do niego pani Bastien, której usta drżały tak mocno, że każdy niemal wyraz tylko z osobna i po długiej wymawiała pauzie — coś... ty tu... robił.. moje dziecię?
Młodzieniec milczał.
— Nie odpowiadasz mi?... mój Boże! twój wzrok jest błędny, osłupiały. Widzisz, moje biedne dziecię, ostatniej nocy... słyszałam cię... byłeś tak wzruszony... od kilku dni cierpisz tak wiele... że nagle opanowała cię jakaś gorączka, pewien rodzaj obłąkania, i dowodem tego jest to, że sam nie wiesz, jakim sposobem znalazłeś się tutaj. Jesteś jakgdybyś się ze snu dopiero obudził, nieprawdaż, Fryderyku?
Pani Bastien zamykając z własnej woli oczy, ażeby uniknąć tej strasznej rzeczywistości, usiłowała przekonać samą siebie, że Fryderyk pozbawiony był rozumu.
— Tak, jestem tego pewna — dodała — że ty nic nie wiesz, co się działo od chwili twego wyjścia z domu, wszakże prawda? Nic mi nie odpowiadasz, o! ja to rozumem. Twoja biedna głowa jest jeszcze w obłędzie. Przyjdźże do siebie, moje biedne dziecię... uspokój się, mój Boże! Więc ty mnie nie poznajesz?... To ja jestem... twoja matka...
— Poznaję cię, moja matko...
— Ah! nareszcie!
— Jestem przy najzdrowszych zmysłach...
— Ah!... tak, teraz... Dzięki Bogu! ale nie tak było przed chwilą...
— Zawsze byłem przy zupełnym rozumie.
— Nie... moje biedne dziecię, nie!
— Wiem, gdzie jestem...
— Tak, teraz poznajesz i wiesz... ale nie wiedziałeś pierwej.
— Powiedziałem ci, moja matko, że wiem po co tu przybyłem... tu o dziesięć kroków od słupa Cztery-Ręce.. stanąć na czatach... z fuzją nabitą kulami.
— Ah!... dobrze! dobrze!... w takim razie — rzekła nieszczęsna matka, udając spokój — Jan-Franciszek, dzierżawca folwarku Coudraie nie omylił się wcale, powiedział mi bowiem...
— Powiedział... co powiedział?
— Żeś tu przyszedł na czaty... gdyż wieczorem widział cię wchodzącego z fuzją do tej poręby, a nawet powiedział on sobie: Patrzaj! wszakże to pan Fryderyk, zapewne on idzie polować ukradkiem w lesie Pont-Brillant. Dowiedziawszy się o tem... wyobraź sobie mój niepokój... przybiegłam tu natychmiast... z Janem Franciszkiem...
wszakże ty to pojmujesz... gdyż... doprawdy, jakaż to szalona nierozwaga z twej strony... moje kochane dziecię... czyliż to nie wiesz, że leśnicy pana margrabiego...
Te wyrazy: pana margrabiego, wyrwały nareszcie Fryderyka z jego przerażającej martwoty, ścisnął pięści z wściekłością i patrząc w oczy matki z wyrazem szalonej dzikości zawołał:
— Czatowałem tutaj... na pana margrabiego... rozumiesz mnie... moja matko?
— Nie, Fryderyku — odpowiedziała nieszczęsna kobieta, okropnym przejęta dreszczem — nie, nie rozumiem..., a zresztą czy ja rozumiałam kiedy... waszą mowę łowiecką?
— Ah! — mówił Fryderyk z przerażającym uśmiechem — wytłómaczę się więc tak, ażeby mnie zrozumiano. Otóż! wiedząc że pan margrabia miał tędy... wieczorem, po zachodzie słońca przejeżdżać... nabiłem mą fuzję kulami, i przyszedłem zaczaić się za tem drzewem, ażeby zabić pana margrabiego, gdy będzie przejeżdżał. Czy teraz rozumiesz, moja matko?
Po tych okropnych słowach, pani Bastien przez chwilę była bez przytomności, później atoli okazała bohaterską stałość.
Oparłszy jednę rękę na ramieniu syna, drugą przyłożyła do jego czoła, mówiąc głosem spokojnym... bardzo spokojnym...
— Jak ta biedna głowa jego jest rozpalona... on jeszcze jest w gorączkowem obłąkaniu... Mój Boże! mój Boże! jakże go nakłonić, ażeby poszedł ze mną?
Fryderyk najprzód zdumiony taką mową i pozornym spokojem swej matki, zwłaszcza po tak okropnem wyznaniu, jakie jej w rozpaczliwej nienawiści swojej dopiero co uczynił, zawołał:
— Powtarzam ci, matko, że jestem przy zdrowym rozumie... pragnę pomścić się za ciebie i za mnie samego; a widzisz, że nienawiść moja jest..
— Tak, moje dziecię, wierzę ci — rzekła pani Bastien, przerywając synowi.
Zbyt przerażona, ażeby mogła uważać na ostatnie wyrazy Fryderyka, pocałowała go w czoło, i dodała głosem, jakiego się zwykle używa w rozmowie z szalonymi, którym nie chcemy się sprzeciwiać.
— Tak, niezawodnie, ty jesteś przy zdrowym rozumie... dlatego też powrócisz ze mną, późno już, a my tak dawno jesteśmy w tym lesie.
— Miejsce doskonałe — rzekł Fryderyk głosem ponurym — powrócę ja tu jeszcze.
— Nieinaczej... powrócimy moje dziecię... ale rozumiesz pewnie... że najprzód powinniśmy pójść do domu... nieprawdaż?
— Moja matko... nie doprowadzaj mnie do ostateczności!...
— Milcz, o! milcz — zawołała nagle Marja przerażona, kładąc rękę na ustach swego syna i przysłuchując się uważnie.
— Czy słyszysz? — dodała — ktoś idzie porębą. O! mój Boże! ktoś idzie!
Fryderyk podniósł swą fuzję.
— Ah! wiem już — rzekła młoda kobieta, której obawa uspokoiła się po chwili zastanowienia — wiem, to idzie Jan-Franciszek, który miał cię szukać z jednej, a ja z drugiej strony.
Poczem zawołała cichym głosem:
— Czy to wy, Janie?
— Ja, pani Bastien, ja — odpowiedział rolnik, którego jeszcze nie było widać, ale którego słyszano już uchylającego gałęzie — nie znalazłem pana Fryderyka.
— Mój syn jest już tutaj.
— Ah! tem lepiej, dobra pani — rzekł Jan-Franciszek — gdyż właśnie słyszałem jakieś głosy, odzywające się tam na dole... niezawodnie są to strażnicy leśni pana margrabiego.
To powiedziawszy, dzierżawca zbliżył się już zupełnie do pani Bastien i jej syna.
Fryderyk, pomimo gwałtownej swej nienawiści, nie śmiał powtarzać w obecności obcego człowieka gróźb, z któremi odzywał się poprzednio przed swą matką; wziął więc fuzję pod pachę, i zawsze ponury, milczący, zabierał się pójść za Marją.
— Co tam, panie Fryderyku — powiedział Jan Franciszek — nie trzeba djabła wołać po imieniu, strażnicy pana margrabiego i tak zbliżają się ku nam; jesteś pan w lesie, z fuzją w ręku, przytem księżyc świeci wspaniale, jakby umyślnie dla myśliwych, to też i nie trzeba więcej, ażeby pana pociągnąć do protokółu.
Następnie zwróciwszy się do pani Bastien:
— Ja pójdę przed panią, znam tutaj jednę ścieżkę, która nas prosto i prędko wyprowadzi z tej poręby, a nawet w przeciwnym kierunku od miejsca, gdzie słychać leśnych.
Już siły zaczęły opuszczać Marję; oparła się zatem na ramieniu syna, który ciągle jeszcze zamyślony, nie wymówił ani jednego słowa.
Przybywszy na folwark, młoda matka, blada, osłabiona, drżała na całem ciele; Jan chciał koniecznie zaprząc swego konia do wózka, dla odwiezienia Marji i jej syna; przyjęła ona jego usługę, gdyż, znękana tylu wzruszeniami, nie byłaby w stanie przebyć piechotą przestrzeni dzielącej folwark od jej domu, gdzie przyjechała wraz z synem około dziewiątej godziny wieczorem.
Zaledwie stanęli w domu, Fryderyk zachwiał się, stracił przytomność i popadł w gwałtowne spazmy.
Wróciwszy do przytomności, gdy ujrzał swą matkę pochyloną nad łóżkiem, wyciągnął do niej ręce i z bolesnem rozdzierającem serce łkaniem długo przyciskał ją do swoich piersi. Nareszcie po tem nowem wzruszeniu, powiedział że już jest spokojniejszy, że potrzebuje tylko samotności i ciemności, a odwróciwszy się do ściany nie odezwał się już wcale...
Marja, z rzadką przytomnością umysłu, po powrocie swoim i w czasie zemdlenia Fryderyka kazała zewnątrz zabić gwoździami okiennice jego pokoju; że zaś nie można było dostać się do niego inaczej, jak tylko przez jej własny pokój, przeto postanowiła czuwać całą noc, pozostawiwszy drzwi środkowe nawpół otwarte; tym sposobem nie potrzebowała się już lękać, aż do następnego rana, żadnego gwałtownego kroku, ze strony swego nieszczęśliwego syna.
Nie była ona z liczby tych kobiet, które boleść paraliżuje i krępuje niemocą lub brakiem postanowienia. Jakkolwiek okropnem było odkrycie, jakie uczyniła, atoli pozostawszy sama jedna, rozważyła je wszechstronnie, pragnąc jeszcze wmówić w siebie, że syn jej nie był chyba przy zdrowych zmysłach, zamierzając popełnić tak haniebną zbrodnię.
— Nie mogę dłużej wątpić — rzekła w duchu — Fryderyk czuje nieubłaganą nienawiść do młodego margrabiego de Pont-Brillant... Uczucie tej nienawiści, zapewne oddawna już ukrywanej, jest powodem zmiany, jaka w nim od kilku miesięcy zaszła. Nienawiść ta doszła nareszcie do takiego stopnia egzaltacji, że mój syn, usiłując już raz zabić pana de Pont-Brillant, nie wyrzekł się może jeszcze tej okropnej myśli. To są fakta wyraźne.
Teraz jakie tajemne okoliczności mogły zrodzić i rozwinąć w mym synu wściekłą nienawiść ku młodzieńcowi równego z nim wieku?
Jakim sposobem syn mój, wychowany przeze mnie, która uważałam się za najszczęśliwszą, najdumniejszą z matek, powziął taką myśl, taką zbrodnię?
Wszystko to jest rzeczą podrzędną; starać się będę później rozwiązać te kwestje, które mieszają mój rozum i każą mi wątpić o sobie samej...
Co jest najważniejszem i najwięcej naglącem, to ostudzić w mym synie tę okropną żądzę zemsty i przeszkodzić mu materjalnie w wykonaniu zamierzonej zbrodni. Oto jest rzecz konieczna.
I zbliżywszy się na palcach ku drzwiom pokoju Fryderyka, który w tej chwili wydał głębokie i bolesne westchnienie, poczem znowu pogrążył się w ponurem milczeniu, Marja uspokojona nieco, usiadła przy stole, i napisała do swego męża następujący list:

Do Pana Bastien.

„Przed kilku dniami pisałam już do ciebie, mój przyjacielu, o złym stanie zdrowia Fryderyka i o odjeździe nauczyciela, do którego przyjęcie upoważniłeś mnie.
„Stan mego syna pogarsza się widocznie; budzi on we mnie największy niepokój i konieczną jest rzeczą przedsięwziąć coś stanowczego...
„Przedwczoraj radziłam się jeszcze naszego przyjaciela, doktora Dufour. Sądzi on, że to wiek i dorastanie Fryderyka są powodem jego stanu nerwowego, niespokojnego i chorobliwego; zalecał mi więc, ażeby mu dawać jak najwięcej roztargnienia, albo coby nierównie było pożyteczniejszem, ażeby go wyprawić w jaką podróż.
„Właśnie tego ostatniego środka samotności, w jakiej tu żyjemy, byłoby niepodobieństwem inaczej rozerwać Fryderyka.
„Nie zdaje mi się, ażeby zatrudnienia twoje pozwoliły ci towarzyszyć nam do Hyeres, gdzie myślę z synem moim pojechać; w każdym jednak razie, ja sama z nim pojadę, Małgorzata będzie nam towarzyszyć. Podróż nasza potrwa pięć lub sześć miesięcy, może mniej; zależeć to będzie od stanu zdrowia Fryderyka.
„Dla tysiąca przyczyn, zbyt ważnych, ażebym ci je tutaj miała wyliczać, oznaczyłam dzień naszego wyjazdu na przyszły poniedziałek; wyjechałabym nawet zaraz jutro, gdybym miała potrzebne pieniądze; ale, jak zwykle, wydałam już na potrzeby domowe całą kwotę, którą mi twój korespondent w końcu przeszłego miesiąca na ten cel wyliczył; a wiesz, że prócz stu pięćdziesięciu franków, które mi dajesz miesięcznie na utrzymanie Fryderyka i moje, nie mam innych pieniędzy.
„List ten wysyłam dzisiaj wieczorem przez umyślnego posłańca do Blois, tym sposobem zyskam sześć godzin czasu, odbierzesz go więc pojutrze rano; zaklinam cię tylko, ażebyś mi bez najmniejszej zwłoki odpowiedział, i nadesłał stosowne rozporządzenie do twego bankiera w Blois; nie wiem wcale, jaką sumę mam oznaczyć; znasz wszakże skromność moich zwyczajów i potrzeb; wyrachuj co potrzeba, ażeby się udać dyliżansem z Fryderykiem i Małgorzatą do Hyeres; dodaj do tego drobne nieprzewidziane wydatki każdej podróży, oraz utrzymanie nasze w Hyeres podczas pierwszych dni naszego tamże pobytu; urządzę się jak będzie można najoszczędniej, a później napiszę ci, ile nam będzie potrzeba na wydatki miesięczne.
„Zwykle mnóstwo zatrudnień twoich nie dozwala ci zapewne, odpowiadać na moje listy, albo przynajmniej odpowiedzi twoje tak nadzwyczajnie opóźnia; nie przypuszczam, ażeby i tym razem tak być miało... pojmujesz bowiem całą ważność obecnej chwili.
„Nie chcę cię bynajmniej zatrważać, ale powinnam ci oznajmić, że stan Fryderyka przedstawia symptomaty tak poważne, że podróż ta może być i będzie zapewne... ocaleniem mego syna.
„Zdaje mi się, że przez siedemnaście blisko lat dałam ci dosyć dowodów stałości mego charakteru i rozsądnego przywiązania do Fryderyka, ażebym nie miała być najprzód przekonaną, że potwierdzisz tę podróż, jakkolwiek nagłą i niespodziewaną wydawać ci się ona będzie, i dopomożesz przeto wszystkiemi twemi siłami do doprowadzenia do skutku przedsięwzięcia, które nam gwałtowna, nieodzowna potrzeba nakazuje.
„Zostawię starego Andrzeja do pilnowania domu i pełnienia służby, jeżeli tu przyjedziesz; jest to człowiek bardzo pewny, któremu wszystko mogę powierzyć na czas mojej nieobecności. Pod tym więc względem zamierzona podróż nie przedstawia żadnej trudności.
„Bądź zdrów, jestem bardzo niespokojna i bardzo smutna.
„Kończę tak spiesznie mój list, ażeby go jeszcze dzisiaj wieczorem wyprawić.
„W poniedziałek rano, po otrzymaniu twej odpowiedzi, napiszę do ciebie i sama zawiozę list do Blois; stanę tam około godziny drugiej, ażebym mogła od twego korespondenta odebrać potrzebne pieniądze na podróż; tego samego wieczoru wsiądę do dyliżansu paryskiego, w którym zostaniemy dwadzieścia cztery godziny, potem z Lugdunu udamy się dalej ku Południowi.
„Żegnam cię powtórnie.

Marja Bastien“.

Napisawszy taki list, pani Bastien kazała natychmiast zaprząc konia i zawieść go do Blois.
Wracając stamtąd posłaniec miał wstąpić do Pont-Brillant i tam doręczyć bilet, który Marja napisała do doktora Dufour, z prośbą ażeby nazajutrz przybył odwiedzić Fryderyka i przedsięwziąć jaki środek przeciw słabości, która się w nim tak nagle objawiła.
Pozostawszy sama, i upewniwszy się pierwej kilkakrotnie o stanie syna, który spokojny i niby śpiący zdawał się przecież być bardzo wzruszonym, pani Bastien zastanowiła się jeszcze nad swoim zamiarem odbycia tej nagłej podróży, i znalazła go nader usprawiedliwionym.
Pytała się tylko z obawą, jakim sposobem przeszkodzi Fryderykowi, ażeby jej aż do wyjazdu ani na jedną chwilę nie opuścił?
Nareszcie północ wybiła.
Młoda matka pogrążona była w bolesnem zadumaniu, kiedy wśród głębokiego milczenia nocy, zdawało jej się, że słyszy zdaleka najprzód tętent kania, galopującego drogą prowadzącą około folwarku, a następnie zatrzymującego się przed bramą.
Wkrótce nie miała już żadnej wątpliwości, gdy usłyszała gwałtowne dzwonienie przed drzwiami.
Godzina była tak niezwykła, że, przypuszczając, iż leśnicy margrabiego, dowiedziawszy się o zasadzce Fryderyka, przybyli go obecnie aresztować, pani Bastien uczuła okropną trwogę; trwogę przesadzoną, szaloną, ale niestety, dającą się zupełnie usprawiedliwić stanem umysłu, w jakim się ta biedna kobieta znajdowała; dlatego też, skoro usłyszała dźwięk dzwonka, pobiegła zamknąć pokój swego syna, następnie schowała klucz od niego, i znowu z żywym niepokojem nadstawiała ucha, ktoby to mógł przyjechać.
Po chwili zapukano do drzwi pokoju pani Bastien.
— Kto tam? — zapytała.
— To ja, pani, Małgorzata.
— Czego chcesz?
— Proszę pani, to pan doktór Dufour przyjechał do nas.
Marja odetchnęła, wstydząc się już swej lękliwości.
Małgorzata mówiła dalej:
— Pan doktór pragnie rozmówić się z panią w sprawie bardzo pilnej, bardzo ważnej!
— Proś pana doktora, ażeby zaczekał na mnie w bibljotece. Zapal tam ogień zaraz i przynieś światła.
— Dobrze, pani.
Lecz namyśliwszy się, że tym sposobem oddaliłaby się od swego syna, pani Bastien przywołała służącą napowrót i powiedziała do niej:
— Przyjmę pana Dufour tutaj, w moim pokoju, poproś go, ażeby przyszedł.
— Natychmiast, pani.
— Doktór na folwarku... o takiej godzinie? — rzekła pani Bastien do siebie z największem zdziwieniem — czego on chce? niepodobna, ażeby już miał odebrać mój list.
W tejże samej prawie chwili doktór wszedł do pani Bastien, poprzedzany przez Małgorzatę, która zaraz usunęła się.
Pierwsze słowa pana Dufour na widok Marji, były:
— Ah! mój Boże! cóż pani jest?
— Mnie?... doktorze... nic...
— Nic! — zawołał doktór, wpatrując się w Marię z bolesnem zdziwieniem, gdyż od dnia wczorajszego, skutkiem gwałtownych wzruszeń doznanych ostatniego wieczoru, rysy młodej niewiasty uległy wielkiej uderzającej zmianie. — Nic? — powtórzył doktór — nic pani nie jest?...
Pani Bastien, pojmując z dźwięku głosu i z wyrazu twarzy myśl pana Dufour, odpowiedziała z rozdzierającą serce prostotą:
— Ah!... tak jest... wiem...
I przyłożywszy palec do ust, dodała półgłosem, wskazując oczyma na drzwi pokoju Fryderyka:
— Mówmy jak tylko można najciszej, kochany doktorze, mój syn tam jest, on śpi, dzisiaj wieczorem zachorował okropnie, właśnie niedawno pisałam do pana, z prośbą, ażeby nas pan jutro odwiedził, niebo mi pana zesłało.
Uspokojony nieco doktór powiedział do niej stłumionym głosem:
— Ponieważ tedy przybywam w samą porę, nie będę więc potrzebował usprawiedliwiać się z moich odwiedzin o tak później godzinie.
— To jest rzeczą najmniejszą, ale o cóż idzie?
— Pragnę rozmówić się z panią, w sprawie nader ważnej, niecierpiącej najmniejszej zwłoki. Właśnie dlatego to przybyłem wśród nocy, nie lękając się nawet zatrwożyć pani tak niespodziewaną wizytą.
— Mój Boże, cóż się stało?
— Syn pani śpi, wszakże tak?
— Zdaje mi się.
— Ale gdyby nie spał, czy mógłby nas usłyszeć?
— Nie, jeżeli się zbliżymy do komina i jeżeli będziemy cicho rozmawiać.
— Przysuńmy się więc do komina i mówmy pocichu — rzekł pan Dufour — bo to o niego idzie.
— O Fryderyka?
— O Fryderyka — odpowiedział doktór, siadając przy kominie, obok pani Bastien.

I rzeczywiście, skutkiem zbytniej odległości i grubości drzwi pokoju sypialnego, Fryderyk nie mógł usłyszeć ani jednego słowa z następującej rozmowy...

XVII.

Te słowa doktora Dufour: Przybywam rozmówić się z panią względem Fryderyka, były tak uderzające, że Marja, nie będąc w stanie wymówić ani jednego słowa, spojrzała tylko na doktora z głębokiem zdumieniem.
Dostrzegł on jej zdziwienie i powtórzył:
— Tak jest, pani, przybywam pomówić, z panią co do jej syna.
— Ale, w jakiej sprawie?
— W sprawie moralnej i fizycznej zmiany, jaką pani w nim spostrzega, i która tak okropnego nabawia cię niepokoju.
— Tak, o! tak, niepokój mój jest okropny.
— Idzie więc o to, czyby go nie można wyleczyć...
— Pan! mój doktorze?
— Ja!... nie.
— Co pan przez to rozumie?
Po chwili milczenia doktór wydobył z kieszeni list i oddając go pani Bastien, powiedział:
— Przedewszystkiem niech pani będzie łaskawa przeczytać to pismo, które dzisiaj wieczorem otrzymałem.
— Ten list! od kogóż on jest?
— Chciej go pani przeczytać...
Marja, coraz więcej zdziwiona, wzięła list i przeczytała co następuje:
„Mój drogi Piotrze, dyliżans zatrzymał się tutaj na godzinę; korzystam z tej sposobności, ażeby do ciebie naprędce napisać.
„Gdy opuściłem cię wczoraj wieczorem, temat ostatniej naszej rozmowy zajął wszystkie moje myśli; spodziewałem się tego: wszystko, co widziałem i czegom się dowiedział z twego opowiadania, nie mogło na mnie uczynić wrażenia tylko przelotnego.
„Całą noc i dzisiaj rano jeszcze myślałem tylko o biednym synu pani Bastien“.
Marja, przerywając swoje czytanie, spojrzała na doktora z nadzwyczajnem zdziwieniem i zapytała go skwapliwie:
— Od kogoź jest ten list?
— Od mego najlepszego przyjaciela, od człowieka najszlachetniejszego charakteru, serca najwspaniałomyślniejszego, jakie tylko na świecie znaleźć można.
— Tytuł najlepszego pana przyjaciela wszystkiego tego domyślać mi się każę; ale skądże on wie?
— Czy pani sobie przypomina... dzień św. Huberta, u mnie... ten obcy mężczyzna?...
— Któremu mój syn tak... niegrzecznie odpowiedział?
— Tak jest...
— I pan mu powiedział...
— Opowiedziałem mu wszystko... co widzę godnego uwielbienia w pani macierzyńskiem poświęceniu, tak jest dopuściłem się tego nadużycia, i sam siebie o to obwiniam. Chciej pani, proszę bardzo, czytać dalej to pismo.
Marja z największą uwagą czytała następujące wyrazy:
„...Całą noc i dzisiaj rano jeszcze, myślałem tylko o biednym synu pani Bastien“.
„Wiesz o tem, Piotrze, jako doświadczony fizjognomista długoletnią uwagą, rzadko kiedy oszukałem się w moich wnioskach, jakie wyprowadzałem z niektórych rysów charakterystycznych.
„Dlatego też, gdy rozbieram wczorajsze moje spostrzeżenia, zastanawiam się nad tem, com widział, i co się przytrafiło w czasie pochodu tego orszaku łowieckiego, wszystko wlewa we mnie przekonanie, że syn pani Bastien czuje nieubłaganą nienawiść... ku młodemu margrabiemu de Pont-Brillant“.
Marja zdziwiona trafnością tego spostrzeżenia, które scena, jaka miała miejsce w lesie, potwierdziła jeszcze, zadrżała na to wspomnienie, odnawiające całą jej trwogę; zakrywszy twarz rękoma, głośno prawie łkać zaczęła.
— Mój Boże! co pani jest? — zawołał doktór.
— Ah! — odpowiedziała z drżeniem — niestety, wszystko to aż nazbyt jest prawdą.
— Jakto! Fryderyk czuje nienawiść?
— Tak jest — rzekła Marja stłumionym głosem — nieubłaganą nienawiść!
Poczem uderzona przenikliwością przyjaciela doktora, pani Bastien czytała z wzrastającem zajęciem:
„Przypuszczając tę nienawiść, nie starałem się jeszcze odkryć jej powodów, ażeby tego dopiąć, trzebaby ustawicznie być w towarzystwie tego biednego chłopca; wtedy skutkiem cierpliwości, badania, przenikliwości, możnaby zapewne odkryć tę tajemnicę, a odkrycie to jest nieodzowne dla wyleczenia Fryderyka.
„Nie znając tej tajemnicy, pytałem siebie, czy ta nienawiść jest ciągłą, niezmienną, czy może pociągnąć za sobą jakie niebezpieczne skutki, lub też czy jest ona tylko uczuciem przemijającem?
„Baczne rozpatrzenie się w rysach Fryderyka, które najdokładniej zachowałem w pamięci, wydatność jego czoła, zarys brwi, obwód brody, przekonywują mnie, że niema charakteru śmielszego, uporczywszego, niż charakter syna pani Bastien.
„Przyjmując to przekonanie, że nieubłagana nienawiść głęboko już jest zakorzeniona w sercu Fryderyka, pytałem siebie najprzód, skutkiem jakiej to pozornej sprzeczności młodzieniec ten, wychowany przez taką matkę, mógł zostać dotkniętym tak straszną namiętnością?
— Zdaje mi się, kochana pani Bastien, że dalszy ciąg listu mego przyjaciela oświeci panią w wątpliwości, którą chciałaś odgadnąć, gdyż rozumowanie jego w tej mierze nie ulega najmniejszemu zarzutowi.
— Ależ, mój Boże! — zawołała Marja żywo — kim jest ten człowiek, który zdaje się znać mojego syna lepiej ode mnie samej? Człowiek którego przenikliwość przeraża mnie, gdyż dosięgła ona dalej, dalej jeszcze, aniżeli pan może się domyślić...
— Człowiek ten — odpowiedział doktór ze smutkiem — człowiek ten wiele cierpiał, i wiele widział, w tem jest cała tajemnica jego przenikliwości.
Pani Bastien czytała dalej:
„Mówiłeś mi, mój przyjacielu, że Fryderyk doszedł do wieku, który nazywasz wiekiem przejścia, albo przesilenia, epoki częstokroć krytycznej i odznaczającej się ciężkiemi dolegliwościami fizycznemi.
„Rzeczywiście, Fryderyk może pozostawać pod wpływem tego przesilenia; jeżeli tak jest, to on w tym stanie niespokojnym, nerwowym i wrażliwym, tem więcej staje się skłonnym do doznawania uczuć, które przez samą nowość swoją, stają się dla mego silniejszemi, a przez to samo i matka nie może odgadnąć prawdziwego stanu swego syna, i syn wychodzi z granic tego zbawiennego wpływu macierzyńskiego, jaki ona aż dotąd na niego wywierała.
„W samej rzeczy, jakimże sposobem przywiązanie i rozsądek pani Bastien mogłyby zasłonić go od niebezpieczeństwa, którego oboje nie domyślali się bynajmniej? Nie, nie, nie mogła ona więcej od swego syna spodziewać się tego nagłego zjawienia się gwałtownej namiętności, i nie mogła go też od niej dosyć wcześnie uchylić. Nie, ta tak światła matka nie może wyrzucać sobie tego, co się dzisiaj przytrafiło, równie jakby nie mogła sobie wyrzucać, gdyby syn jej, będąc dziecięciem, dotknięty został odrą, lub będąc młodzieńcem uległ chorobie pochodzącej z jego wzrostu.
„Otóż, jak traktować należy to oskarżenie, które pani Bastien przeciw samej sobie wyrzekła:
Uchybiłam zupełnie moim obowiązkom matki, kiedy mój syn nie ma we mnie tyle zaufania, ażeby mi wyznał swoje cierpienia.
„O! mój Boże, jestem pewien, że przed tym smutnym wypadkiem Fryderyk nigdy nie odmówił matce swego zaufania“.
— Ah! nigdy — rzekła Marja przerywając czytanie — nigdy...
— Jakże, czy pani nie podziela zdania mego przyjaciela — zapytał doktór — co do niesłuszności zarzutów, jakieś pani samej sobie czyniła?
— Tak jest — odpowiedziała pani Bastien w zamyśleniu — przed panem nie będę udawała fałszywej skromności, mój doktorze, sumiennie bowiem jestem przekonaną, żem ściśle dopełniła swoich obowiązków matki. Uznaję, że było fizycznem niepodobieństwem przeszkodzić albo zapobiec nieszczęściu, jakie mnie w mym synu dotyka.
— Wszakże tu niema nawet cienia wątpliwości?
— Jedno tylko słówko, kochany doktorze — rzekła Marja po chwili milczenia, przyjaciel pana zaledwie kilka minut widział Fryderyka, ale, niestety! było tego aż nadto, ażeby usłyszeć od niego tylko litość i pobłażania dla uniesienia biednego, chorego dziecka, pojmuję to, ale pomiędzy tem wspaniałomyślnem przebaczeniem, którego nigdy nie zapomnę, a głębokiem współczuciem, jakie przyjaciel pana okazuje dla Fryderyka, jest niezmierna przepaść. Cóż mogło zjednać mojemu synowi takie jego współczucie?
— Koniec tego listu wytłumaczy pani, lecz ja mogę panią natychmiast w tej mierze objaśnić. Mój przyjaciel miał brata, daleko młodszego od siebie, którym zajmował się wyłącznie po śmierci ich ojca. Przyjaciel mój kochał to dziecię nadzwyczajnie, była to jedyna namiętność w jego życiu. Ten młodszy brat jego był w wieku Fryderyka; równie jak on był piękny, jak on obdarzony najszlachetniejszemu przymiotami, nareszcie, równie jak on ubóstwiany był nie przez matkę, ale przez tkliwie przywiązanego do niego brata.
— I cóż się z nim stało — zapytała Marja z zajęciem, widząc zachmurzające się czoło doktora.
— Otóż tego brata mój przyjaciel utracił, będzie temu blisko lat sześć.
— Ah! teraz pojmuję — zawołała Marja — tylko dusze prawdziwie piękne, boleść zamiast rozdrażnić, czyni tkliwszemi i wyrozumialszemi.
— Prawdę pani mówi — odpowiedział doktór ze wzruszeniem — przyjaciel mój posiada duszę wielką, wzniosłą...
Pani Bastien, coraz więcej zamyślona, czytała dalej:
„Jestem prawie pewien, że przed tym smutnym wypadkiem Fryderyk nigdy nie okazał swej matce braku zaufania, ponieważ nie miał przed nią nic do ukrycia; dlatego też dzisiaj, im więcej okazuje się tajemniczym, nieodgadnionym, tem więcej obawiać się należy, ażeby tajemnica, którą ukrywa, nie była złowrogą.
„Teraz powiesz zapewne, mój przyjacielu, kiedy nam już znana jest choroba, jakież są środki, jakie nadzieje wyleczenia onej?
„Należy przedewszystkiem poznać przyczynę nienawiści Fryderyka, dojść do samego źródła tego uczucia, ażeby je zniweczyć, albo przynajmniej odwrócić jego niebezpieczny zapęd.
„Czy należy próbować odgadnąć tę ważną tajemnicę?
„Czy starać się przeniknąć ją drogą zaufania?
„Niestety! ufność i nieufność są częstokroć jak te pierwsze wrażenia, z których wypływa wstręt lub pociąg niezwalczony do pewnych osób.
„Fryderyk czule kocha swą matkę, a jednak pozostał głuchy na jej prośby; zdaje się więc rzeczą niemal pewną, że jej nigdy swej smutnej tajemnicy nie wyjawi, już to może przez szacunek dla ludzkości, już też, ażeby nie narazić pewności swej zemsty, nieodzownego następstwa nienawiści, zwłaszcza, kiedy ta jest tak uporczywą, tak zawziętą, jak się daje widzieć w Fryderyku.
Przeczytawszy te słowa, podkreślone przez Henryka David, ażeby nadać im większe znaczenie, te wyrazy, niestety! aż nadto usprawiedliwione ową sceną w lesie, pani Bastien zadrżała.
Chcąc ukryć okropne myśli, jakie w niej obudził ostatni ustęp czytanego przez nią listu, zatrzymała się jeszcze chwilkę, a następnie czytała:
„A więc jest rzeczą niemal dowiedzioną, że pani Bastien powinna się wyrzec nadziei odkrycia tajemnicy Fryderyka drogą dobrowolnego zaufania.
„Czy więc spuścić się na swą przenikliwość?
„Przenikliwość? Mieszanina zimnego spostrzegania, udawania i podstępu, gdyż, ażeby odgadnąć tajemnicę tak uporczywie ukrywaną, trzeba użyć tysiącznych środków ubocznych.
„Smutne to są środki, które tylko ich cel może uniewinnić. Dlatego też, mój przyjacielu, nie lękasz się nigdy używać gwałtownej trucizny dla uleczenia twoich chorych.
„Jakże! czy myślisz, że kobieta przejęta godnością macierzyńską, chciałaby i mogłaby zniżyć się do podobnej roli? albo raczej, (matka nie wiele zważa na godność swoją, kiedy idzie o ocalenie jej dziecięcia), czy myślisz, że taka kobieta, jak pani Bastien, miałaby nie wolę, lecz moc do odgrywania roli tak zawikłanej, tak trudnej, tak długiej, roli, która wymaga tyle zimnej krwi, i powtarzam jeszcze, tyle udawania?
„Nie, nie, ta biedna matka, bladłaby, rumieniła, zdradzałaby się w każdej chwili, i mimo postanowienia swego wahałaby się w każdym kroku stawionym na tak śliskiej i krętej drodze, nawet pomimo przekonania, że ta droga może ją doprowadzić do ocalenia syna.
Pani Bastien pochyliła głowę z boleścią, ręce, w których trzymała list, opadły na kolana, dwie łzy stoczyły się zwolna po jej licach, nareszcie powiedziała z westchnieniem:
— Jest to aż nazbyt wielka prawda, uznaję teraz całą moją niemoc.
— Zaklinam panią, nie poddawaj się jeszcze rozpaczy — zawołał doktór — mój Boże! byłżebym pani przywiózł ten list, a zresztą byłżeby go nawet mój przyjaciel napisał, gdyby nie miał nadziei wynaleźć, jak rzeczywiście wynalazł, zdaje mi się, środek zaradzenia niebezpieczeństwu i trudnemu położeniu, jakie powyżej wymienił? Dokończ pani, proszę bardzo, dokończ pani czytania.
Marja potrząsnęła głową ze smutkiem i czytała dalej:
„Teraz, zdaniem mojem, są tylko dwa środki, mogące służyć pani Bastien do odwrócenia nieszczęścia, którego się bardzo słusznie obawia:
„Doprowadzić do skutku tę rozsądną myśl przybrania sobie do pomocy jakiego nauczyciela.
„Tłumaczę się obszerniej: zdaje mi się, że tym razem, nietyle idzie o obudzenie w Fryderyku zajęcia dla nowych mu jeszcze wiadomości, ale raczej o objawienie mu prawd praktycznych; gdyż zbliża się epoka, w której miłość macierzyńska, najświatlejsza nawet, nie jest dostateczną do pokierowania wychowaniem syna.
„Trzeba tutaj wiadomości życia praktycznego, ażeby młodzieńcowi dać to drugie wychowanie, to wychowanie męskie i silne, które go uzbraja przeciwko ciężkim doświadczeniom losu, których kobieta nie mogła doświadczyć, i od których przy największych trudach syna swego zasłonićby nie potrafiła.
„Tylko rozsądny i przywiązany ojciec mógłby godnie dokonać tego świętego dzieła, ale ponieważ zdaje się, że zatrudnienia pana Bastien zatrzymują go zawsze daleko od domu, przeto potrzeba dla Fryderyka innego przewodnika z dostatecznemi wiadomościami, ale przedewszystkiem, człowieka serca, honoru i doświadczenia...
„Słowem, człowieka, któryby pojmował ważność prawie straszną tego posłannictwa: przygotować młodzieńca do życia męża.
„Nauczyciel taki, jakim ja go pojmuję i jakiego tu potrzeba, oświecony wiadomościami jakichby mu pani Bastien udzieliła, co do przeszłośći, wsparty wpływem, jak ona zachować musiała, taki nauczyciel skutkiem przenikliwości swojej, skutkiem cierpliwego badania okoliczności, doszedłby nareszcie do poznania tajemnicy nienawiści Fryderyka, dopomagałby matce jego do zwalczenia i usunięcia tej nienawiści z serca nieszczęsnego dziecięcia; potem, celem dalszego kształcenia go na człowieka, postępowałby tylko dalej drogą tak pięknie rozpoczętą przez panią Bastien; gdyż, że tak powiem, syn jej wtedy dopiero wysunął się z jej dłoni, kiedy do kierowania jego krokami potrzeba było silnej i doświadczonej ręki mężczyzny, zamiast słabej i delikatnej ręki kobiety.
— Ah prawda, prawda — rzekła pani Bastien przerywając swoje czytanie — wszakże ja czułam tę potrzebę, pragnąc synowi mojemu dać jakiego nauczyciela... pan wie o tem, kochany doktorze... Zwątpiwszy już o mej władzy, myślałam, że może taki przewodnik, wzięty najprzód celem obudzenia we Fryderyku chęci do nauk, później wspomagać mnie będzie w jego prowadzeniu, kiedy mój mąż ani chce, ani może zająć się synem swoim tak, jakby powinien. Nauczyciel ten, wiadomo panu, był daleki niewątpliwie, od zadość uczynienia wszystkim warunkom, jakbym tego pragnęła, ale posiadał on dostateczną naukę... a również rzadką cierpliwość i słodycz... Na nieszczęście złe chęci, porywczość mego syna, zniechęciły go zupełnie...
Teraz, w odosobnieniu, w jakiem żyję, i jeżeli panu mam wszystko wyznać, będąc ograniczona tak skromną sumką, jaką mąż mój z wielką trudnością przeznaczył na ten wydatek, najważniejszy jednak ze wszystkich... gdzież ja znajdę nauczyciela, takiego nauczyciela, jakiego tu odmalował przyjaciel pana? Zresztą jak sobie począć; ażeby go Fryderyk przyjął w stanie rozdrażnienia, w jakim się obecnie znajduje? A potem, im więcej taki nauczycieli czuć będzie własną wartość, poświęcenie swoje i godność, tem mniej będzie chciał narażać się na gwałtowność mego syna. Niestety, przekona się pan, że trzeba wyrzec się tego środka, którego całą wartość uznaję.
I młoda niewiasta czytała dalej:
„Jeżeliby pani Bastien ze względu na szczególne powody, nie życzyła sobie przybrać takiego przewodnika, pozostaje jej jeden środek, który nie wyleczy może gruntownie duszy Fryderyka... ale który go przynajmniej musi oderwać od tej myśli, przez którą zdaje się być opanowany; trzeba, ażeby matka wybrała się z nim bezzwłocznie w jaką długą podróż.
— Właśnie postanowiłam już wyjechać z moim synem — rzekła Marja, przerywając dalsze czytanie. — Dzisiejszego wieczoru przed pana przybyciem napisałam do mego męża, uprzedzając go o takim zamiarze. Ah, przynajmniej tym razem nie omyliłam się, ponieważ w tej mierze jedną myśl powzięłam z przyjacielem pana, pozostaje mi więc jeszcze pewna nadzieja.
— Tak, lecz według zdania mego przyjaciela, który zdaje mi się, zupełną w tej mierze ma słuszność, podobna podróż jest tylko półśrodkiem, jak się pani dalej przekona.
Rzeczywiście, pani Bastien czytała co następuje:
„Nie wątpię o pomyślnym chwilowym skutku podobnej podróży na umysł Fryderyka; najprzód oddalenie przedmiotu jego nienawiści, potem widok nowych miejsc, tysiączne zdarzenia podróży, ciągła obecność jego matki, niezawodnie rozerwą złowrogie myśli Fryderyka, Uspokoją go może, ale na nieszczęście nie zniweczą ich.
„Powtarzam tedy treściwie:
„Towarzystwo nauczyciela godnego takiego posłannictwa, zapewni pani Bastien wyleczenie Fryderyka i zasłoni go od powrotu jego nieszczęsnych namiętności.
„Podróż zaś może polepszyć moralny stan Fryderyka i przyczynić się, co jest rzeczą bardzo ważną, do zyskania na czasie. Zresztą taka podróż zależy zupełnie od woli pani Bastien i może być bezzwłocznie wykonaną.
„Ale nie tak się rzeczy mają z wynalezieniem nauczyciela. Wiem, że trudno jest pozyskać człowieka zdolnego zrozumieć takie posłannictwo. Dlatego też, tak dalece przejęty jestem tą trudnością, że jeżeli ofiarę moją uważasz za godną przyjęcia, i przedewszystkiem, jeżeli ją znajdziesz stosowną... szczęśliwy będę... ofiarowując się pani Bastien za nauczyciela dla jej syna.
Zdumienie Miarji było tak nadzwyczajne, że list o mało z rąk jej nie wypadł.
Potem, sądząc, że może źle przeczytała, jeszcze raz głośno powtórzyła też same wyrazy, ażeby się należycie przekonać o ich rzeczywistości:
Szczęśliwy będę ofiarowując się pani Bastien za nauczyciela dla jej syna“.
— Tak jest — rzekł doktór ze wzruszeniem — i jeżeli on to powiedział, to dlatego że gotów jest to wykonać...
— Przebacz mi doktorze — mówiła młoda kobieta niepewnie i prawie odurzona tym wypadkiem — przebacz pan, ale wzruszenie, jakiem mnie ta niespodziana, niepojęta ofiara przejmuje...
— Niepojęta, bynajmniej. Skoro się pani dowie, kim jest ten człowiek, który czyni taką ofiarę, oceni pani lepiej od kogokolwiek jakiem on w tej mierze powodowany jest uczuciem.
— Ależ, doktorze, nie znając mnie wcale...
— Najprzód on zna panią, gdyż powiedziałem pani, żem zdradził przed nim jej tajemnicę, a potem, każdy inny nauczyciel, któryby ci się przedstawił, czyby panią więcej znał od niego?
— Lecz przyjaciel pana nigdy nie był nauczycielem?
— Nigdy, jednakże... sądząc z jego listu... czyliż go pani nie uznaje za człowieka umysłu prawego, szlachetnego i oświeconego? Co do jego wiadomości, mogę panią zapewnić, że to jest nieoceniony skarb.
— Powiedziałam już panu, że list ten znamionuje głęboką znajomość duszy, rzadką wzniosłość uczuć, i stąd to właśnie nie mogę pojąć, ażeby człowiek tak znakomicie uposażony, mógł się przychylić do przyjęcia zatrudnień nauczyciela, uważanych zawsze za podrzędne.
— Przeciwnie, zdawałoby mu się trudnem do przebaczenia zuchwalstwem przyjęcia onych, gdyby nie był w stanie uczynić zadość obowiązkom, które sam słusznie uważa za prawdziwe kapłaństwo.
Pani Bastien w nieopisanem swojem uniesieniu czytała dalej:
„Zapewne cię propozycja zadziwi mój przyjacielu, zwłaszcza że dopiero wczoraj opuściłem cię w zamiarze udania się do Nantes, gdzie miałem wsiąść na okręt i udać się w dalszą podróż. Potem, dlatego, że ja nigdy nie byłem nauczycielem, i moje położenie majątkowe nie zniewala mnie do szukania środków utrzymania w podobnych obowiązkach; zresztą, pani Bastien nie zna mnie wcale, a ja pragnę otrzymać od niej największy dowód zaufania, jakiego tylko może mi udzieli, to jest: ażeby mi pozwoliła podzielić z sobą kierunek dalszego wychowania Fryderyka.
„Skoro przeminie pierwsze twoje zdumienie, mój przyjacielu, przypomnisz sobie zapewne, że starając się zawsze nadać jakiś cel moim podróżom, przedewszystkiem szukałem w tem życiu awanturniczem jakiego roztargnienia w ustawicznym żalu po stracie mojego biednego młodszego brata. Zresztą wycieczka moja do Senegalu może być odroczona bez żadnej szkody dla sprawy, której w tej okoliczności chciałem się przysłużyć.
„Co do moich zdolności nauczycielskich, wiesz o tem, że pod względem naukowym mogę dać najpewniejszą rękojmię, chociaż nie zajmowałem się żadnem innem wychowaniem, oprócz mego ukochanego Fernanda.
„Teraz jakim sposobem w przeciągu kilku godzin zdecydowałem się do powzięcia moralnego uleczenia Fryderyka, gdyby mi takowe zostało powierzone?
„Zaiste, jest to rzecz nadzwyczajna dla każdego, kto, mnie nie zna.
„Ale rzecz najprostsza w świecie dla ciebie, co mnie znasz tak dobrze.
„Od czasu śmierci Fernanda wszystkie dzieci jego wieku, budzą we mnie nadzwyczajne współczucie. Dlatego to wczoraj, na widok Fryderyka, którego rzadka piękność tem więcej mnie uderzyła, im wyraz jego twarzy zdawał mi się być chmurniejszym i boleśniejszym, byłem tak głęboko wzruszony; potem, kiedy z niektórych oznak, zdawało mi się, że odgadłem okropne uczucia tego nieszczęśliwego chłopca, uczułem dla niego najszczersze politowanie. To, coś mi później powiedział o zadziwiającem poświęceniu pani Bastien, podniosło współczucie moje do najwyższego stopnia, i rozłączając się z tobą, powiedziałem ci, że i tym razem jeszcze, okropnem było dla mnie, iż tylko czcze, bezkorzystne dla ludzi politowanie mogę okazać.
„Ale dzisiejszej nocy, rozważywszy głęboko całą ważność moralnego stanu Fryderyka, wzrastający niepokój jego matki, i nareszcie przeszkody jakie ona może napotkać w ocaleniu swego syna, odkryłem, zdaje mi się, środki ocalenia, i ocalenia tego ofiarowuję się spróbować...
„Niechaj cię pozorna moja wspaniałomyślność nie zadziwia, mój przyjacielu.
„Według mnie, pewne nieszczęścia zobowiązują mnie równie, jak pewne pomyślności...
„Zdaje mi się, że wykonam uczynek pobożny na pamiątkę mojego biednego Fernanda, jeżeli dla Fryderyka uczynię to, co spodziewałem się uczynić dla tamtego; byłaby to dla mnie zarazem najprzyjemniejsza rozrywka, i najmilsza pociecha w moim smutku.
„Wnosząc z tego, co wiem o pani Bastien, zdaje mi się, że powinnaby lepiej, niż ktokolwiek inny zrozumieć powody mojego kroku. Przeto, zastanowiwszy się nad tem, uważam, że możesz jej zakomunikować ten list, początkowo dla ciebie tylko samego napisany.
„Będziesz mógł słownie uzupełnić wiadomości, jakichby pani Bastien co do mnie mogła zażądać; wszakże znasz całe moje życie. Słowem, powiedz, co będziesz uważał za potrzebne powiedzieć, ażeby przekonać panią Bastien, że pod względem moralności, honoru, godzien jestem jej zaufania.
„Odpisz mi do Nantes; jakakolwiek nastąpi odpowiedź, powinienem otrzymać za tydzień, gdyż Endymion wypłynie 14 b. m. wyjąwszy, gdyby go przeciwne wiatry wstrzymały; idzie tu dla pani Bastien o postanowienie bardzo ważne.
„Jeżeli ofiara moja zostanie odrzucona, udam się w dalszą podróż.
„Dyliżans odjeżdża. Bądź zdrów, mój Piotrze, tyle mi tylko pozostaje czasu, ażeby to pismo zapieczętować i ciebie uścisnąć serdecznie.

Henryk David
.

XVIII.

Tak szczerą i doświadczoną była wiara doktora w jego przyjaciela, tak anielską była czystość duszy Marji, nareszcie tak pociągającą była szczerość ofiary David’a, że nie przyszło, nie mogło nawet przyjść na myśl pani Bastien albo panu Dufour, ażeby propozycja David‘a, niespodziewana jak każdy pierwszy odruch szlachetnego serca, ale nadewszystko prawa, bezinteresowna, mogła ukrywać w sobie zamiar jakiegoś podejścia i co więcej, David czyniąc taką propozycję, Marja i doktór zastanawiając się nad nią, nie pomyśleli nawet ani chwilę, ile mogło być niebezpieczeństwa w ciągłych poufnych, familijnych stosunkach, jakie miały się zawiązać pomiędzy młodą matką a nauczycielem. Nie, świętość miłości macierzyńskiej natchnęła Marję niczem niezachmurzoną ufnością, doktora zaś i jego przyjaciela poświęceniem pełnem uwielbienia i religijnego szacunku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Bastien, oddając doktorowi drżącą ze wzruszenia ręką list David’a, miała właśnie do niego przemówić, kiedy Dufour zawołał:
— Przepraszam, jeszcze słówko... nie wiem, jakie będzie pani postanowienie, ale zanim je poweźmiesz, uważam się za zobowiązanym udzielić pani niektórych wiadomości co do Henryka David. Wtedy dopiero, zupełnie objaśniona w tej mierze, będzie pani mogła przyjąć lub odrzucić jego ofiarę. Wszakże i pani jest tegoż samego zdania?
— Nie, kochany doktorze — odpowiedziała Marja Bastion po chwili namysłu — nie jestem tego zdania.
— Jakto?
— Z dwóch rzeczy jedna... albo przyjmę ofiarę pana David, albo zniewolona będę odmówić jej przyjęcia. Jeżeli przyjmę, byłoby z mej strony pewnym rodzajem uwłaczającej nieufności dla pana i jego przyjaciela, chcieć jeszcze czegoś więcej dowiedzieć się o nim; list ten przekonywa mnie o wzniosłości jego umysłu, o szlachetności jego serca. Słowem, pod względem moralnym, pan odpowiada mi za swego przyjaciela, jak za siebie samego, tak jest, kochany doktorze, pan, dla którego czuję najsprawiedliwszy szacunek. Czegóż więcej mogłabym żądać? A potem, przypomnę panu co mi sam przed chwilą powiedziałeś: pomiędzy nauczycielami, którychbym mogła wybrać, byłżeby choć jeden, dający mi takież rękojmie jak pan David?
— To prawda, ludzie uczciwi powinni sobie zawierzyć na słowo.
— Jeżeli przeciwnie — dodała pani Bastien ze smutkiem — jeżelibym nie mogła, lub nie powinna przyjąć ofiary pana David, byłoby niedelikatną ciekawością z mej strony żądać szczegółów z życia osoby, która ma mi pozostać obcą, pomimo, że szlachetność jej ofiary zasługuje na wieczną wdzięczność z mej strony.
— Dziękuję pani we własnem i David‘a imieniu za tę ufność jaką nam pani okazuje. Teraz niech się pani namyśli i da mi znać jak najprędzej, co postanowi uczynić. Chciałem stosownie do zamiarów David‘a pokazać pani list jego jaknajprędzej. Dlatego to, nie zważając już na niestosowność mego postępku, przybyłem jeszcze dzisiejszej nocy, nie chcąc czekać aż do jutra, i...
Doktór nie zdołał dokończyć.
Gwałtowny wybuch konwulsyjnego śmiechu rozległ się w pokoju Fryderyka i pani Bastien, jakby piorunem rażona, porwała się z krzesła.
Blada, przerażona, uchwyciła świecę i pobiegła do sypialni syna, dokąd i doktór za nią pośpieszył.
Nieszczęsny młodzieniec, z twarzą zmienioną, wybladłą, ustami ściągniętemi w szyderski uśmiech, był w przystępie zupełnego obłąkania, spowodowanego zapewne wypadkami tego wieczoru; po tym wybuchu szalonego śmiechu następowały kiedy niekiedy bez związku, dziwaczne słowa, wśród których przecież najwięcej słyszeć się dało:
— Chybiłem go... ale cierpliwości... cierpliwości!
Słowa te, na nieszczęście aż nazbyt jasne dla pani Bastien, przekonywały ją, że myśl zemsty i nienawiść była tak niezmienną w głowie Fryderyka, że nawet pośród jego obłąkania tylko ona jedna pozostała wyraźną i pewną.
Dzięki obecności doktora w domu pani Bastien, użyto natychmiast wszystkich najprędszych i najskuteczniejszych środków.
Przez całą noc i dzień następny, wyjąwszy kilku godzin, w ciągu których udał się do Pont-Brillant, doktór nie odstępował chorego, przy którego łóżku czuwała pani Bastien ze zwykłą sobie odwagą i poświęceniem.
Nad wieczorem dopiero okazało się widoczne polepszenie w stanie Fryderyka, po którem ustało i jego gorączkowe obłąkanie; biedny Fryderyk z niezwykłą tkliwością dziękował swej matce za wszystkie jej trudy i zalewał się rzęsistemi łzami.
Marja, przechodząc z szalonej rozpaczy do nadziej, wnosiła, że gwałtowność tej choroby, zrządziwszy w umyśle jej syna zbawienne wstrząśnienie, sprowadziła tem samem jego ocalenie. Około godziny dziesiątej wieczorem uległa wreszcie naleganiom doktora, który na dowód bezpieczeństwa stanu Fryderyka, powrócił do Pont-Brillant, i postanowiła położyć się i wypocząć nieco, gdy tymczasem służąca miała czuwać nad jej synem. Wycieńczona trudem i tylu wzruszeniami kilku ostatnich dni, zaleciwszy, ażeby drzwi od pokoju jej syna pozostały otwarte, młoda matka zasnęła głębokim i pokrzepiającym snem.
Nazajutrz pierwszą myślą pani Bastien po jej obudzeniu się, było pośpieszyć do Fryderyka; spał jeszcze. Oddaliła się więc pocichu, dając do zrozumienia Małgorzacie, ażeby wyszła za nią i zapytała ją zcicha:
— Jakże przepędził noc?
— Bardzo dobrze, pani; przebudził się tylko dwa razy i rozmawiał ze mną, ale bardzo przytomnie, zapewniam panią.
— O czemże mówił z tobą?
— O mój Boże! o rozmaitych rzeczach; pytał mnie naprzykład, prosząc jednak, ażebym pani nic o tem nie wspominała, jak gdyby to było coś bardzo złego, gdzie jest jego fuzja.
— Jego fuzja? — powtórzyła pani Bastien, drżąc pod wpływem nowej trwogi.
— A tę fuzję pamięta pani, onegdaj jeszcze sama pani kazała schować.
— A potem — dodała pani Bastien niespokojnym głosem — już nic więcej nie mówił?
— Nie, pani, tylko kiedym mu odpowiedziała, że pani kazała zamknąć fuzję, powiedział do mnie:
— „Ah! to dobrze, ale proszę was, Małgorzato, nie wspominajcie mojej matce, żem z wami mówił o fuzji; mniemałaby, myślę jeszcze o polowaniu, a to mogłoby ją niepokoić...
Zaledwie wytchnął po pierwszem osłabieniu, Fryderyk uległ znowu strasznej myśli o zemście swojej, która zamieniła się w nim w myśl stałą i nie opuściła go nawet podczas chwilowego obłąkania umysłowego.
Marja pogrążona była właśnie w smutnem zamyśleniu, kiedy jej oddano list przyniesiony przed chwilą przez posłańca wiejskiego.

Pani Bastien poznała natychmiast pismo swego męża; była to odpowiedź na list, w którym go zawiadomiła o swojem postanowieniu odbycia podróży, z Fryderykiem.
Bourges, 5 listopada 1846 r.

„Odpowiadam ci natychmiast, jak tego pragniesz, pytając cię przedewszystkiem:
„1. Czyś oszalała?
„2. Czy mnie uważasz za takiego niedołęgę, ażebym jak jaki głupiec zezwolił na pierwszy lepszy kaprys, wylęgły w głowie kobiety bez zatrudnienia?
„Ah! ah! pani żono? więc to pod pozorem zdrowia Fryderyka potrzeba ci zbytkownych podróży ze służącą, jakby jaka wielka dama?... ani mniej, ani więcej, tylko zimę przepędzić na Południu? To niewiele! bo ci może zbyt zimno na folwarku? zapewne się tam nudzisz zanadto? Więc to i jejmość pragnie już więcej nad swój stan i zamożność?
„Ależ do licha! trzeba było pomyśleć, że to już trochę za późno, udawać młodą, swawolną i lekkomyślną kobietkę!
Zatrzymamy się w Paryżu jedną dobę... najwyżej, powiadasz; ale ja, stary lis, domyśliłem się odrazu, co to znaczy. Myśl niezgorsza, lecz ja mam na wszystko sposób; odgadłem zamiary jejmości, proszę ich posłuchać:
„Jak wszystkie kobiety na prowincji, pragnęłabyś z całej duszy zobaczyć stolicę, i niezłaby to była, myśl, gdybym ja był taki dobroduszny, jak ty sądzisz. W Paryżu usłyszelibyśmy zaraz: Mój syn jest zmęczony podróżą, nie mamy miejsca w dyliżansie, ja sama jestem osłabiona, i inne podobne wymysły, w ciągu których, tydzień, dwa tygodnie, miesiąc i więcej jeszcze czasu upłynęłoby nieznacznie, a pani próbowałabyś sobie życia paryskiego za mój ciężko zapracowany grosz; a potem, przy końcu stycznia, dalej w drogę, pojedziemy sobie spędzić zimę w krajach cieplejszych.
„Jestże tu sens w tem wszystkiem!
„Powtarzam, jejmości chciałoby się, jak widzę, udawać hrabinę, księżnę. Ah! doprawdy, i panicz mój, najukochańszy synalek, potrzebuje rozrywki dla zdrowia? Dobrze! niechaj sobie chodzi z wędką, wszakże ma trzy stawy pod nosem; niechaj poluje na króliki i zające, wszakże ich się niemało znajduje w porębach Coudrai. Jemu potrzeba podróży? niech podróżuje po równinie Herbiers, niech brodzi po bagnach i wrzosach młyna Grand-Pré: niechaj odbywa tę przechadzkę sześć razy dziennie, a zaręczam ci, że przez trzy miesiące odbędzie podróż równie długą, jak stąd do Hyeres.
„Słuchaj, słowo honoru, aż litość bierze mnie nad tobą! Żeby też w twoim wieku takie niedorzeczne, głupie myśli przychodziły komu do głowy, a mianowicie żeby mi czynić taką zniewagę, i sądzić, że ja będę taki nierozważny i dam się może podejść.
„Zresztą, wszystko to utwierdza mnie w myśli, jaką już dawno powziąłem, że wychowasz twego syna na panka, wiercipiętę... Zastanówże się; jemu dzisiaj potrzeba rozrywek, podróży? Toć on zapewne niedługo zachoruje na spazmy, będzie delikatnych nerwów i t. p.
„Uspokój się, mam ja lekarstwo na jego spazmy; ponieważ nie mam czasu zajmować się nim, przyrzekłem ci zostawić go przy tobie aż do skończonych lat siedemnastu, a nawet niedawno jeszcze obiecałem ci narazić się na śmieszność i przyjąć dla niego guwernera, jak gdyby to był jaki książę lub margrabia. Ponieważ dałem słowo, przeto możesz jeszcze zatrzymać swego synka, wraz z jakim guwernerem, przez pięć miesięcy, poczem zabieram pana Fryderyka dobrocią lub gwałtem, i oddam do mego kuma rejenta Bridou, gdzie, zamiast przejażdżek dla rozrywki w kraje południowe, jakby panicz jaki, może sobie nieraz swoje piękne, białe rączki zamazać atramentem, pisząc na papierze stemplowym, jak to robił ojciec i dziadek jego; bo dla mnie papier stemplowy to moje szlachectwo; i warto ono szlachectwa niejednego margrabiego. Otóż tedy panicz będzie paziem szlachetnego i wielmożnego pana Hieronima Bridou, mojego kuma, i tu odbędzie pierwszą swoją kampanję; a to wszystko ma znaczyć, że w twoich zamiarach podróży nie ma ani za grosz sensu, i że na tę wycieczkę nie dam ci ani złamanego szeląga..
„Piszę jednocześnie do mego bankiera w Blois, ażeby się nie ważył udzielić ci najmniejszego forszusu; piszę również i do mego przyjaciela Bossard, notarjusza w Pont-Brillant, który jest istną gazetą; będzie on z całego gardła krzyczał, ażeby na wypadek zaniesionego przez ciebie żądania, nikt nie pożyczył ci ani pół grosza, ponieważ ja nie zapłacę; każdy bowiem dług zaciągnięty bez pozwolenia męża, jest nieważny, gdyż kobieta uważana jest za nieletnią... Pomyśl nad tem dobrze, takie jest prawo. Wprawdzie kobieta nieletnia w trzydziestym pierwszym roku życia jest już trochę, za dojrzałą; ale cóż robić... kiedy chcesz brykać, jak jaka młoda dziewczyna, to trzeba pani nałożyć jakiś hamulec.
„Uprzedzam cię jeszcze, że dałem memu kumowi Bridou takie polecenie i pełnomocnictwo, że jeżelibyś się odważyła postawić na swojem i doprowadzić do skutku zamierzoną podróż, pożyczywszy od kogobądź pieniędzy, policja natychmiast wyprawi się za tobą i gwałtem sprowadzi cię napowrót do mego domu, zgodnie z prawem; żona bowiem nie może opuszczać dachu małżeńskiego bez pozwolenia swego męża i pana. Znasz mnie dobrze, i wiesz, że się nigdy nie cofam przed spełnieniem mej groźby. Ty masz głowę upartą, dowiodłaś mi tego należycie. Otóż! wiedz o tem, że i ja moją mam na karku.
„Nie zadawaj sobie pracy, odpisując mi na ten list; wyjeżdżam dzisiaj wieczorem z Bourges i udaję się ku nizinom, gdzie mnie nęci jeden korzystny interes, cząstkowa sprzedaż gruntów tamtejszych; zatrzyma mnie ona do połowy stycznia, następnie powrócę do folwarku, ażeby pomyśleć o robotach wiosennych i zbesztać cię porządnie, jak na to zasługujesz, równie jak i pana Fryderyka.
„Pozostając w tej nadziei piszę się twoim wcale niezadowolonym mężem.

Bastien.

P. S. Pisałaś do mnie w przedostatnim liście, że wasz guwerner pojechał sobie; jeżeli chcesz w miejsce tego osła przyjąć innego, zrób jak ci się podoba, byle tylko ten guwerner (jeżeli potrzeba jeszcze guwernera na te pięć miesięcy) nie kosztował mnie więcej nad stół, mieszkanie i sto franków miesięcznie (bez prania ma się rozumieć) Za karę powinienbym ci odmówić tego zbytku, ale, żeby dotrzymać słowa, pozwałam jeszcze i na to; urządź się zatem jak chcesz, a przedewszystkiem nie zapominaj, że ja za żadną cenę nie chcę mieć tych łacińskich paplaczy przy moim stole, kiedy będę w folwarku; zawsze mi to było niemiło. Gdy powrócę do domu, wasz guwerner będzie jadał w swojej izbie, albo w kuchni, jeśli będzie lubił towarzystwo.
„Oddasz także staremu Hurbin załączony tutaj list w sprawie moich zasiewów jesiennych i oczyszczenia mojej ładnej jedlinki nad drogą, którą chowam jak oko w głowie; powiesz zatem Hurbin‘owi, ażeby mi doniósł, czy moje bezrogi obiecują piękny przychówek, gdyż postanowiłem otrzymać medal za pielęgnowanie moich wieprzów. Jest to dla mnie ważnym przedmiotem miłości własnej“.
W kwadrans po odebraniu tego grubiańskiego pisma od swego męża i pana, jak się sam żartobliwie tytułował, pani Bastien napisała dwa następujące listy, które bezzwłocznie wyprawione zostały przez umyślnego posłańca do Pont-Brillant.

Do doktora Dufour.

„Kochany doktorze, chciej pan załączony tutaj list, po odczytaniu i zapieczętowaniu go, wysłać natychmiast do Nantes; nie powinieneś pan bowiem pozostać obcym żadnemu z moich postanowień, w tak przykrych i ważnych okolicznościach, w jakich się obecnie znajduję.
„Mój syn spędził noc bardzo dobrze pod względem fizycznym.
„Postaraj się pan poświęcić mi kilka chwil dziś albo jutro. Powiem panu wszystko, czego nie miałam czasu napisać, gdyż śpieszę się z wyprawieniem tego listu.
„Spodziewając się, że pana wkrótce zobaczę, proszę, ażebyś przyjął zapewnienie mojej niezmiennej przyjaźni.

Marja Bastien“.

W liście doktora Dufour znajdował się drugi list niezapieczętowany, treści następującej:

„Panie!

„Z uczuciem głębokiej wdzięczności przyjmuję szlachetną pana ofiarę.
„Wiek i stan moralny mojego syna, obawa, jaką we mnie budzi jego przyszłość, oto są moje prawa do współczucia pana, i spodziewam się, że w twoich oczach prawa te są święte.
„Racz pan dopełnić miary dobroci swojej, przyśpieszając w miarę możności,, przybycie swoje do nas. Domysły pańskie co do mojego nieszczęśliwego syna nietylko są urzeczywistnione, ale niestety! przewyższone są jeszcze wypadkami.
„Jedyna moja nadzieja jest w panu, każda godzina, każda minuta zwiększa mą trwogę. Nie wiem bowiem, co z każdą chwilą zajść może, pomimo mojej pieczołowitości i niezmordowanej baczności.
„Wszystko to przekonywa pana, z jaką niecierpliwością, z jaką obawą czekać będę jego pomocy.
„Niechaj pana Bóg błogosławi za litość, jaką okazujesz matce, która żyje tylko życiem swego syna.

Marja Bastien“.


XIX.

W ciągu kilku dni, poprzedzających przybycie Henryka David do pani Bastien, osłabienie Fryderyka, które nastąpiło po owej gorączce nerwowej, tak było dla niego dolegliwe, że wcale nie mógł z domu wychodzić... zresztą już przedwczesny śnieg zaścielał ziemię, a gęsta i wilgotna mgła zachmurzała atmosferę.
Okoliczności te, połączone z nadzwyczajnem osłabieniem jej syna, ułatwiały bardzo czuwanie nad nim pani Bastien, która go przez cały dzień ani na chwilę nie opuściła; w nocy zaś okiennice były mocno zamknięte zewnątrz, a tem samem wszelkie usiłowanie wydalenia się z domu byłoby bezskuteczne, chociażby mu nawet siły jego pozwoliły tego spróbować.
Przy tem wszystkiem, choć ciągle ponury i zamyślony, młodzieniec starał się wszelkiemi sposobami ukryć swą niechęć, w nadziei omylenia baczności swej matki; dwa czy trzy razy objawił nawet pewną chęć do czytania i muzyki, co mu się oddawna nie zdarzyło, i, mimo chwil ponurego zamyślenia, w jakiem się czasami pogrążał, umysł jego zdawał się być daleko spokojniejszym.
Pewnego dnia był razem ze swą matką w dawnej swojej pracowni, zatrudniony sadzeniem kilkunastu cebulek hjacentowych w małych doniczkach glinianych, gdy z wiatrem doszedł do nich odgłos trąb myśliwskich i naszczekiwanie psów gończych. Młody margrabia polował w pobliskich lasach.
Na ten odgłos pani Bastien zwróciła baczną, choć nieznaczną uwagę na swego syna; przez chwilę żółtawa bladość pokryła jego zmienione oblicze, oczy zaiskrzyły mu się, a dłonie ścisnął tak gwałtownie, że zgniótł w drobne kawałki doniczkę, którą właśnie trzymał w ręku; następnie rysy jego przybrały dawny pozorny spokój, i uśmiechnąwszy się lekko, pokazał matce leżące na podłodze skorupy, mówiąc do niej:
— Przyznać się muszę, że jestem niezręcznym ogrodnikiem.
Takie udawanie, do którego się Fryderyk dawniej nigdy nie uciekał, zwiastował nowy postęp, i, że tak powiemy, nowy perjod jego nieszczęsnej namiętności. Dlatego też Marja z tem większym niepokojem wyglądała przyjazdu David‘a.
Od owej sceny w lesie, kiedy Fryderyk czatował na margrabiego, nie było jeszcze pomiędzy matką i synem żadnej w tej sprawie rozmowy, ani nawet zdaleka nie napomknięto o tem smutnem zdarzeniu.
Gdyby nawet młoda matka była wspólniczką występku Fryderyka, nie byłaby doznawała okropniejszej trwogi, kiedy czasami mimowolnie pomyślała o tej morderczej zasadzce; to smutne odkrycie swoje zataiła nawet przed doktorem Dufour, swoim najlepszym przyjacielem; stąd też pytała samej siebie, czy się odważy uczynić David‘owi wyznanie, którego wszakże konieczną potrzebę sama uznawała.
Oprócz tego inny jeszcze niepokój dręczył umysł pani Bastien; przypominając sobie zuchwałą opryskliwość, z jaką jej syn odpowiedział na życzliwe słowa David‘a w dzień św. Huberta, nie mogła pomyśleć bez trwogi o trudnościach, jakie stworzyć się mogą w stosunkach Fryderyka z nowym guwernerem, którego przybycie było jeszcze dla niego tajemnicą. Pani Bastien wstrzymywała się bowiem z uwiadomieniem o tem swego syna, dopókiby nie miała zupełnej pewności o przyjeździe David‘a.
Nareszcie odebrała od doktora krótki bilecik, do którego dołączone były następujące wyrazy od jego przyjaciela:
„Biorę pocztę, ażeby zyskać dwadzieścia godzin czasu, mój drogi Piotrze, przybędę więc do ciebie tegoż samego dnia, kiedy odbierzesz ten bilet, i razem udamy się do pani Bastien“.
Nie było już wtedy wątpliwości, David miał przybyć za parę godzin; Marja nie mogła zatem dłużej odwlekać uwiadomienia syna o swoich zamiarach. Znajdowała się z nim w pracowni.
Fryderyk, trzymając się ciągle obranej już raz drogi udawania, zajęty był pozornie jakiemś tłumaczeniem z francuskiego na angielski.
— Fryderyku — rzekła do niego matka — odłóż na chwilę twoje książki... i zbliż się tutaj... do mnie... moje dziecię, chciałabym rozmówić się z tobą.
Młodzieniec podniósł się i usiadł przy matce na kanapce postawionej bokiem do komina.
Pani Bastien, wziąwszy ręce Fryderyka w swe dłonie, powiedziała do niego z wyrazem tkliwej pieczołowitości:
— Jakie ty masz zimne ręce, moje dziecię! twój stolik jest zbyt oddalony od ognia, a chciałeś koniecznie usiąść w przeciwnym kącie pokoju, widzisz teraz, coś na tem zyskał.
— Jeśli chcesz, przysunę się teraz, moja matko.
— Dobrze, natychmiast, ale słyszałeś, że chciałabym się z tobą pierwej rozmówić.
— Rozmówić się? o czem?
— O rzeczy nader ważnej, moje drogie dziecię.
— Słucham tedy.
— Przyczyny, które mnie dawniej skłoniły do przyjęcia dla ciebie nauczyciela, istnieją jeszcze i teraz, chociaż nas pierwszy opuścił, są przecież nauki, które koniecznie winieneś posiadać, a których ja na nieszczęście udzielić ci nie mogę.
— Wiesz przecież, moja matko, że ja teraz nie mam żadnego upodobania w pracy.
— Trzebaby jednakże starać się, zająć czemkolwiek, pokonać tę oziębłość, to zniechęcenie, które cię opanowało, i które ciebie samego smuci.
— Więc dobrze, będę się starał.
— Wierzę ci, ale zdaje mi się, że gdybyś miał kogoś przy sobie dla zachęcania cię w tem dobrem postanowieniu, dla przewodniczenia ci w twych pracach, byłoby nierównie lepiej; jakże sądzisz?
— Ty mnie będziesz zachęcać, to dla mnie dosyć.
— Zachęcać cię, bardzo dobrze; ale kierować twemi nowemi naukami, to, powtarzam ci, byłoby dla mnie niepodobieństwem; dlatego też — dodała pani Bastien z pewnem wahaniem i wpatrując się niespokojnie w swego syna — zdawało mi się, że będzie właściwem zastąpić nauczyciela, który nas niedawno opuścił.
— Jakto, zastąpić?
— Tak, postanowiłam dać ci innego nauczyciela.
— Nie warto było myśleć o tem, moja matko, ja nie chcę już żadnego nauczyciela.
— Jeżeliby jednak była jeszcze potrzeba... wszakże...
— Niema żadnej potrzeby.
— Mylisz się, moje dziecię.
— Ja się mylę?
— Obrałam już dla ciebie nowego guwernera.
— Zapewne żartujesz tylko?
— Oddawna już, moje biedne dziecię, utraciliśmy oboje zwyczaj żartowania, i kiedy pomyślę o dawnej naszej wesołości, zdaje mi się, że marzę. Ale, wracając do tego, com ci przed chwilą powiedziała, twój guwerner przybędzie wkrótce.
— On przybędzie?
— Dzisiaj.
Fryderyk zaczerwienił się z gniewu, zadrżał, powstał nagle, i uderzając nogą o ziemię, zawołał:
— A ja... ja nie chcę guwernera... rozumiesz mnie, moja matko...
— Moje dziecię, chciej mnie posłuchać...
— Powiadam ci, że nie chcę guwernera; odpraw go natychmiast... bo on niepotrzebny... Jeżeli nie... to będzie z nim toż samo... co z jego poprzednikiem...
Pani Bastien była dotąd tkliwą i prawie błagającą względem syna, lecz nie chcąc, ażeby jej pobłażanie wyrodziło się w słabość, rzekła głosem czułym i stałym zarazem:
— Postanowiłam, moje dziecię, dla twego własnego dobra przyjąć ci nauczyciela, i jestem przekonana, że będziesz szanował mą wolę...
— Zobaczysz...
— Jeżeli przez to chcesz okazać, że spodziewasz się znudzić i zniechęcić tego nowego nauczyciela twoją niechęcią i uniesieniami, to się mylisz podwójnie... najprzód, ponieważ bardzobyś mnie zasmucił, a potem, ponieważ pan David... takie bowiem jest jego nazwisko, nie jest z liczby tych ludzi, którzy się odstręczają i zniechęcają łatwo.
— Być może...
— Nie, moje dziecię, gdyż przykre słowa i gniewy, zamiast go obrażać, budzą w nim tylko tkliwe politowanie pełne życzliwości i przebaczenia, jak ci tego już raz dowiódł.
— Mnie?
— Tobie, moje dziecię, widziałeś go już bowiem u doktora Dufour.
— Jakto... ten człowiek...
— Ten człowiek jest nauczycielem, którego dla ciebie wybrałam.
— Więc to on? — rzekł Fryderyk z gorzkim i szyderskim uśmiechem — wolę już z tym walczyć niż z innym jakim. Zobaczymy, który z nas ustąpi.
Pani Bastien spojrzała na syna z wyrazem raczej smutku, aniżeli zdziwienia, ponieważ spodziewała się prawie jego oburzenia na wiadomość o przybyciu tego nowego przewodnika.
Ale chociaż pewna cierpliwość David‘a, o którym wiedziała, że już najprzód jest przygotowany do wszystkich przykrości trudnego położenia, Marja, pragnąc przynajmniej oszczędzić temu szlachetnemu człowiekowi ubliżającego przyjęcia, które nie rozgniewałoby go pewnie, ale zasmuciło i ostudziłoby może jego współczucie dla Fryderyka, Marja zwróciła się tym razem wprost do przywiązania swego syna, o którym dotąd nie mogła powątpiewać.
— Moje dziecię drogie — rzekła do niego po chwili milczenia — jednę rzecz pawiem ci tylko, a jestem przekonana, że mnie zrozumiesz i wysłuchasz. Oto proszę cię w imię mojej miłości, mojego poświęcenia dla ciebie, ażebyś przyjął pana David‘a z uszanowaniem, należnem jego powołaniu i przymiotom. To wszystko, czego od ciebie żądam... później... znajdzie się przywiązanie... ufność... nie wątpię o tem, rachuję w tej mierze na dobroć twego serca i usilność pana David‘a; ale jeżeli dzisiaj nie okażesz się dla niego takim, jakim cię pragnę widzieć, będę myślała... tak jest, będę myślała, że mnie już nie kochasz, mój Fryderyku.
I pani Bastien rzuciła się na szyję swego syna, zalewając się łzami, gdyż te słowa, jednak tak proste: będę myślała, że mnie już nie kochasz, objawiały najboleśniejszą wątpliwość, jaka tylko mogła dręczyć jej serce.
Zazdrość, nienawiść, rozdrażniły, zwichnęły serce Fryderyka, nie zdołały jednak wyrugować z niego miłości dla matki; lecz wstyd niecnych uczuć, które nim owładnęły, uczynił go ponurym, milczącym, a wewnętrzne przekonanie, że już nie był godnym jej dawnego przywiązania powściągnęło już nieraz na jego ustach wyrazy jego synowskiej miłości. Jednakże, ujęty tym razem głosem i serdecznym uściskiem matki, uczuł, że łzy żalu i rozczulenia zrosiły jego oczy; lecz kiedy nagle przyszło mu na myśl, że teraz między nim a matką jego stanie jakiś obcy człowiek, obawa, że może zostanie odkrytym, oburzył się przeciwko innej władzy, jak władza macierzyńska; pewien rodzaj miłosnej zazdrości oziębił nagle Fryderyka, łzy zaschły mu na powiekach i odwracając oczy, lekko wysunął się z objęć młodej niewiasty. Ta, nie znając przyczyny tej oziębłości, uwierzyła w obojętność tego syna, którego tak kochała, zawołała:
— Fryderyku, nie odpowiadasz mi wcale, rozumiem dlaczego, tak jest, ty myślisz, że ja przesadzam, nieprawdaż, kiedy ci mówię, że jeżeli w sposób ubliżający przyjmiesz twego nowego nauczyciela, będę myślała, że mnie już nie kochasz, mój Fryderyku. Rzeczywiście zastanawiam się teraz, powinieneś myśleć, że ja przesadzam, ale ty mnie zaraz zrozumiesz... Przybycie nowego przewodnika, to, zdaniem mojem, jedyny ratunek dla ciebie i dla mnie, to jest koniec twoich cierpień, które, wiesz o tem dobrze, są mojemi cierpieniami; tu nowa era nadziei i szczęścia rozpocznie się dla nas obojga, dlatego to mówię do ciebie, że jeżeli zamierzasz odepchnąć od siebie ten ratunek, który uważam za jedyne dla nas obojga szczęście, wnosić będę z twego krzywdzącego obejścia się z panem David‘em, że mnie już nie kochasz... bo chcieć widzieć swą matkę nieszczęśliwą i strapioną na zawsze, to znaczy nie kochać jej... Widzisz więc, moje ukochane dziecię, że wszystko to, com ci powiedziała... jest rzeczą bardzo ważną... Ja nie przesadzam wcale... nieprawdaż? Ale, mój Boże!... Fryderyku! Fryderyku! ty odwracasz oczy... Więc ty pragniesz przekonać mnie, że ta okropna wątpliwość o twojem przywiązaniu jest prawdą?... Mój Boże! a ja nie chciałam jej jeszcze objawić, będąc przekonaną, że mi nie pozwolisz dokończyć, że się oburzysz na mnie za samą myśl, posądzającą cię o brak przywiązania dla twej matki. I nic, nic, nie powiesz ani jednego słowa, któreby mnie uspokoiło. Ciągle to zimne milczenie... Ty... ty... zawsze tak tkliwy... obsypujący mnie tylu pieszczotami!... Ale, zaklinam cię na Boga, co masz przeciwko mnie, cóżem ci uczyniła? Od czasu tej zmiany, która mnie zabija, nie dosyćże jeszcze byłam cierpliwą, nie dosyć uległą, nie dosyć nieszczęśliwą?
Słysząc te rozdzierające wyrazy boleści macierzyńskie Fryderyk o mało już nie uległ powtórnie, ale uczuwszy jeszcze dotkliwiej to żądło zazdrości miłosnej, nieodstępnej od każdego przywiązania, zawołał z goryczą:
— Więc cóż! powinnaś już teraz, moja matko, być zupełnie spokojną, przybrawszy sobie do pomocy obcego człowieka przeciwko swemu synowi...
— Mój Boże! mój Boże! więc to ciebie tak oburza, że ja przyjmuję dla ciebie człowieka obcego!... ale... zastanówże się, bądź sprawiedliwy! Cóż ja mam czynić, co myśleć... kiedy cię widzę przed sobą... obojętnego lub szyderskiego po tem wszystkiem, com ci powiedziała. O mój Boże! więc to prawda... że w kilku miesiącach utraciłam wszelki wpływ nad tobą, już nawet łzy i prośby moje nie zdołają cię wzruszyć. I ty chcesz, ażebym, nie będąc sama w stanie przynieść ci ocalenia, nie wołała ratunku, nie przyzwała kogoś na pomoc? Ależ... nieszczęsne dziecię, to ty już nie odróżniasz co jest dobre lub złe!... Czyż już nic dobrego, nic szlachetnego nie odezwie się w piersiach twoich! Otóż i ostatnia moja nadzieja stracona! Nie pozostaje mi nic więcej, jak poddać głowę pod ciosy najokropniejszej rzeczywistości! Słuchaj zatem, kiedy mnie zniewalasz do tego — dodała Marja, blada, przerażona i głosem tak wzruszonym, tak cichym, że ją ledwie było słychać — kiedy mnie zniewalasz do tego, trzeba ci zatem przypomnieć, tę okropną scenę, której wspomnienie teraz jeszcze krew w żyłach moich ścina, pamiętasz ów wieczór w lesie... pamiętasz... w tym lesie... kiedy... kiedy... chciałeś... za...bić... podle... zabić... O! mój Boże!.., mój syn... mordercą!
Ten ostatni wyraz wymówiła z rozpaczą tak okropną, towarzyszyło mu łkanie tak gwałtowne, że Fryderyk zbladł i zadrżał gwałtownie.
Na ten krzyk oskarżający, wydany przez usta matki: Morderca!... na ten straszny, mściwy wyraz: Morderca! którym go pierwszy raz nazwano, Fryderyk uznał całą wielkość zbrodni, którą chciał popełnić.
Nagle zabłysło światło w tym nieszczęsnym umyśle, zaciemnionym tak długo czarnemi i odurzającemi wyziewami zazdrości, nienawiści i zemsty, podsyconemi już zbudzoną żądzą zawiści. Pochwały bowiem, udzielone przez Marję Bastien młodemu margrabiemu de Pont-Brillant rozdrażniły do najwyższego stopnia niechęć Fryderyka.
Tak jest, światło zabłysło nareszcie w umyśle nieszczęsnego młodzieńca, niestety! światło, które mu pokazało tylko całą wielkość jego nieuleczonej choroby... smutne światło, przy którem Fryderyk poznał swoje rysy, przy którem ujrzał się mordercą, jeżeli nie czynem, to przynajmniej myślą swoją zbrodniczą.
— Czuje — pomyślał — że życie moje na zawsze jest zatrute przez zazdrość; w oczach matki mojej jestem, będę zawsze nikczemnym złoczyńcą, który chciał się dopuścić morderstwa. W litości swojej udaje jeszcze miłość dla mnie, ale ona już tylko wstręt czuć dla mnie może.
Marja, spostrzegłszy ponure milczenie swego syna, jego głęboki smutek połączony z trwogą, wyraz bolesnej rozpaczy, która nastąpiła po jego przymuszonym i szyderskim uśmiechu, pytała się w duchu i z coraz większą trwogą, czy wstrząśnienie, jakiego doznał w tej okropnej scenie, będzie dla Fryderyka szkodliwem czy zbawiennem.
W tej chwili Małgorzata weszła do pokoju, mówiąc do swej pani:
— Pan doktór przyjechał w tej chwili z jakimś innym panem i pragną widzieć się z panią. Oto już idą.
— Fryderyku — zawołała młoda matka, ocierając skwapliwie łzy, któremi były zroszone jej lica — moje dziecię, to nowy twój nauczyciel, pan David, zaklinam cię...
Marja nie mogła już dokończyć, gdyż w tej chwili doktór wszedł do pokoju w towarzystwie Henryka David.
Ostatni z nich oddał głęboki ukłon pani Bastien, a podniósłszy następnie oczy, ujrzał ślady świeżych łez na twarzy młodej kobiety; jednocześnie dostrzegł także i śmiertelną bladość Fryderyka, który wpatrywał się w niego wzrokiem ponurym i nieufnym.
Nowy nauczyciel byłby się wszystkiego domyślił, chociażby go nawet błagalny wzrok pani Bastien nie był uprzedził niejako o scenie, która przed chwilą odbyła się pomiędzy matką a jej synem.
— Pani — rzekł pan Dufour — mam zaszczyt przedstawić pani... mego przyjaciela, pana Henryka David.
Pani Bastien przejęta była takiem wzruszeniem, że ledwie zdołała powstać z krzesła, na które upadła napowrót ukłoniwszy się David’owi, który do niej powiedział:
— Starać się będę odpowiedzieć w zupełności zaufaniu, jakie pani we mnie raczyła położyć.
— Mój synu — rzekła pani Bastien do Fryderyka głosem, który chciała pozornie przynajmniej uczynić pewnym — spodziewam się, że odpowiesz należycie staraniom pana David, który raczył podjąć się przewodniczenia ci w dalszych twoich naukach.
— Panie — odezwał się Fryderyk, patrząc śmiało w oczy David’a — przybywa pan do tego domu wbrew mej woli, wyjdziesz zaś z niego przeze mnie.
— O! mój Boże! — zawołała pani Bastien z rozdzierającem serce łkaniem.
I zdjęta wstydem, boleścią, niezdolna już wymówić ani jednego słowa, nie śmiała nawet oczu podnieść na David’a.
Ten, spojrzawszy na Fryderyka wzrokiem pełnem tkliwego politowania, powiedział do niego głosem anielskiej dobroci i niewzruszonego przekonania:
— Biedne dziecię, żałować będziesz tych wyrazów, skoro tylko zaczniesz mnie kochać.
Fryderyk uśmiechnął się z szyderstwem i natychmiast wyszedł z pokoju.
— Doktorze, zaklinam pana, nie zostawiaj go pan samego zawołała młoda matka, wyciągając do niego swoje błagające dłonie.

Nie skończyła jeszcze tych wyrazów, kiedy pan Dufour, spojrzawszy na nią wzrokiem przyjaznego porozumienia wyszedł bezzwłocznie za Fryderykiem.

XX.

Pozostawszy sam na sam z panią Bastien, David zachował przez jakiś czas głębokie milczenie, jak gdyby chciał zebrać myśli swoje, następnie odezwał się wzruszonym głosem do młodej niewiasty:
— Pani, powinna pani uważać mnie za lekarza, który pragnie poświęcić się kuracji bardzo może trudnej, ale nie rozpaczliwej. Przedewszystkiem winienem pozyskać zupełną ufność pani, muszę znać wszystkie wypadki, poczynając od najdrobniejszych, aż do najważniejszych, jakie tylko wydarzyć się mogły od czasu, w którym pani dostrzegła w charakterze Fryderyka tę zmianę, która cię tak dręczy... Nasz przyjaciel, doktor Dufour, udzielił mi już niektórych objaśnień; a to co pani może mi powiedzieć, oświeci mnie nierównie więcej.
Opowiadanie to, które Marja ze zwykłą sobie wykonała szczerością, zbliżało się już właśnie do końca, kiedy doktór Dufour powrócił do pokoju.
— A gdzież jest Fryderyk? — zapytała młoda matka skwapliwie.
— Wyszedłszy stąd — odpowiedział doktór — udał się do lasu. Pobiegłem za nim; niewiele mówił ze mną, ale mówił łagodnie i z pewnym smutkiem; potem, przeszedłszy się kilka razy, powrócił do siebie; ponieważ zaś nie może wyjść z domu, ażeby go Małgorzata nie widziała, zatem przyjdzie ona w takim razie nas uprzedzić. Zresztą, już też i noc nadchodzi, a ja muszę powrócić do Pont-Brillant. Teraz tylko odwagi, kochana pani Bastien, odwagi... zostawiam tu pani najpewniejszą, najlepszą pomoc — potem zwróciwszy się do David‘a — bądź zdrów, Henryku, nie byłoby sprawiedliwości w niebie, gdyby twoje poświęcenie się nie miało być wynagrodzone pomyślnym skutkiem, a trzeba, ażeby ona istniała, ta sprawiedliwość, iżby podobne matki, jak pani Bastien, były tak szczęśliwemi, jak na to zasługują.
Pozostawszy z David’em, Marja kończyła swoje opowiadanie, lecz kiedy się zbliżyła do owej sceny w lesie, zatrzymała się, zbladła, i pomieszanie jej było tak widoczne, że David zawołał z współczuciem:
— Mój Boże! Co pani jest? To wzruszenie, te łzy, które pani zaledwie powściąga...
— Ah! panie, byłabym niegodną twej szlachetnej pomocy, gdybym ci miała zataić najmniejszą cząstkę prawdy, chociażby nawet ona była najokropniejszą!
— Dokończ pani.
— Otóż, panie — mówiła pani Bastien z oczyma spuszczonemi, głosem stłumionym i przygnębiona tem okropnem wyznaniem — Fryderyk w gorączkowym jakimś przystępie, może w obłąkaniu, sama nie wiem, gdyż on chyba nie był przytomny, poszedł... wieczorem...
— Wieczorem?
— Do bliskiego lasu.
I kiedy pani Bastien zdjęta drżeniem, przerwała dalszą mowę, David powtórzył:
— Do bliskiego lasu?
— Tak — mówiła pani Bastien drżącym głosem i przerywanym. — Tak... do lasu... gdzie zaczaił się... ażeby zastrzelić pana de Pont-Brillant...
— Morderstwo — zawołał David blednąc i podnosząc się mimowolnie z krzesła — morderstwo!
— Łaski, panie — rzekła Marja, wyciągając do David‘a swe błagające dłonie — łaski dla mego syna, to było w obłąkaniu...
— Szesnastoletni chłopiec! — dodał David zcicha.
— O! nie opuszczaj go pan — rzekła młoda matka bolesnym głosem, lękając się, ażeby to odkrycie nie skłoniło David‘a do wyrzeczenia się swego szlachetnego dzieła — niestety! panie, im większe jest moje nieszczęście, im jest rozpaczliwsze, tem większe powinno budzić w panu politowanie. O jeszcze raz błagam pana ze złożonemi rękami, nie opuszczaj pan mojego syna, moja ostatnia nadzieja jest w panu! w cóż ja się obrócę? co się z nim stanie? a potem, widzi pan, jestem przekonana, że on nie był wtedy przy zdrowych zmysłach, to się stało w obłąkaniu, w szaleństwie!
Po pierwszem zdumieniu, David zamyślił się na chwilkę, poczem powiedział:
— Uspokój się, pani, zamiast odstraszenia mnie od mego poświęcenia, trudności podniecą je jeszcze; ale nie łudź się pani daremnie. Fryderyk był przy zupełnym rozumie, czy zemsta miała być skutkiem jego nienawiści.
— O! mój Boże, mój Boże!... nie, nie... ja nie mogę uwierzyć temu.
— Przeciwnie, wierzaj mi, pani, chociażby Fryderyk działał rozmyślnie, to przekonanie, zamiast zastraszać, powinno panią uspokoić.
— Uspokoić mnie?
— Bezwątpienia, czegóż można spodziewać się od szaleńca? jakie środki zaradcze są dla niego? Żadne, gdy tymczasem umysł zdrowy, nawet w najokropniejszem uniesieniu, jeszcze może ulec pod wpływem pewnych uczuć.
— Ah! panie, wierzę teraz. Niestety! w nieszczęściu chwytamy się i najsłabszej nadziei.
— A zresztą, widzi pani, nienawiść Fryderyka doszła już do najwyższego stopnia, i jeżeli znamy całą rozciągłość złego, to wiemy także, że nie może ono już czynić dalszych postępów.
— Niestety! panie, co mogło być powodem tej nienawiści, co zarodem tej jego okropnej myśli? skutkiem jakiego dziwnego zbiegu okoliczności Fryderyk niegdyś tak dobry, tak szlachetny, doprowadzony został do tego przerażającego postanowienia?
— W tem właśnie jest cała tajemnica, a następnie i całe niebezpieczeństwo; gdyż nawet opowiadanie pani nie przyniosło mi w tej mierze żadnego nowego objaśnienia, widzimy tylko skutki, których przyczyna jest dla nas niedocieczoną; ale skoro raz poznamy powody nienawiści Fryderyka, wtedy to, co nam się w tej chwili zdaje być przerażającem, okropnem, przybierze może w oczach naszych zapewne inną postać. Dlatego też wszystkich sił moich użyję w celu odkrycia tej tajemnicy. Ale niestety! dodał David, nie chcę pani ani zniechęcać, ani też czynić nadziei, będę uważał, badał, będę usiłował...
Następnie, spostrzegłszy smutek, jaki pojawił się w rysach młodej matki, rzekł wzruszonym głosem:
— Miej tylko pani odwagę, spodziewaj się wszystkiego po przywiązaniu swego syna i po mojem poświęceniu, z jakiem wezmę się do dzieła, którem pozwoliłaś mi się zająć. Wiele okoliczności jest na naszą korzyść; wiek jeszcze tak młody Fryderyka, jego poprzednie postępowanie, pani troskliwość, moja nieodstępna baczność. Mój Boże! cóżby to było, gdyby, jak tylu innych nieszczęśliwych, pozostawiony był bez opiekuńczej pomocy na wszelkie wypadki nieświadomości, samotności i nędzy, te trzy nieszczęsne plagi, które tylu przygotowują winowajców?...
Pani Bastien, zadrżawszy na tę myśl, zawołała:
— Ah! pan ma słuszność, moje łzy, moja rozpacz są prawie urągowiskiem dla tych nieszczęść tysiąc razy okrutniejszych, niż moje; bo są matki, które umierają, zostawiając swe dzieci na łup tych plag, które, jak pan mówi, tylu przygotowują winowajców.
— A pani, co jesteś pełną odwagi i mocy duszy, czuwasz w każdej chwili nad swoim synem... i syn ten jest pełen rozumu i serca.
— Prawda... on był taki.
— Wszystko, co w nim jest szlachetnego i wzniosłego, to na chwilę zostało sparaliżowane... przyznaję... Ale podczas tej strasznej choroby, z której ocalił go nasz przyjaciel, widziała pani także swego syna bladego, osłabionego, umierającego. A jednak w kilka tygodni potem podźwignął się jaśniejący więcej niż kiedykolwiek młodością, siłą i pięknością; dlaczegóżby ta nowa choroba moralna i fizyczna zarazem, nie miała się skończyć równie szczęśliwie jak pierwsza? Któż panią zapewnił, że Fryderyk doświadczony, wzmocniony w tej strasznej walce nie usprawiedliwi... a może nawet nie przewyższy pierwszych nadziei pani?
Tyle było przekonania, tyle natchnienia w głosie David‘a... w jego męskiej i pełnej wyrazu twarzy malowało się współczucie tak szczere, tak tkliwe dla Fryderyka, i wola zarazem tak pełna siebie, tak chętna do ocalenia nieszczęsnego młodziana, że pani Bastien znowu uczuła nadzieję.
Wtedy to, wdzięczna za tę niespodziewaną pociechę, uwielbiała więcej, niż kiedykolwiek wspaniałomyślność David’a, i przypomniawszy sobie mimowolnie obrażającą nieufność męża swego, młoda niewiasta pomyślała z goryczą, że gdyby nie to uczucie litości, jakie ona i jej syn obudzili w obcym człowieku, byłaby skutkiem chciwości i nierozumu pana Bastien pozbawioną wszelkich środków ocalenia swego dziecięcia, nie mogąc nawet przedsięwziąć owej podróży, która była jedyną, chociaż wątłą nadzieją ratunku.
Zwróciwszy się przeto do David’a z głębokiem wzruszeniem, rzekła:
— Wszystkie dziękczynienia... jakiebym panu mogła złożyć, byłyby...
David nie pozwolił jej dokończyć.
— Dziękczynień... nie winnaś mi pani żadnych, nasz przyjaciel przeczytał pani mój list, ja dodam tylko, że w dziele, które usiłować będę dopełnić, znajduję zarazem rozrywkę w ciężkim smutku i pewien rodzaj religijnej czci, złożonej pamięci brata, biednego dziecka, którego wiecznie będę żałować.
— Nie będę nalegała, panie. Zresztą słowa moje źleby wyraziły to, co czuję. Pozwól mi pan tylko dotknąć kwestji, do której przychodzi mi przystąpić z przykrością — dodała pani Bastien spuszczając oczy i rumieniąc się już naprzód. Proszę pana o przebaczenie z powodu naszego skromnego, prawie ubogiego życia, jakie pan tutaj znajdzie, i...
— Pozwól mi pani przerwać sobie — rzekł David z uśmiechem — podróżowałem bardzo wiele. Częstokroć podróże te odbywałem w okolicznościach nader trudnych i niebezpiecznych, byłem więc trochę majtkiem i trochę żołnierzem; zdaje mi się przeto, że to wskaże pani całą prostotę mego życia.
— To jeszcze nie wszystko, panie — odpowiedziała pani Bastien mieszając się coraz bardziej — prawie zawsze żyję sama. Zatrudnienia, interesa mego męża oddalają go prawie zawsze z domu, ale czasami przybywa tutaj przepędzić kilka dni, i...
— Przebacz mi pani, że jeszcze raz przerywam — wtrącił David wzruszony pomieszaniem pani Bastien i uprzedzając ją niemal w jej przykrem wyznaniu, rzekł:
— Otrzymałem już od naszego wspólnego przyjaciela niektóre objaśnienia co do zwyczajów pana Bastien, znajdzie mnie więc pani bardzo skwapliwym w staraniu się o to, ażeby obecność moja tutaj nie dotknęła w niczem zwyczajów, wyobrażeń, a nawet i przesądów pana Bastion. Starać się będę przedewszystkiem, ażebym się uczynił znośnym i ażebym sobie zasłużył, jeżeli nie na przychylność, to przynajmniej na obojętność jego, gdyż przykroby mi było, rozpocząwszy raz mą pracę, może ze skutkiem, widzieć ją nagle przerwaną. Słowem, ponieważ nie mogę tutaj zostać wbrew woli pana Bastion, przeto żadna ofiara nie będzie z mej strony zbyt wielką, byle mnie tylko cierpiano, a na takich ofiarach, jakiekolwiek one będą... godność moja, zaręczam panią, wcale cierpieć nie będzie. Pani pojmuje dlaczego... nieprawdaż?...
— Tak, tak, panie, pojmuję... — odpowiedziała pani Bastien z pośpiechem i uradowana, że i ten okrutny ciężar spadł już z jej serca.
Delikatność postępowania David‘a nowe i głębokie uczyniła na Marji wrażenie; nie wątpiła już bynajmniej, że doktór Dufour uprzedził swego przyjaciela o zwykłej gburowatości pana Bastien, i ten szlachetny człowiek, który oddawał się ocaleniu Fryderyka z tak bezinteresownem poświęceniem, poddawał się już naprzód wielu przyjemnościom, może nawet upokorzeniom, kiedy niezawisłość jego położenia, wzniosłość jego charakteru stawiały go wyżej nad taki byt podrzędny i przykry!
— Ah! panie — zawołała młoda matka, spoglądając na David‘a swemi pięknemi wielkiemi oczyma, w których błyszczały łzy rozrzewnienia — jeżeli dusze piękne czują dobro, jakie drugim wyświadczają, jak pan musi być szczęśliwym w tej chwili!
Te proste słowa, wymówione przez panią Bastien tonem niewypowiedzianej wdzięczności, podczas kiedy słodkie łzy spływały po jej pięknem i bladem obliczu, wzruszyły tak głęboko David’a, że i jemu łzy stanęły w oczach, serce gwałtownie zaczęło bić i przez kilka chwil pozostał w milczeniu.
Milczenie to Marja przerwała pierwsza, mówiąc:
— Teraz, panie David, czy pan zechce mi towarzyszyć, ażebym panu pokazała pokój, w którym pan będzie mieszkać?

David ukłonił się i wyszedł za panią Bastien.

XXI.

Już też i noc prawie nadeszła.
Pani Bastien wzięła świecę i, przechodząc do małej sali jadalnej, gdzie Małgorzata nakrywała już do skromnej wieczerzy, rzekła do niej:
— Wszakże Fryderyk jest ciągle w swoim pokoju, nieprawdaż?
— Tak, pani, inaczej byłabym przyszła uwiadomić panią, ale nie wyszedł wcale z domu, gdyż byłabym go widziała tędy przechodzącego.
Pani Bastien wprowadziła David‘a na poddasze, urządzone nad dolnem mieszkaniem. Tu znajdowały się trzy izby: jedna zajęta przez Małgorzatę, druga przez fornala, trzecia przeznaczona dla nauczyciela.
Taka była niezmienna wola pana Bastien.
Daremnie żona jego przedstawiała mu nieprzyzwoitość podobnego umieszczenia nauczyciela, dodając, że niewielkim kosztem możnaby zamienić na porządne mieszkanie opuszczoną wozownię, stojącą naprzeciw domu folwarcznego; pan Bastien oparł się temu stanowczo, oznajmiwszy nadto, że gdyby podczas jego nieobecności żona poważyła się to wykonać, dowie się o tem i natychmiast powróci do domu, ażeby wygnać tego łacińskiego paplacza, jak nazywał każdego nauczyciela, i osadzić go napowrót w dymniku, na którym powinien poprzestać.
Pani Bastien wiedziała, że jej mąż zdolny był wykonać tę groźbę; dlatego też, ażeby oszczędzić takiej przykrości nauczycielowi, którego wybrała, musiała poddać się tej konieczności i umieścić tego czcigodnego człowieka w mieszkaniu tak nieodpowiedniem ważności jego powołania.
Jeżeli młoda kobieta cierpiała tak nad okolicznością, którą uważała za zniewagę wyrządzaną godności pierwszego swego syna, cóż dopiero czuć musiała, kiedy szło o David’a, którego szlachetna bezinteresowność takich wymagała względów.
Ze wstydem więc i boleścią otworzyła drzwi izdebki, której smutne i zimne ściany starała się poprzednio o ile możności osłonić. Mały wazonik z białej i niebieskiej porcelany stał na czarnym stole do pisania, z bukietem składającym się ze złocienia i róż bengalskich, bladych i ostatnich kwiatów jesieni; podłoga z desek błyszczała czystością, i biała firanka zawieszona u okna zebrana była na boku w jeden węzeł, ściągnięty na wstążkę; widać było we wszystkich szczegółach tego mieszkania chęć i staranie, ażeby przynajmniej porządkiem i smakiem pokryć jego ubóstwo.
— Wyznaję, panie, że z największym żalem zniewolona jestem ofiarować panu tę izdebkę — rzekła z pewną bojaźnią pani Bastien — ale prawdziwa niemożność, w jakiej się znajduję, umieszczenia pana lepiej, będzie mojem usprawiedliwieniem.
David rzuciwszy okiem dokoła, nie był w stanie ukryć pewnego zdziwienia, i po chwili milczenia powiedział do pani Bastien z melancholicznym uśmiechem:
— Wszystko, co pani na to mogę odpowiedzieć, jest, że szczególnym przypadkiem, pokoik ten jest bardzo podobny do mieszkania, jakie zajmowałem u mego ojca, w pierwszej mojej młodości, i zawsze z przyjemnością przypominam sobie przeszłość.
David, który w tej chwili prawdę powiedział, zamilkł i powtórnie rzucił wokoło tkliwem spojrzeniem.
Niema nic prostszego jak to podobieństwo dwóch pokoików kawalerskich, zwłaszcza, jeżeli znajdują się one na poddaszu; dlatego też prawie uszczęśliwiona tem zbliżeniem i widocznem rozrzewnieniem, malującem się w rysach nauczyciela, Marja powzięła nadzieję, że dzięki szczęśliwemu wspomnieniu, jakie to biedne mieszkanie budziło w jego nowym lokatorze, wydawać ono mu się będzie znośniejszem.
Powróciwszy z góry, pani Bastien i David znaleźli już wieczerzę na stole.
— Obawiam się — rzekła Marja — czy Fryderyk nie zechce nie przyjść do stołu; pozwól pan, ażebym poszła po niego.
David ukłonił się, a pani Bastien pobiegła do pokoju syna, który w głębokiem zamyśleniu przechadzał się wolnym krokiem.
— Moje dziecię — rzekła do niego — wieczerza już na stole, czy przyjdziesz do nas?
— Dziękuję, moja matko, nie jestem głodny, położę się zaraz.
— Czy jesteś cierpiący?
— Nie, moja matko, czuję się tylko znużonym, przede wszystkiem potrzebuję spoczynku.
— Mój synu, spodziewam się, że pomyślisz nad twemi ostatniemi wyrazami, które mogłyby być bardzo przykremi dla pana David, gdyby nie on doznawał dla ciebie najtkliwszego współczucia, i gdyby nie był pewien, jak ci to już oznajmił, że skutkiem dobroci jego i troskliwości zmienisz to niesłuszne względem niego uprzedzenie. Będzie on dla ciebie nie nauczycielem, ale przyjacielem, powiedziałabym nawet bratem, gdyby nie nierówność waszego wieku. Jutro rano zobaczysz się z nim, i okażesz mu, nieprawdaż, szacunek, jak ci nakazuje życzliwość jego?
Fryderyk nic nie odpowiedział, ściągnął lekko usta, i pochylił głowę, zdawało się, jak gdyby od czasu przybycia matki unikał jej spojrzeń.
Pani Bastien znała dostatecznie usposobienie swego syna, spostrzegła zatem, że postanowił zachowywać uporczywe milczenie, nie nalegała przeto więcej i wróciła do David’a.
Po skromnym posiłku, Marja poszła znowu zajrzeć do syna; zdawał się być spokojnym. Powróciła więc znowu do David’a, znajdującego się już w pracowni, która służyła jednocześnie za salon.
Na dworze słychać było świst wiatru jesiennego; w domu milczenie panowało głębokie; słychać było tylko trzask palącego się na kominie drzewa, którego jasny płomień oświecał czerwoną posadzkę pokoju; skromna a jednak gustowna lampa, okryta szklanym cienistym dzwonem rzucała łagodne światło na pokój, w którym tylko Marja i David siedzieli samotnie.
Ten, chcąc rozerwać młodą matkę w jej smutnych myślach, zajmując ją jej własnym synem, prosił, ażeby mu pokazała naukowe prace Fryderyka, jego tłumaczenia, rozmaite opisy z imaginacji, i niektóre próbki poezji z czasu, kiedy jeszcze był dumą i radością swej matki.
David spodziewał się pośród tych pism młodzieńca, o których pani Bastien podczas wieczerzy kilkakrotnie wspominała, znaleźć zwrot jaki, zdanie, słówko, któreby może zawierało klucz tych smutnych myśli, któremi był dręczony nieszczęśliwy chłopiec.
Marja, pochylona i oparta na stole, podczas kiedy David w pełnem uwagi milczeniu przeglądał prace Fryderyka, utkwiła swój ciekawy i niespokojny wzrok w obliczu nauczyciela, badając jego rysy i starając się najprzód odgadnąć, czy będzie zadowolony z tego, co czytał w tej chwili. (Był to jakiś opis, skreślony przez Fryderyka na temat podany mu przez jego matkę).
Najprzód, młoda niewiasta wątpiła o tej pracy, gdyż rysy David’a były długo poważne i bardzo zamyślone; ale potem uśmiechnął się łagodnie i uśmiechowi temu towarzyszyło kilka potwierdzających poruszeń głowy; kilka razy nawet odezwał się półgłosem:
— Dobrze, bardzo dobrze.
Poczem nagle zdawał się być niezadowolonym, niecierpliwą ręką zgniótł nieco jednę kartkę rękopisu, następnie rysy jego pokryły się dawną obojętnością i znowu czytał dalej.
Oblicze Marji odbijało, że tak powiemy każdy odcień, malujący się w rysach David‘a, którego z oka nie spuściła. Była uśmiechnięta i dumna, kiedy on się uśmiechał; smutna, niespokojna, kiedy nie zdawał się być zadowolonym. Wkrótce jednak i po raz pierwszy od dawnego czasu, szczęśliwa matka, zapominając na chwilę swoich smutków, doznała najszczerszej radości z triumfu Fryderyka: oznaki zadowolenia David’a stawały się coraz częstszemi; zajęty, uniesiony opisem, który czytał, zdawał się doznawać jakiejś radości i powtórzył kilka razy wzruszonym głosem:
— Kochany chłopiec, jakież to szlachetne... wzniosłe... pełne ognia i serca. I to jeszcze... O! co za serce!... co za serce!...
Mówiąc te ostatnie słowa, David podniósł rękę do oczu zwilżonych nieco łzami, i czytał dalej, nie zważając już wcale na obecność pani Bastien.
Marja nie straciła ani jednego słowa, ani jednej zmiany głosu, ani jednego poruszenia. Odpowiadała wyraźnie na każde wzruszenie, malujące się na męskiem obliczu David’a.
Wtedy dopiero, przypatrując się rysom swego gościa, którego widziała dotąd, że tak powiemy, nie wpatrując się w niego, Marja zauważyła, że, jeżeli nie był piękny, to przynajmniej miał twarz pociągającą, tkliwą i śmiałą; mianowicie uderzona została łagodnym, myślącym i przenikliwym wyrazem jego wielkich ciemnych oczu. Nie mogła ona wyłączyć swego syna z żadnej ze swych myśli, z żadnej ze swych uwag; dlatego widząc, że podobnie jak Fryderyk, David miał piękne ręce, jak najstaranniej utrzymywane, i że ubrany był z wykwintną prostotą, dwakroć winszowała sobie, że przyzwyczaiła swego syna do tej staranności o własną osobę, którą tylu ludzi pogardza, jako rzeczą śmieszną lub przesadzoną, a którą ona uważała przeciwnie za następstwo naturalnej godności i szacunku dla siebie samego. Te spostrzeżenia Marji, chociaż długie w opisie, zrobione były przez nią bardzo szybko i wtedy właśnie, kiedy uważnym wzrokiem śledziła każde poruszenie w rysach swojego gościa, który coraz więcej zajęty czytaniem pisma Fryderyka, zawołał nagle:
— Nie, nie, to niemożebne, ażeby ten, co to napisał z taką prawie naiwną wzniosłością, tak dalece zdaje mi się ona być naturalną i zwyczajną jego umysłowi, nie miał usłuchać prędzej lub później głosu rozumu i serca. Chciej mi pani powiedzieć, czy to napisał dawno przed ową epoką, w której pani dostrzegła pierwszą zmianę w jego charakterze?
Pani Bastien zamyśliła się na chwilkę, poczem opowiedziała: O ile mogę siobie przypomnieć, było to napisane przed wycieczką naszą do zamku Pont-Brillant, przy końcu czerwca, a Fryderyk zaczął mnie dopiero w pierwszych dniach sierpnia prawdziwie niepokoić.
Zastanowiwszy się nad tem, David dodał:
— Od czasu zaś, kiedy pani dostrzegła tak widoczną zmianę w charakterze Fryderyka., czy on napisał coś z własnego natchnienia, mogłoby nam to dopomóc, gdyż w piśmie swojem mógł bezwzględnie zdradzić tajemnicę swych myśli.
— Uwaga pana jest bardzo słuszna — odpowiedziała pani Bastien, uderzona nagłem jakiemuś wspomnieniem, wziąwszy jeden z kajetów swego syna, pokazała go David’owi, mówiąc do niego:
— W tem miejscu, jak pan widzi, brakuje kilka kartek... Pytałam się Fryderyka o przyczynę tego wydarcia, odpowiedział mi, że niezadowolony z tego, co napisał nie chciał, ażebym to przeczytała... Działo się to wtedy właśnie, kiedy stan jego zaczynał mnie już trwożyć — A na kartkach, które pozostały, czy pani nie dostrzegła nic godnego uwagi?
— Od tego czasu, jak się pan przekona, Fryderyk nic już prawie nie pisał, wstręt jego do wszelkiej pracy stawał się coraz większy. Daremnie, jak to było moim zwyczajem, wskazywałam mu rozmaite tematy, już to historyczne, już to oderwane, starał on się napisać kilka wierszy, lecz pióro wypadało mu z ręki, twarz ukrywał w swoich dłoniach, i tak... zostawał nieraz przez kilka godzin, głuchy na wszystkie moje pytania... na wszystkie moje prośby.
Podczas kiedy pani Bastien opowiadała to, David uważnie przeglądał wszystkie ułamki rozmaitych opisów i prac Fryderyka, które mu pokazywała.
— To dziwne rzekł po jakimś czasie — w tych kilku wierszach, pisanych bez związku, jakby na los szczęścia, wszelkie uczucie, wszelka wzniosłość znikły zupełnie, sam nawet styl nosi już na sobie piętno tego nieszczęsnego jego usposobienia; możnaby powiedzieć, że jakaś czarna zasłona spadła na umysł tego biednego dziecka; ociężałość, znudzenie, które wywołała w nim praca, objawia się w każdej chwili. Ale widzę tutaj jakieś wyrazy, starannie zamazane — dodał David, usiłując odczytać wykreślone miejsce Marja zbliżyła się do swego gościa w zamiarze przyjścia mu w pomoc dokładną znajomością pisma swego syna i stojąc przy nim, pochyliła się nad stołem, oparłszy się jedną ręką na poręczy krzesła David‘a, ażeby tem łatwiej dojrzeć owe nieczytelne wyrazy. W poruszeniu tem, tak naturalnem, David uczuł swą rękę w chwilowem dotknięciu z pulchną rączką pani Bastien.
Dotknięcie to mimowolne, było tak lekkie, tak przemijające, że Marja nie dostrzegła go nawet wcale.
David atoli doznał nagłego, elektrycznego wstrząśnienia: lecz, posiadając wielką władzę nad sobą samym, pozostał spokojny, chociaż po raz pierwszy od czasu spełnienia swego szlachetnego postanowienia pomyślał, że kobieta, z którą odtąd miał prowadzić życie wspólne, poufałe i samotne, była młoda i piękna, że jednoczyła w sobie najrzadsze przymioty serca, i nareszcie, że była ową dziewicą-matką, o której pięknem i poświęcającem się życiu doktór Dufour tyle mu opowiadał.
Lubo wrażenie to było nagłe, głębokie i pełne niejakiej obawy, David przecież nie zdradził się bynajmniej i przy pomocy Marji odczytywał wyrazy starannie przez Fryderyka zamazane.
Po cierpliwem zastanawianiu się, młoda niewiasta i nauczyciel zdołali nareszcie odczytać w niektórych miejscach rękopisu kilkanaście wyrazów, które nie łączyły się w niczem ze zdaniami stojącemi przed lub za niemi. Widoczną było rzeczą, że były one nakreślone mimowolnie i pod wpływem myśli, jakiemi młodzieniec podówczas był zajęty. Tak, na jednej kartce znajdował się urywek następującego zdania.
...Dla istot przeznaczonych do wiecznego czołgania się w upokarzającem poniżeniu, nie móc... i... wydrzeć...
Dwa czy trzy wyrazy na początku i końcu tego zdania i były zupełnie nieczytelne.
Dalej, na innej stronie, widać było dwa wyrazy lekko tylko przekreślone, jak gdyby ich własny lakonizm osłonił je dostatecznie przeciwko Wszelkiemu tłumaczeniu ich znaczenia:
Dlaczego?
Jakiem prawem?
Nareszcie, jeszcze jedno zdanie, najniezupełniejsze ze wszystkich, zostało z największą trudnością odczytane przez David‘a i młodą kobietę
...od ciebie... wielka i święta zmiano... słabi... zostali mocnymi; spóźniona zemsta nadeszła... wtedy... okropny... lecz... piękny w swym...
W chwili, kiedy David powtarzał po raz drugi i zwolna te wyrazy, jakgdyby chciał odgadnąć ich ukryte znaczenie, północ wybiła.
— Dwunasta godzina — zawołała pani Bastien ze zdziwieniem — już dwunasta?
David, nie chcąc być natrętnym, podniósł się, wziął kajet i powiedział do Marji:
— Pozwól mi pani zabrać ten zeszyt z sobą, to, cośmy dotąd odkryli, jest bardzo wątpliwe, bardzo niedokładne, ale nic to nie szkodzi, częstokroć najmniejszy ślad wprowadza nas na drogę prawdy, zastanowię się nad tem wszystkiem, a, być może, znajdę jakiś zaród, który następnie moje rozmowy z Fryderykiem dalej rozwiną.
— Do jutra zatem, panie David — rzekła Marja ze smutkiem, czując na nowo cały ciężar obawy, która wieczorem opuściła ją na chwilę, pomimo, że nie przestali myśleć o Fryderyku — przyjmuję wszystkie nadzieje, jakie mi pan uczynił, bo bardzo ich potrzebuję, jutro będzie dla nas dzień wielkiej próby, ponieważ jutro będzie pan miał pierwszą rozmowę z moim synem.
— W rozmowie tej kierować mną będzie chwilowe natchnienie, stan umysłu Fryderyka, a może też i ostateczny wynik moich spostrzeżeń, jakie dzisiaj jeszcze czynić będę nad tem pismem, które z sobą zabieram.
— A więc do jutra, panie David.
— Do jutra, pani.

Wkrótce potem David, zatopiony w głębokich myślach, zamknął się w swoim pokoju, leżącym nad mieszkaniem młodej matki.

XXII.

Skoro tylko wyrzuty sumienia z powodu zbrodni, którą chciał popełnić, wywołane głosem matki, przeniknęły do duszy Fryderyka, już go one nie odstąpiły ani na chwilę. A lubo był dostatecznie przekonany o całej okropności swego morderczego zamachu, daleki był jednak jeszcze od pozbycia się swej nienawistnej zazdrości. Uczucia te, nie mając żadnego ujścia na zewnątrz przez podnietę, przez nadzieję zemsty, stawały się coraz gwałtowniejszemi, coraz zjadliwszemi.
Dlatego to nazajutrz po przyjeździe David’a do folwarku, Fryderyk, przepędziwszy całą noc na rozmaitych rozpaczliwych myślach, uległ nowej przemianie, która musiała koniecznie zmylić całą doniosłość jego matki i przenikliwość David’a.
Oboje uderzeni zostali zmianą, objawiającą się we wszystkiem; nawet w rysach młodzieńca; nie malowały się już w nich ani szyderstwo, ani duma, ani gniew, przeciwnie, widać w nich było jakieś pomieszanie, smutek; wzrok jego nie wyzywał już nikogo swą dziką zuchwałością; ciągle ponury, spuszczony, zdawał się unikać wszelkiego spotkania.
Pani Bastien i David spodziewali się jakiego nowego wybuchu podczas tego drugiego widzenia się Fryderyka z jego nowym nauczycielem, lecz nie przyszło wcale do tego.
Młodzieniec okazał się uległym i posłusznym, ale wszystkie oznaki przychylności, przywiązania i uprzejmości David‘a rozbijały się o nieme milczenie tego nieszczęśliwego młodzieńca.
David próbował wybadać go w sprawie jego dotychczasowych nauk i odbierał odpowiedzi już to dokładne, już też roztargnione i niestosowne; lecz na wszystkie pytania, na wszystkie przymówki, wychodzące poza obręb zatrudnień naukowych, pozostał obojętnym i milczącym.
Później Marja zaproponowała przechadzkę, Fryderyk przystał na nią.
Podczas tej długiej wycieczki, nowy nauczyciel, którego wiadomości były bardzo liczne i rozległe, starał się zająć uwagę Fryderyka swojemi spostrzeżeniami pełnemi wzniosłości i zajęcia, czynionemi nad wielu zjawiskami natury; to krzemień, to kawałek skały służyły mu za temat do najciekawszych uwag nad wiekiem ziemi naszej i nad przeistaczaniem się jej mieszkańców; to znowu godna podziwu geometryczna regularność budowy jakiego owadu, jego obyczaje, jego instynkty stawały się przedmiotem prawdziwie pociągającej rozmowy; to nareszcie z powodu szczątków jakiejś starożytnej budowy leżącej w okolicy folwarku, David opowiadał Fryderykowi rozmaite fakty, dotyczące wojennych i awanturniczych zwyczajów wieków średnich, albo też powtarzał mu niektóre legendy, ujmując wdziękiem i prostotą. Młodzieniec słuchał go uprzejmie, odpowiadał pojedyńczemi wyrazami, lecz ciągle zachowywał swą lodowatą obojętność.
Wróciwszy z przechadzki, Fryderyk wziął książkę do ręki, i czytał aż do obiadu, potem, wkrótce po południu prosił matkę, ażeby mu pozwoliła oddalić się do swego pokoju.
Zostawszy, sam na sam, David i Marja spojrzeli na siebie wzrokiem pełnym głębokiego smutku; zrozumieli bowiem całą nicość tego pierwszego dnia.
— Nic nie zdołało przemówić do jego duszy — rzekł David po chwili namysłu — nic. Nie mogłem niczem zwrócić jego uwagi, ażeby go ująć nieznacznie i bez jego wiedzy przyciągnąć go do sfery wyobrażeń, do jakich chciałem go wprowadzić.
— Mój Boże! a dawniej byłby uradowany, zachwycony temi wiadomościami, które pan potrafi uczynić tak zajmującemi.
— Czy pani nie zauważyła, że od wczoraj objawiła się w nim jakaś zmiana, która zatarła, jeśli tak można powiedzieć, całą szorstkość jego charakteru.
— I owszem, panie, uczyniłam toż samo spostrzeżene.
— Wierzaj mi, pani, ja niemal żałuję tej zmiany — dodał David w zamyśleniu. — Jakakolwiek ostrą, dotkliwą była taka szorstkość, to przynajmniej, możnaby ją było ująć gdzieśkolwiek. Ale co tu zrobić z tą powierzchnią gładką i zimną, jak lód? Nic nie pomoże — dodał po chwili namysłu — trzeba koniecznie znaleźć jakiś środek...
— Więc cóż pan myśli o tej tak nagłej zmianie?
— Czy to jest cisza, następująca po gwałtowności burzy, czy też cisza zwodnicza, jaka częstokroć poprzedza nową burzę? Dowiemy się o tem później. Być może, że to moje przybycie wywołało we Fryderyku ten niespodziewany zwrot.
— Jakto, panie?
— Być może, iż nasza podwójna baczność uniemożliwia wszelkie nowe usiłowanie wykonania swej zemsty, być może, iż lęka się, ażeby przenikliwość moja, połączona z przenikliwością pani, nie odkryła jego tajemnicy; dlatego podwoił on także swoją ostrożność i udawanie. Otóż i my powinniśmy z większą jeszcze czuwać bacznością.
— A w kajetach, które pan wczoraj zabrał, czy nic się nie znalazło?
— Zastanawiając się długo nad urywkami myśli, o których pani wiadomo, zdaje mi się, że znalazłem pewną wskazówkę, jakkolwiek bardzo słabą, bardzo wątpliwą...
— I cóż ona wskazuje? — zapytała pani Bastien skwapliwie.
— Pozwól mi pani teraz jeszcze zachować milczenie w tej mierze, dopóki nie postąpię dalej na tej drodze nader jeszcze ciemnej, którą mi wskazówka ta otwiera, jeżeli mnie moje przeczucie nie omyli i doprowadzi do odkrycia jakich faktów ważnych, wtedy będę mógł objaśnić pani moją myśl; jeżeli ona będzie trafna, wtedy oczywistość jej uderzy panią, a silny, mojem i pani przekonaniem, działać będę z daleko większą pewnością. Mój Boże! — dodał David, uśmiechając się smutnie — przebacz mi pani dzisiejsze moje milczenie, ale praca nasza jest tak trudna, tak drażliwa, że jedna drobnostka może ją zniweczyć, albo ocalić Wszystko. Jeszcze raz tedy błagam panią o przebaczenie.
— Pan żąda przebaczenia, panie David, kiedy nawet tu milczenie jest nowym dowodem pana szlachetnej troskliwości o mój najdroższy... niestety! o mój jedyny skarb na tej ziemi?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem tego samego dnia, w którym pani Bastien miała powyższą rozmowę z David’em, Małgorzata, przed udaniem się na spoczynek, przyszła rozebrać swą młodą panią i powiedziała do niej:
— Od powrotu z przechadzki widziałam panią tak zajętą z panem David’em, że nie chciałam przeszkadzać, ażeby panią uwiadomić o jednej nadzwyczajnej rzeczy.
— Cóż takiego?
— Może w godzinę po wyjściu pani z panem Fryderykiem i panem David‘em, usłyszałam wielki hałas przed bramą... wyszłam zatem na podwórze... i ujrzałam wspaniałą czterokonną karetę... Wie pani kto był w tej karecie? O! nie zgadłaby pani do jutra nawet... oto pani margrabina de Pont-Brillant, która chciała z panią mówić...
— Ze mną! — zawołała Marja, blednąc i lękając się, czy zamach Fryderyka nie został odkryty — to być nie może... mylisz się Małgorzato... ja nie znam pani de Pont-Brillant...
— A jednakże niezawodnie o panią pytała się ta poczciwa sędziwa pani; powiedziała mi nawet, mówiąc zupełnie poprostu, jak my wszyscy wieśniacy: „Bardzo mnie to martwi, żem nie zastała pani Bastien. Przyjechałam sobie po sąsiedzku, boć jesteśmy sąsiadkami, zobaczyć się z nią: ale co robić... wynagrodzę to sobie kiedyindziej; powiesz jej tylko, moja duszko, nieprawdaż? powiesz kochanej pani Bastien, że ja tu niezadługo powrócę do niej... tylko nie trzeba, ażeby sobie zadawała pracę i oddawała mi moją wizytę w zamku... poco miałaby sobie robić tyle subjekcji, ta dobra, kochana pani Bastien, ja tego nie chcę wcale... ale często tutaj przychodzić będę... często, często przychodzić tu będę z podporą mojej starości...
— Co to ma znaczyć? — rzekła do siebie pani Bastien, zmieszana tym wypadkiem i nie wiedząc czemu przypisać tę niepojętą wizytę.
Małgorzata, myśląc, że jej pani nie umiała wytłómaczyć sobie znaczenia tych wyrazów: często przychodzić tu będę z podporą mojej starości, dodała:
— Pani margrabina chciała przez to powiedzieć, że ona tu często przychodzić będzie ze swoim wnukiem, panem margrabią.
— Ona to powiedziała... — zawołała Marja, drżąc na samą myśl spotkania się Fryderyka z Rudolfem de Pont-Brillant — powiedziała ci, że przychodzić tu będzie ze swoim...
— Z panem margrabią, tak jest, pani, a nawet ta dobra dama powiedziała jeszcze: „Bo też to, moja córko, milutka jest ta moja podpora starości, zowiąca się inaczej moim wnukiem... dziecina wspaniała, jakby król jaki. No, kiedyć mam to nieszczęście, żem nie zastała pani Bastien, to trzeba powrócić do domu. Ale słuchajno, moja duszko, dodała jeszcze pani margrabina, okropnie mi się pić chce. Czybyś mi nie mogła dać szklankę czystej wody?“ — Dlaczegóżby nie, pani margrabino, odpowiedziałam zawstydzona, że tak wielka pani raczyła zażądać ode mnie szklankę wody; ale powiedziałam sobie w duchu: niezawodnie pani margrabina żądała wody tylko przez łaskawość; oddam jej grzeczność za grzeczność i przyniosę wina; biegnę więc do mojej kuchni, nalewam pełną dużą szklanicę wina, stawiam na czystym talerzu, i przynoszę do powozu.
— Powinnaś była, Małgorzato, dać pani de Pont-Brillant poprostu szklankę wody, której od ciebie żądała, ale mniejsza o to.
— Daruj mi, pani, ale przeciwnie, ja postąpiłam bardzo dobrze, dając jej wina, gdyż pani margrabina przyjęła je ode mnie.
— Jakto? przyjęła tę ogromną szklankę wina?
— Niezawodnie, pani, jakby nigdy nic, ale umaczała tylko swe usta, resztę bowiem oddała tej drugiej pani, co z nią przyjechała, a która pewnie nie lubi wina, gdyż wypiwszy je, bardzo się skrzywiła; poczem pani margrabina dodała: „Powiesz tedy, moja duszo, kochanej pani Bastien, żeśmy piły za jej zdrowie i na cześć jej pięknych oczów“. Następnie, oddając mi szklankę, włożyła do niej... zgadnij, pani, co?... Oto te pięć pięknych sztuk złota, powiedziawszy do mnie: „Będzie to dla ludzi pani Bastien, z warunkiem, ażeby się napili za zdrowie mego wnuka, margrabiego de Pont-Brillanit. Do zobaczenia, moja córko“. I piękny powóz odjechał.
— Przykro mi bardzo, Małgorzato, żeś nie była tak delikatna i nie odmówiła przyjęcia pieniędzy, które ci dano.
— Ale, proszę pani, przecież to pięć luidorów!
— Właśnie dlatego, że to jest suma tak znaczna, przykro mi jest, żeś ją przyjęła.
— Ba!... ja... nie wiedziałam, proszę pani, pierwszy raz mi się to przytrafiło w mojem życiu... i jeżeli pani chce, to odniosę te pięć luidorów do zamku.
— To byłoby jeszcze gorzej, ale proszę cię, Małgorzato, jeżeli czujesz do mnie jakiekolwiek przywiązanie, ażebyś te sto franków zaniosła do puszki w naszej gminie.
— Wykonam to jutro, pani — rzekła Małgorzata wesoło — te pięć sztuk złota paliłyby moje palce, kiedy pani mi powiedziała, żem niedobrze postąpiła, przyjmując te pieniądze.
— Dziękuję ci, Małgorzato, dziękuję, wiem, że jesteś dobrą i zacną kobietą. Ale jeszcze słówko, czy mój syn wie o tem, że była tu pani de Pont-Brillant?
— Nie, pani, gdyż ja nic o tem nie mówiłam, a byłam w domu sama jedna, kiedy powóz przyjechał.
— Małgorzato, jest rzeczą bardzo ważną i potrzebną ażeby mój syn nie dowiedział się o jej wizycie.
— Dobrze, pani... to ja mu nie powiem ani słówka.
— Nakoniec, czy pani de Pont-Brillant przyjedzie tu jeszcze kiedy lub nie, w każdym razie powiesz, że mnie niema w domu.
— Jakto, pani odmawia przyjęcia tak wielkiej damy?
— Moja kochana Małgorzato, ja nie jestem wielką damą i nie pragnę też innego towarzystwa, jak tylko z osób mego stanu. Wiedz tedy o tem raz na zawsze, że nigdy niema mnie w domu, jak tylko pani de Pont-Brillant przyjedzie, i że mój syn o dzisiejszej wizycie wcale wiedzieć nie powinien.
— Rozumiem... może pani zupełnie polegać na mnie.
Marja Bastien daremnie starała się odgadnąć cel tych odwiedzin, i wypadek ten tem więcej ją dziwił, że ciągle miała na myśli nienawiść, jaką jej syn pałał ku margrabiemu de Pont-Brillant.
Nazajutrz rano, Marja wspominała o tej okoliczności David’owi; zwrócił on uwagę na dwie rzeczy, które również zastanowiły panią Bastien, chociaż z innego zapatrywała się na nie stanowiska.
— Zdaje mi się, rzekł David — że żądanie szklanki wody, było tylko pozorem do udzielenia tego datku, który uważaćby można za szaloną rozrzutność, gdyby się w tem nie kryła jakaś myśl, dlatego to pani de Pont-Brillant postanowiła albo sama wypić, albo też skłonić do wypicia tej szklanki wina swą towarzyszkę, ażeby nie upokorzyć Małgorzaty. Jest, to delikatność, zdająca mi się być niepojętą w takiej kobiecie, jaką jest pani de Pont-Brillant, która zapewne nie chciała pominąć tej sposobności udzielenia hojnego datku imieniem swego wnuka. Wreszcie pani de Pont-Brillant obiecuje przybywać częściej do pani... lecz...
— Nie chce, ażebym sobie zadawała pracę i odwiedzała ją nawzajem w zamku. Zauważyłam ja to upokarzające wyróżnienie, panie David, i w takim razie nawet, gdybym czuła najmniejszą ochotę odpowiedzieć na grzeczność margrabiny, ten ubliżający postępek skłoniłby mnie do zamknięcia przed nią na zawsze mojego domu. Ale daleką będąc od tej smutnej próżności, ażeby mi odwiedziny te miały pochlebiać, przeciwnie czuję niepokój jakiś, obawę nawet... myśląc, że gdyby pani de Pont-Brillant przybyła tu ze swym wnukiem, Fryderyk mógłby spotkać się oko w oko z przedmiotem swej nienawiści. Ah! panie David, serce moje truchleje na tę myśl, gdyż przypominam sobie ową okropną scenę w lesie.
— Ta wizyta, równie jak pani, i mnie zdaje się być bardzo dziwną, zwłaszcza, że towarzyszące jej okoliczności były nader podejrzane. Nasz przyjaciel, doktór Dufour, wspominał mi o owdowiałej margrabinie de Pont-Brillant jako o kobiecie, która, mimo swego sędziwego wieku, zachowała cynizm i zepsucie epoki w której żyła w swojej młodości. Zatem wstręt pani do margrabiny jest zupełnie usprawiedliwiony; lecz porównywując jej grzeczność, jakkolwiek ona jest ubliżającą, z nienawiścią Fryderyka ku Rudolfowi de Pont-Brillant, zdaje się przynajmniej być rzeczą widoczną, że margrabia nie zna pani syna. Inaczej bowiem jakżeby on się zgodził na towarzyszenie tu swej babce?
— Właśnie toż samo myślałam, panie David. Ah! w głowie mi się mąci, kiedy usiłuję odkryć tę smutną tajemnicę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jeszcze dwa czy trzy dni upłynęły na bezskutecznych usiłowaniach nauczyciela i Marji.

Fryderyk pozostał nieodgadnionym.
David uciekał się już do środków ostatecznych: wspominał mu o Rudolfie de Pont-Brillant. Młodzieniec zbladł nieco, spuścił głowę, lecz pozostał niemym i martwym.
— Wyrzekł się już przynajmniej swej zemsty — pomyślał David, zastanawiając się uważnie nad rysami Fryderyka. — Nienawiść może jeszcze istnieje... ale przynajmniej pozostanie już tylko bierną...
Przekonanie to, podzielane i przez Marję uspokoiło ją cokolwiek co do prawdopodobieństwa drugiego wybuchu Fryderyka, który ją największą napełniał trwogą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stan Fryderyka zdawał się z każdym dniem pogarszać.
Nieszczęśliwy chłopiec był już tylko cieniem własnej osoby: uporczywy, samowładny równie w dobrem jak w złem... czuł teraz równie gwałtowne wyrzuty sumienia z powodu swego okropnego czynu, jak dawniej żądzę zemsty... a nadto pozostawiał ciągle pod ciężarem tej nieszczęsnej myśli:
— Jakież porównanie matka moja uczyni, pomiędzy mną, który chciałem zostać podłym mordercą... a tym szlachetnym margrabią, o którym mówiła z takiemi do mnie pochwałami... A jednak gdyby ona wiedziała... O!... biada mi, biada!.. więcej, niż kiedykolwiek nienawidzę tego Pont-Brillant, a własne sumienie rozbroiło mnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego dnia David powiedział do Marji:
— Czy Fryderyk, przyjmując chętnie skromny i mierny byt, jaki u pani znajdował, nie okazał nigdy jakiej chęci do przepychu, bogactwa, albo czy nie objawiał przynajmniej żalu, że ich nie posiadał?
— Nigdy, panie David; niema jednej myśli syna mojego, którejbym nie zachowała w pamięci... gdyż od owej nieszczęsnej chwili cale życie swoje przepędzam na rozpamiętywaniu przeszłości... Nie, nigdy nie słyszałam Fryderyka pragnącego czegoś więcej, nad nasze skromne i prawie ubogie istnienie... Ileż to razy powtarzał on mi z tkliwością:
— Matko kochana, jestże los pomyślniejszy od naszego.. Jakie to szczęście żyć z tobą, w naszym małym, spokojnym i samotnym świecie.
Biedna Marja nie była w stanie dokończyć... to wspomnienie błogiej przeszłości wzruszyło ją nadzwyczajnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

David atoli, nie zniechęcając się niczem, postępował ciągle za swoją myślą, z tą wytrwałą powolnością, z tą drobiazgową i głęboką rozwagą, przy której pomocy mędrcy z kilku nieznaczących prawie urywków, częstokroć nowy świat, epokę, lub istotę jaką potrafią odbudować.
— Nie zauważyła pani kiedy — mówił innym razem David — czy Fryderyk nie jest wyniosły? W poufnych rozmowach z panią... zwłaszcza w rozmowach o jego przyszłości, jakie on też miał w tej mierze wyobrażenia?
Marja uśmiechnęła się smutno i odpowiedziała:
— Pewnego razu rzekłam do niego: Słuchaj moje dziecię, gdy wyrośniesz na mężczyznę, jakiż zawód obierzesz tobie? czem będziesz chciał zostać? — Twoim synem, odpowiedział mi z tkliwością i wdziękiem, których pan sobie nie zdoła wyobrazić. — Rozumiem cię, moje dziecię, ależ zawsze będziesz sobie musiał obrać jakiś zawód.
— Spędzić całe życie na kochaniu ciebie, matko, na uczynieniu cię szczęśliwą, prócz tego nie widzę, nie chcę innego zawodu — Lecz w każdym razie... drogi ty szaleńcze, musisz się czemś zająć? — Całować cię? patrzeć na ciebie? słuchać twego głosu? powtarzać ci, że cię kocham? przechadzać się z tobą? rozdawać razem z tobą jałmużnę? oglądać nasze kwiaty? przypatrywać się razem z tobą pięknemu wschodowi i zachodowi słońca? podziwiać wznoszący się księżyc nad naszemi dębami? Nie dosyćże to zajęcia? Ah! matko! matko... chociażby dnie były dwa razy dłuższe niż dzisiaj... nie miałbym ani jednej chwili wolnej... Oto, panie David — rzekła Marja, osuszając swoje łzy, taka to była wtedy duma mojego syna...
— Ujmujący i piękny charakter — zawołał David, podzielając wzruszenie Marji; poczem dodał: — a w czasie zwiedzania zamku Pont-Brliant, o którem mi pani wspomniała, czy Fryderyk nie był zasmucony widokiem takiego przepychu?
— Nie, panie, i prócz owego wypadku, o którym panu mówiłam, to jest grubijaństwa rządcy, które na chwilę rozgniewało mego syna... dzień ten był równie dla niego jak i dla nas wesoły i zajmujący.
— A potem — dodał David zwolna — a potem... nic... nie obudziło w pani myśli... że Fryderyk porównywał z niejaką goryczą może zazdrością, swój skromny byt z rozkosznem życiem młodego margrabiego?
— Fryderyk! — zawołała pani Bastien, spoglądając na David’a z pewnym wyrzutem. — Ah, panie! moje nieszczęśliwe dziecię... upadło bardzo głęboko; gwałtowność charakteru jego natchnęła go myślą zbrodniczą... której przyczyny dociec nie możemy... ale, on, zazdrosny... on! ah! panie David, pan się myli. Dobre i złe chwile całego życia jego zasłaniają go od tego zarzutu.
David nic nie odpowiedział.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z każdym dniem zwiększała się zażyłość David’a i Marji skutkiem wspólności ich zainteresowań i obaw; w każdej chwili łączyli się z sobą jednością wynurzeń, trosk, zamiarów lub nadziei.
Henryk David i Marja spędzali tym sposobem w zupełnej samotności długie wieczory zimowe, gdyż syn pani Bastien oddalał się do swego pokoju o godzinie ósmej; skoro się bowiem położył, udany sen pozwalał mu uwalniać się z pod troskliwości, jaką go otaczano, i zatapiać się, że tak powiemy, z zamkniętemi oczyma w czarnej otchłani swoich myśli.
— Teraz jestem jeszcze nieszczęśliwszy niż w przeszłości — mówił do siebie młodzieniec — dawniej niepokój, ustawiczne pytania matki mojej co do tej nieznanej choroby oburzały mnie... dziś, smucą mnie tylko i zwiększają mą rozpacz. Pojmuję wszystko, co moja matka musi cierpieć; jej litość nie zniechęca się bynajmniej. Każdy dzień przynosi mi nowy dowód jej tkliwego politowania, jej niesłychanych usiłowań ażeby mnie uleczyć; ale, niestety! ona może tylko przebaczyć mą zbrodnię, nigdy jej zapomnieć... Nie powinna się nigdy dowiedzieć, o! nigdy... jakie okoliczności skłoniły mnie do chęci zabicia tego Pont-Brillant... Dlatego też będę dla niej tylko smutnym przedmiotem jej politowania; inaczej być nie może, czuję bowiem, że moja choroba jest nieuleczalna...
„A to, co myślę o mej matce, toż samo myślę i o panu David; jestem teraz zupełnie przekonany o jego poświęceniu dla mnie i dla mojej matki; gdyż poświęcać się dla mnie, jest to poświęcać się i dla niej... lecz wszelka jego pieczołowitość jest bezwładną... Ah! choroba moja jest równie nieuleczalną... jak wyrzuty sumienia po spełnieniu podłego i okropnego czynu“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podczas kiedy nieszczęsny młodzian, trapiony temi smutnemi myślami, zatruwał życie swoje coraz dotkliwszą boleścią, David sądząc, że już jest na drodze prawdy, nie ustawał w swoich badaniach, zamierzając ostatnią i stanowczą próbę odbyć wtedy dopiero, kiedyby już był uzbrojony całą wszechwładzą niewątpliwego przekonania; z tego to powodu wymyślał coraz nowe poszukiwania, rozciągając je nawet do przedmiotów najmniej znaczących z pozoru, w tem przekonaniu, że Fryderyk mając zapewne ważne powody do tajenia przed matką swych myśli, może być mniej ostrożnym względem dawnych domowników. Wypytywał zatem szczegółowo starą służącą i ogrodnika, a tym sposobem dowiedział się o niektórych wypadkach mających dla niego wielkie znaczenie: tak naprzykład, jeden żebrak dla którego Fryderyk dawniej bardzo był hojny, powiedział był do ogrodnika: Pan Fryderyk bardzo się odmienił; on, dawniej tak dobry, odpowiedział mi dzisiaj z gniewem: Udajcie się do pana margrabiego, przecież on taki bogaty!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Bastion widywała zwykle David’a kilka razy na dzień.
Lecz pewnego dnia nie pokazał się wcale.
Kiedy wieczorem podano do stołu, Małgorzata poszła go o tem zawiadomić. David cały zatopiony w myślach, polecił jej tylko, ażeby oznajmiła pani Bastien, że czując się nieco słabym, nie przyjdzie na obiad.
Fryderyk, dosięgnąwszy ostatniego szczebla swej choroby moralnej, pozostał również w swoim pokoju.
Marja, po raz pierwszy od czasu przybycia David‘a. przepędziła wieczór zupełnie samotnie.
Samotność ta głęboko ją zasmuciła; mimowolnie czarne jakieś przeczucia opanowały jej duszę.
Nareszcie około jedenastej godziny wróciła do swego pokoju; jej syn spał, albo udawał, że śpi; Małgorzata przyszła jak zwykle usłużyć swej pani, która milcząca i zasmucona rozwiązawszy swe długie włosy, zaczęła je splatać na noc. Stara służąca przemówiła już kilka razy do swej pani, lecz ta nie zwracała na nią uwagi, nareszcie, kiedy już miała wychodzić, rzekła:
— Zapomniałam zapytać się pani, czy Andrzej będzie mógł jutro zaprząc do wózka i pojechać do Pont-Brillant?
— Dobrze — odpowiedziała Marja z roztargnieniem, trzymając jednią maleńką rączką gruby splot włosów, który ledwie mogła objąć, a drugą, uzbrojoną szyldkretowym grzebieniem, rozprowadzając machinalnie swe piękne włosy; gdyż młoda niewiasta całkiem była zatopiona w myślach swoich.
— Wszakże pani wie zapewne, dlaczego Andrzej pojedzie do miasta? dodała Małgorzata.
— Nie wiem — rzekła Marja, w ciągłem zamyśleniu.
— Nie wie pani — zawołała Małgorzata — a przecież on odwozi rzeczy tego pana, który jak się zdaje, także już wyjeżdża.
— Wielki Boże — krzyknęła Marja opuszczając włosy na ramiona i zwróciwszy się nagle do swej służącej, na którą spojrzała z przerażeniem — Małgorzato, co ty mówisz?
— Ja mówię, że zdaje się, iż ten pan już wyjeżdża.
— Który pan?
— Pan David, nowy guwerner pana Fryderyka, a szkoda, bo to jest...
— On wyjeżdża? — zawołała pani Bastien, przerywając Małgorzacie głosem tak wzruszonym, i z wyrazem takiego zdumienia i boleści, że służąca zapytała z obawą:
— Mój Boże! co pani jest?
— Słuchaj, Małgorzato, to musi być jakaś omyłka — rzekła Marja starając się uspokoić nieco. — Skądże ty wiesz, że pan David wyjeżdża?
— Ba! bo odsyła swoje rzeczy do miasta.
— Któż ci to powiedział?
— Andrzej.
— A skądże on wie?
— Mój Boże! przecież to rzecz bardzo prosta, wczoraj pan David powiedział do niego: Mój przyjacielu, czy jabym nie mógł dostać dziś lub jutro jakiej furmanki dla odwiezienia moich rzeczy do Pont-Brillant? Andrzej mi odpowiedział, że może, a ja, przyszłam pani powiedzieć, że Andrzej pojedzie jutro do miasta, to cała rzecz.
— Pan David jest zniechęcony, wyrzeka się pracy przewyższającej jego siły. Pomieszanie, żal jakiego doznaje, tłómaczą mi jego całodzienne dzisiejsze oddalenie, mój syn jest zgubiony.
Taka była pierwsza, jedyna myśl Marji.

Wtedy odchodząc niemal od zmysłów, uniesiona rozpaczą, zapominając o nieładzie swej toalety, o spóźnionej porze nocy, i zostawiając Małgorzatę, przejętą największem zdziwieniem, młoda niewiasta pobiegła do David‘a i niespodzianie weszła do jego pokoju.

XXIII.

Kiedy Marja tak nagle stanęła przed nim, David siedział przy swoim stoliku, bardzo zamyślony. Na widok młodej kobiety, bladej, zapłakanej, z rozpuszczonym włosem i w nieładzie nocnego ubrania, zerwał się z miejsca i zbladłszy równie jak Marja, gdyż przypuszczał nowe nieszczęście, zawołał:
— Pani, cóż się to stało? czy Fryderyk?...
— Panie David — rzekła młoda niewiasta — to być nie może, ażeby pan nas tak opuścił.
— Pani...
— Mówię panu, że pan nie pojedzie... nie, pan nie będzie miał tej odwagi... Moja jedyna... moja ostatnia nadzieja jest w panu... Mój Boże! wszakże panu wiadomo, że prócz pana nie mam nikogo na świecie, coby mi dopomógł...
— Pani... słowo tylko, zaklinam panią...
Marja składając ręce dodała błagalnym głosem:
— Łaski... panie David... bądź pan wspaniałomyślny aż do końca... dlaczegóż się zniechęcać? Gwałtowne uniesienia mego syna już ustały... wszakże on się już wyrzekł swoich zamiarów zemsty... To już jest bardzo wiele... a winna to jestem pana wpływowi... Wprawdzie zwiększył się smutek Fryderyka... ale dlatego nie powinniśmy jeszcze rozpaczać... Mój Boże! mój Boże!... Może mnie pan uważa za niewdzięczną... że panu niedostatecznie wdzięczność swoją okazuję. To nie moja wina... Moje biedne dziecię zdaje się być równie drogiem dla pana, jak dla mnie samej. Mówi pan niekiedy nasz Fryderyk... wtedy zapominam, że jesteś obcym człowiekiem, który się nad nami ulitował; przywiązanie pana do mego syna zdaje mi się być tak szczerem, że się już nie dziwię poświęceniu pana dla niego, że się nie dziwię memu własnemu poświęceniu.
W zdumieniu swojem, David nie mógł z początku znaleźć ani jednego wyrazu... później atoli uczuł tak wielką radość i szczęście, słysząc Marję wyrażającą mu swą wdzięczność w sposób tak tkliwy, że może mimowolnie nie uspokoił jej tak prędko, jakby to mógł był uczynić. Ale nareszcie, wyrzucając sobie zbytnie przedłużanie trwogi tej nieszczęśliwej matki, powiedział:
— Racz mnie pani wysłuchać...
— Nie, nie... — wołała Marja z całą gwałtownością boleści i nalegania — o!... pan musi mieć litość... pan nie zechce zabić mnie rozpaczą, kiedyś pierwej tyle obudził we mnie nadziei. Alboż to ja mogę teraz obejść się bez pana? Mój Boże! jakże pan chcesz, w cóż ja się obrócę, jeżeli pan odjedzie? O panie David, ma pan jedno święte wspomnienie... wspomnienie twego brata. Przez pamięć więc na tego brata błagam pana... nie opuszczaj Fryderyka. Dotąd byłeś życzliwym dla niego, jak gdyby był twojem dzieckiem lub bratem. Są to węzły święte, łączące mnie z panem! a węzłów tych... pan nie rozerwie tak bez żadnej litości; nie, nie, to być nie może...
I głośne łkania stłumiły głos młodej matki.
Łzy zrosiły również oczy David‘a, który odezwał się do pani Bastien głosem wzruszonym i rozrzewnionym:
— Doprawdy, nie wiem... co mogło obudzić w pani obawę, że wyjeżdżam... Zamiar ten nawet w myśli mej nie postał...
— Doprawdy! — zawołała Marja głosem nieopisanej radości i nadziei.
— I jeżeli mam pani wszystko powiedzieć... to wyznaję... że niekiedy uznawałem całą trudność dokonania naszego dzieła, nie zniechęcałem się przecież nigdy; dzisiaj jednak... teraz mianowicie... po raz pierwszy... mam nadzieję...
— Mój Boże!... ty to słyszysz! — rzekła Marja z religijnem wzruszeniem — oby tylko ta nadzieja nie była zwodniczą...
— Nie będzie nią, pani, mam bowiem wiele powodów, ażeby tak sądzić, i zamiast o wyjeździe, cały czas myślałem o dniu jutrzejszym, który ma być decydującym. Nie chcąc odrywać myśli moich od tego przedmiotu, wymówiłem się dzisiaj lekką słabością, ażeby nie przyjść do stołu. Uspokój się pani zatem, błagam panią o to. Wierzaj mi, pani, że mnie tylko jedna myśl zajmuje na świecie... tą zaś jest ocalenie naszego Fryderyka; i dzisiaj, ocalenie to nietylko, że jest możebnem, ale nawet prawdopodobnem. Tak jest, wszystko mi mówi, że dzień jutrzejszy będzie dla nas dniem szczęścia.
Niepodobieństwem byłoby opisać przemianę, jaka za każdem słowem David’a objawiała się w postaci młodej niewiasty... Oblicze jej, blade i znękane boleścią, zarumieniło się nagle wskutek radosnego zdziwienia: jej rysy powabne zasłonione w połowie gęstemi falami jej rozpuszczonych włosów, jaśniały niewypowiedzianą nadzieją.
Marja była tak uroczo piękna w tem białem ubraniu nawpół otwartem, skutkiem gwałtownego bicia jej pięknego łona, że czoło Daviid’a pokryło się palącym rumieńcem i namiętna miłość, którą widział z niewypowiedzianą trwogą nieznacznie napełniającą serce swoje, nowego doznała podsycenia.
— Panie David — dodała pani Bastien — pan nie chciałby łudzić mnie szaloną nadzieją... ażeby się uwolnić od próśb moich, ażeby sobie oszczędzić widoku moich łez... O! przebacz mi pan... przebacz... wstydzę się tego ostatniego powątpiewania, ostatniego echa minionej trwogi, ah! wierzę panu... wierzę... i szczęśliwa jestem tą swoją wiarą.
— Bardzo słusznie pani czyni... bo ja nigdy nie kłamałem — odpowiedział David, nie śmiejąc nawet spojrzeć na Marję, której piękność upajała go — ale któż to mógł powiedzieć pani... że ja wyjeżdżam...
— Małgorzata powiedziała mi to przed chwilą w moim pokoju, i przerażona temi jej słowy przybiegłam do pana.
Słowa te przypomniały David’owi, że obecność pani Bastien w jego pokoju, i w porze tak spóźnionej, mogła się wydać dziwną domownikom, pomimo szacunku i przywiązania, jakie wszyscy dla niej czuli; jakoż, korzystając z okoliczności, którą mu sama nastręczyła, zbliżył się ku drzwiom, które podczas tej rozmowy pozostały otworem i głośno zawołał na Małgorzatę.
— Daruj mi, pani — rzekł następnie do Marji, która ze zdziwieniem patrzyła na niego — ale chciałbym się dowiedzieć, skąd Małgorzata powzięła wiadomość, że miałem zamiar wyjechać.
Służąca równie zdziwiona jak przestraszona nagłem wyjściem swej pani, z największym pośpiechem przyszła do David‘a, który rzekł do niej:
— Kochana Małgorzato, nabawiłaś twoją panią wielkiego niepokoju, mówiąc jej, jakobym miał się stąd oddalić... i to właśnie w chwili kiedy Fryderyk, ten biedny, kochany chłopiec, który przy tobie się urodził, potrzebuje wszystkich naszych starań. Zdjęta największą obawą, pani Bastien przybiegła tutaj: szczęściem nie było dla mnie nic łatwiejszego jak uspokoić ją; ale pytam się ciebie jeszcze raz, skąd ci przyszła myśl, jakobym postanowił wyjechać?
— Jużem to pani powiedziała, że pan żądał od Andrzeja furmanki do przewiezienia rzeczy do Pont-Brillant... Wtedy... zdawało mi się...
— To prawda!... — rzekł David, przerywając Małgorzacie; poczem zwróciwszy się do Marji dodał — przebacz mi pani, że mimowolnie dałem powód do tak wielkiego niepokoju... Poprostu rzeczy tak się mają: podjąłem się oddania kilku pak w Senegalu jednemu z moich rodaków... Wyjeżdżając z Nantes, w roztargnieniu, kazałem wszystkie rzeczy tutaj odstawić; otóż paki te, będące częścią całego mojego ładunku, mimo mej woli tutaj przybyły... i...
— I dlatego to, ażeby je odesłać do Nantes, żądał pan od Andrzeja furmanki, nieprawdaż, panie David? — wtrąciła stara służąca.
— Nie inaczej, kochana Małgorzato.
— A! więc to wina Andrzeja! odpowiedziała służąca. Powiedział mi: paki; ja też sobie pomyślałam: paki czy rzeczy to wszystko jedno; ale, dzięki Bogu! Uspokoił pan moją panią, i pan zostaje, panie David; bo sama miałaby pewnie okropny kłopot z panem Fryderykiem.
W ciągu tych wyjaśnień pomiędzy Małgorzatą i David’em, Marja, zupełnie uspokojona, przyszła już nieco do siebie; wtedy to, czując na obnażonem w połowie łonie powiewające sploty swoich włosów, Marja spostrzegła nareszcie nieład swego ubrania; ale była ona tak niewinna, tak czysta, uczucie matki było w niej tak przeważającem nad uczuciem kobiety, że w pierwszej chwili nie przywiązywała żadnej wagi do rozmaitych okoliczności swego nocnego widzenia się z David’em; lecz kiedy się w niej zbudził instynkt wrodzonego wstydu, zastanowiła się dopiero nad swojem położeniem i z wdzięcznością pomyślała o delikatności uczucia, które spowodowało David‘a do przywołania Małgorzaty, dla zażądania objaśnień, których się mógł spodziewać raczej od pani Bastien.
Spostrzeżenia te Marja uczyniła w chwili rozmowy David’a z Małgorzatą.
Nie wiedząc jakim sposobem naprawić nieład swych włosów i ubioru, bez zwrócenia na siebie oczu David‘a, i czując, że naprawienie to byłoby, że tak powiemy, milczącem przyznaniem nieprzyzwoitości nader przykrej, chociaż zupełnie usprawiedliwionej, młoda niewiasta wkrótce znalazła środek wydobycia się z tego kłopotu.
Służąca jej miała na sobie dużą wełnianą chustkę, pani Bastien, nic nie mówiąc zdjęła ją z jej ramion; poczem, jak to jest zwyczajem kobiet miejscowych, zarzuciła ją na głowę i przykrywszy tym sposobem rozpuszczone włosy, w połowie swej postaci otoczyła się jej obszernemi fałdami.
Odbyło się to tak szybko, że David wtedy dopiero spostrzegł zmianę jaka zaszła w ubraniu Marji, kiedy ta odezwała się do swej służącej tonem ujmującej szczerości i zaufania:
— Przebacz, moja Małgorzato... żem ci zabrała twą chustkę, ale zimno mi było... noc dzisiejsza jest taka chłodna...
Jeżeli młoda matka wydawała się David’owi zachwycającą z włosem rozpuszczonym, to pod tem fałdzistem, czerwonem nakryciem niemniej okazała się piękną i uroczą. Jak cudnie odbijał się przy niem słodki blask wielkich niebieskich oczów Marji, ciemny połysk jej włosów i różana białość jej cery!
— Dobranoc, panie David — rzekła młoda matka — przybyłam do pana z rozpaczą w sercu... a wychodzę zupełnie uspokojona i z nadzieją w dzień jutrzejszy, który ma być dniem stanowczej próby dla Fryderyka, a może dniem szczęścia dla nas...
— Tak jest, pani... mam wielką nadzieję... i jeżeli mi pani pozwoli, to jutro rano, przed zobaczeniem się z Fryderykiem, przyjdę najprzód do pani, do salonu...
— Będę pana czekała z największą niecierpliwością... Daj Boże, ażeby to przeczucie nie zawiodło pana... A więc dobranoc, panie David... Czy idziesz, Małgorzato?

Młoda kobieta już dawno opuściła pokój David‘a, a ten, ciągle na jednem przykuty miejscu... mniemał, że widzi jeszcze... i widział oczyma duszy z rozkosznem drżeniem tę uroczą postać.

XXIV.

Nazajutrz rano, o godzinie ósmej, David czekał w salonie na panią Bastien, która też wkrótce przybyła.
— Dzień dobry pani — rzekł do niej nauczyciel. — Jakże, cóż robi Fryderyk?
— Doprawdy, panie David, nie wiem, czy się mam cieszyć, czy trwożyć na nowo, gdyż dzisiejszej nocy przytrafiło mi się coś nadzwyczajnego...
— Jakto? Pani?
— Znękana wzruszeniami zeszłego wieczoru, spałam głębokim i ciężkim snem, po którym ocknąwszy się nawet człowiek pozostaje zwykle w bezwładnem odrętwieniu i ledwie zdolny jest przypomnieć sobie, co się wkoło niego działo. Nagle, zdawało mi się, że wpół zbudzona, nie wiem już z jakiego powodu, ujrzałam niewyraźnie przy świetle lampy, Fryderyka pochylanego nad mojem łóżkiem, wpatrywał się we mnie ze łzami w oczach i mówił:
— Żegnam cię... matko, żegnam! — Chciałam przemówić do niego, poruszyć się; ale bezwładność, którą bezskutecznie chciałam pokonać, przez chwilę nie dozwoliła mi tego wykonać. Nareszcie skutkiem ostatniego wysiłku woli, obudziłam się zupełnie. Fryderyk już znikł. Nie mogąc zebrać jeszcze zmysłów, pytałam samej siebie, czy to zjawisko było snem czy rzeczywistością? miotana tą wątpliwością, udałam się potem do mego syna, spał albo przynajmniej udawał głęboki sen. Nie wiedząc co czynić, nie śmiałam go obudzić. Biedne dziecko, on teraz tak mało sypia.
— A dzisiaj rano, czy mu pani wspomniała o wypadku zeszłej nocy?
— Nadmieniłam mu o tem, ale zdawał się być tak szczerze zdziwionym mojem opowiadaniem, przekonywał mnie tak stanowczo, że wcale nie wychodził ze swego pokoju, że nie wiem już, co mam myśleć. Czy mnie marzenie jakieś złudziło? Czy będąc ciągle zajęta Fryderykiem, sen wzięłam za rzeczywistość, być to może, jednakże zdaje mi się, że jeszcze słyszę jego stłumiony głos, mówiący do mnie: Żegnam cię... matko... żegnam.... Ale, wybacz mi pan — dodała pani Bastien rozrzewnionym głosem, zakrywając oczy chustką — samo wspomnienie tych wyrazów: żegnam cię... przejmuje mnie śmiertelną trwogą, poco to pożegnanie? gdzie on chce iść? Sen czy rzeczywistość, słowa te przerażają mnie.
— Uspokój się pani — rzekł David, wysłuchawszy uważnie pani Bastien — sądzę, równie, jak pani, że zjawienie się Fryderyka było złudzeniem wywołanem przeciągłem natężeniem umysłu pani, tysiące przykładów świadczy o możebności podobnego przywidzenia.
— Ale te słowa żegnam cię... ah! nie mogę panu wypowiedzieć boleści serca, jaką mi sprawiło smutne przeczucie, które zostawiły w mej duszy.
— Zlituj się pani, nie przywiązuj żadnej wagi do prostego marzenia, powtarzam marzenia, gdyż niepodobna przypuścić rzeczywistości takiego wypadku; z jakiegoż powodu miałby Fryderyk przychodzić płakać nad pani łóżkiem i żegnać panią podczas spoczynku? Jakże pani chce, ażeby on miał myśleć o opuszczeniu domu rodzinnego? gdzieżby poszedł? teraz zwłaszcza, kiedy nasza podwójna baczność czuwa nad każdym jego krokiem?
— Jestto prawda, panie David, a jednakże...
— Zaklinam, uspokój się pani, wszakże zdaje mi się, żeś mi pani mówiła, iż oprócz tego wypadku jeszcze, nie wiesz pani czy się cieszyć, czy smucić na nowo, z jakiegoż to powodu?
— Dzisiaj rano Fryderyk wydawał mi się spokojnym, prawie zadowolonym, uśmiechał się jak dawniej, całował mnie nadzwyczajnie czule, błagając, ażebym mu przebaczyła zmartwienia, jakie mi dotąd sprawił, i przyrzekając mi, że wszystko w świecie będzie czynić, ażebym tylko o nich zapomniała. Dlatego to, porównawszy tę mowę, tak niespodziewaną ze strony mego syna, z pana wczorajszemi upewnieniami, widząc pewien rodzaj zadowolenia, malującego się w jego rysach, powinnam być szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
— Rzeczywiście, i czegóż się pani lęka? Ta nagła zmiana, która tak doskonale odpowiada moim nadziejom, moim zamiarom, powinnaby przeciwnie...
David nie mógł dokończyć, gdyż Fryderyk wszedł w tej chwili do pokoju. Młodzieniec ten, zawsze jeszcze blady, ale z czołem wypogodzonem, z twarzą uśmiechającą, zbliżył się z ufnością db swego nauczyciela i odezwał się do niego z pewnem poszanowaniem i szczerością.
— Panie David, przychodzę prosić pana o pobłażanie i przebaczenie dla biednego szalonego chłopca, który obraził pana słowami, którychby się był wstydził, gdyby był wówczas w stanie zastanowić się nad tem, co mówił i czynił. Od tego czasu chłopiec ten okazywał się już mniej niegrzecznym, ale zawsze jeszcze był obojętny na tyle dowodów nieocenionej dobroci, któremi go pan obsypywał. Wszystkich tych błędów dzisiaj żałuje. Czy mu pan przebacza?
— Z całego serca, moje dobre dziecię — odpowiedział David, spoglądając na panią Bastien zdziwionym i uradowanym wzrokiem.
— Dziękuję panu! — zawołał Fryderyk, ściskając z rozrzewnieniem ręce swego nauczyciela — dziękuję panu za mą matkę i za siebie.
— Ah! moje drogie dziecię — odezwała się radośnie pani Bastien — nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwą, więc nasze smutne chwile już na zawsze skończone?
— Tak, moja matko... i przysięgam ci, że ja żadnej nie będę ci już sprawiał zgryzoty.
— Drogi Fryderyku — rzekł David z uśmiechem — wiesz, że nie jestem takim nauczycielem, jak wielu innych, i że pola chętnie wybieram na salę nauki, czas jest dosyć piękny dzisiejszego poranku, czy chcesz wyjść ze mną?
Fryderyk zadrżał nieznacznie, ale zaraz potem odpowiedział:
— Jestem gotów towarzyszyć panu.
I obróciwszy się do pani Bastien:
— Żegnam cię, matko — rzekł, ściskając i całując ją z tkliwością.
Trudno byłoby wyrazić jakiego uczucia doznała pani Bastien, słysząc te słowa:
— Żegnam cię, matko...
Słowa te, które zeszłej nocy, czy to przez sen, czy na jawie, zabrzmiały w jej duszy, jakby złowrogie przeczucie.
Zdawało się także Marji, że pocałunki jej syna były tym razem dłuższe, niż zwykle, i że ręka jego, którą jeszcze trzymała, drżała w jej dłoni.
Wzruszenie młodej matki było tak gwałtowne, że oblicze jej pokryło się śmiertelną bladością, i mimowolnie, zawołała głosem najżywszej trwogi:
— Mój Boże! Fryderyku, dokąd ty idziesz?
David nie spuścił z oka pani Bastien, odgadł on wszystko i rzekł do niej tonem najnaturalniejszym w świecie i wymawiając umyślnie niektóre wyrazy z pewnym przyciskiem:
— Cóż dziwnego! Fryderyk żegna się z panią, bo wychodzi ze mną na przechadzkę.
— Nie inaczej! moja matko — dodał Fryderyk, uderzony wzruszeniem pani Bastien i spoglądając na nią z boku wzrokiem niespokojnym i przenikliwym.
David pochwycił to spojrzenie i wzrokiem starał się uspokoić panią Bastien, jak gdyby jej chciał powiedzieć:
— Czego się pani lęka? Wszakże ja z nim będę?
— To prawda... moja trwoga jest dziecinną — pomyślała pani Bastien — wszakże Fryderyk będzie z panem David!
Wszystko to odbyło się w daleko krótszym czasie, aniżeli można opowiedzieć; nareszcie nauczyciel, biorąc Fryderyka pod rękę, rzekł do pani Bastien z uśmiechem.
— Być może iż lekcje nasze na otwartem polu przeciągną się aż do śniadania, widzi pani, że jestem bez litości dla mojego ucznia... Przyprowadzę go pani może okropnie zmęczonego pracą i znojem...
Pani Bastien otworzyła szklane drzwi, wychodzące z salonu ku laskowi; David i Fryderyk wyszli z domu.
Młodzieniec starał się wszelkiemi sposobami uniknąć spojrzenia swej matki.
Długo jeszcze stała Marja smutna i zamyślona na progu drzwi, wpatrując się tkliwym wzrokiem w drogę, którą postępowali David i jej syn.
— Zostawiam, moje dziecię, twemu własnemu wyborowi miejsce naszej przechadzki — rzekł David do Fryderyka kiedy stanęli na brzegu lasku dębowego.
— O! panie David — odpowiedział Fryderyk ozięble — dla mnie to jest rzecz zupełnie obojętna; ale ponieważ pan zostawia to do mojego wyboru, pójdziemy zatem w stronę, której pan może wcale nie zna, oto, możemy pójść, ku tej sośninie, którą widać tam, na wzgórzu.
— Rzeczywiście — mój synu, nie byłem jeszcze w tej stronie — rzekł David, zwracając się ku miejscu, które Fryderyk wskazał za cel przechadzki.
Zastanawiając się nad niepojętym zbiegiem nadziei swoich z tą nagłą zmianą, jaka zdawała się objawiać w synu pani Bastien, David uważał na młodzieńca z największą bacznością i dostrzegł, że prawie ciągle oczy miał spuszczone, chociaż skutkiem prawie mimowolnego poruszenia, przechodząc lasek, zwrócił dwa czy trzy razy głowę ku swej matce, stojącej jeszcze na progu, dopóki można było ją dojrzeć przez drzewa.
Po kilkakrotnem badaniu stanu Fryderyka, Dawid uznał, że spokój jego był tylko udany; uwolniony od obecności matki, młodzieniec ten niezdolny do znoszenia długiego przymusu, zatopił się w swoim dawnym smutku i widocznie zajęty był głębokiemi myślami, rysy jego zmieniały się często, i, jeśli tak można powiedzieć, przybierały wyraz jakiejś bolesnej pogody i spokoju, która bardzo trwożyła David‘a. W rzeczy samej, nie chcąc zastraszać pani Bastien, starał on się wmówić w nią, że zjawienie się Fryderyka zeszłej nocy w jej pokoju było tylko marzeniem. Ale David tak nie myślał; uważał on to nocne pożegnanie Fryderyka ze śpiącą matką za rzeczywistość; okoliczność ta, łącznie z jego obecnemi spostrzeżeniami, natchnęła go obawą, czy ta nadspodziewana zmiana jego ucznia nie była udaniem i czy nie ukrywała w sobie jakiego niebezpiecznego zamiaru.
— Ale na szczęście — myślał Dawid — ja tu jestem.
Wyszedłszy z lasku, Fryderyk udał się drogą zarosłą trawą przez pola uprawne, które zostając po prawej stronie lasu Pont-Brillant, ciągnęły się ku wzgórkowi, na którego szczycie wznosiło się pięć czy sześć wielkich i samotnych sosen.
— Moje kochane dziecię — rzekł David po chwili milczenia — tem więcej cieszą mnie twoje życzliwe i pełne tkliwości słowa, jakiemi dzisiaj rano przemówiłeś do mnie, żeś to uczynił w samą porę...
— Dlaczego, panie?
— Ponieważ, wsparty tą ufnością i tem przywiązaniem, jakie aż dotąd starałem się obudzić w tobie... mogę przedsięwziąć pracę... która z początku zdaje się być bardzo trudną.
— Jakąż to pracę i w jakim celu?
— Ażeby cię uczynić równie szczęśliwym... jakim byłeś dawniej.
— Mnie uczynić szczęśliwym... — zawołał Fryderyk mimowolnie.
— Tak jest.
— Ależ — dodał Fryderyk z pewnym przymusem — ja nie jestem już nieszczęśliwy... powiedziałem to dzisiaj rano mej matce... cierpienia, których doznawałem... i które rozdrażniły mój charakter... opuściły mnie... prawie nagle... Zresztą, wszakże i pan Dufour przepowiedział mej matce... że to się tak zakończy.
— Więc to prawda, mój synu... nie jesteś... już nieszczęśliwy? twoje zgryzoty już ustały? i serce twoje jest równie zadowolone i wesołe jak dawniej?
— Panie...
— Niestety, mój drogi Fryderyku, prawość twego serca nie pozwala ci taić prawdy zbyt długo... Tak jest, jakkolwiek starałeś się dzisiaj rano uspokoić twą matkę... ty cierpisz jeszcze i teraz... równie a może i więcej jeszcze cierpisz aniżeli dawniej.
Oblicze Fryderyka zmieniło się nagle. Przenikliwość David’a przerażała go... i, unikając jego wzroku., spuścił oczy.
David wpatrywał się w niego z największą bacznością. Poczem dodał:
— Nawet milczenie twoje przekonywa mnie, moje kochane dziecię, że ta praca, której zamierzam się podjąć, ażeby cię uczynić równie szczęśliwym jak dawniej, skutecznie jeszcze dopełnioną być może; dziwić się zapewne będziesz, dlaczego jej prędzej nie przedsięwziąłem. Przyczyna tego jest prosta... nie chciałem wziąść się do niczego bez zupełnej pewności... a wczoraj to dopiero upewniłem się o przyczynie cierpienia, które cię tak gnębi... które cię zabija... Przyczynę tę... zmam teraz niewątpliwie...
Fryderyk zadrżał z przerażenia... przerażenie to, połączone ze zdumieniem, malowało się jawnie we wzroku, jakim mimowolnie spojrzał na David‘a.
Następnie, żałując zapewne, że tym sposobem zdradził pierwsze swoje wrażenie, młodzieniec pogrążył się w niemem milczeniu.
— To, co ci powiedziałem, dziwi cię, moje dziecię; inaczej też być nie może — mówił David dalej tonem lekkiego wyrzutu — ale dlaczegóż cię moja przenikliwość zastrasza? Kiedy nasz przyjaciel, doktór Dufour wyleczył cię z choroby prawie śmiertelnej, czyliż on nie musiał, dla skutecznego zaradzenia złemu, znać jego przyczynę?
Fryderyk nic nie odpowiedział.
Od pewnego czasu, i w miarę jak się zbliżali ku wierzchołkowi pagórka, na którym było kilka rozrzuconych tu i owdzie sosen, syn pani Bastien rzucał od czasu do czasu i nieznacznie jakieś niespokojne spojrzenia na swego towarzysza. Zdawało się, jak gdyby się lękał pewnej przeszkody w spełnieniu zamiaru, nad którym od chwili opuszczenia domu rodzicielskiego rozmyślał.
Kiedy domawiał powyższych słów, David spostrzegł, że droga kończąca się na wierzchołku pagórka, zamieniła się nagle w wązką ścieżkę, wijącą się wpośród sośniny, i że Fryderyk jak gdyby przez grzeczność, zatrzymał się chwilkę, ażeby swemu nauczycielowi zostawić pierwsze miejsce. Ten, nie przywiązując żadnej wagi do tej okoliczności, poszedł naprzód.
Po jakimś czasie, zdawało mu się, że już nie słyszy Fryderyka, idącego za sobą... Obrócił się...

Syn pani Bastien znikł niespodzianie.

XXV.

David, zdumiony, oglądał się dokoła.
Po prawej stronie jego rozciągały się pola uprawne, przecięte tąż samą drogą, którą przybył z Fryderykiem; ale postąpiwszy kilka kroków na lewo, spostrzegł dopiero, że ta strona gruntu w długości trzech lub czterech set kroków, odcięta była prawie spadzisto od gęstego lasu, którego najwyższe drzewa dosięgały ledwie trzeciej części jej stromej wyniosłości.
Ze szczytu pagórka, na którym się obecnie znajdował David, panując nad całą okolicą, przekonał się, że Fryderyka nie było ani po prawej stronie, ani przed nim, ani za nim, nie mógł więc zniknąć tak nagle inaczej, jak tylko przez owę spadzistość leżącą na lewej stronie.
Przerażenie David‘a było okropne, kiedy pomyślał o rozpaczy pani Bastion, gdyby powrócił bez jej syna... Lecz ta trwoga bezczynna krótko trwała; jako człowiek zimnej krwi i odwagi tylokrotnie doświadczonej w rozmaitych niebezpiecznych podróżach, nabył on tej szybkości decyzji, która bywa jedyną drogą ocalenia w nadzwyczajnych przypadkach.
W jednem oka mgnieniu David wyprowadził następujące wnioski, przywodząc je jednocześnie w bezzwłoczne wykonanie.
— Fryderyk mógł mi tylko uciec przez tę pochyłość, ale nie rzucił on się w przepaść, bo byłbym przecież słyszał łoskot jego upadku i łamanie się gałęzi tych drzew, stojących pod memi stopami; musiał przeto spuścić się jakąś drogą jemu tylko znaną; grunt tu jest błotnisty, powinien więc znaleźć ślady jego przejścia; gdzie on przeszedł... tam i ja przejść potrafię.
David podróżował już pieszo z jednem pokoleniem indyjskiem w Ameryce północnej, i nieraz, znalazłszy się na polowaniu w dziewiczych lasach Nowego Świata, oddzielonym od reszty swoich towarzyszy, nauczył się od Indjan, pośród których bawił, wynajdywać swoich współmyśliwców po śladach odkrytych jedynie skutkiem rzadkiej przenikliwości i dowcipu.
Wróciwszy się zatem na miejsce, w którem spostrzegł zniknienie Fryderyka, David na przestrzeni kilku sążni widział tylko swoje własne ślady... wkrótce atoli spostrzegł także i ślady stóp Fryderyka, zwracające się nagle w stronę pochyłości, ciągnące się jeszcze nieco nad jej brzegiem, a potem niknące zupełnie.
David spojrzał ma dół.
W odległości może stóp piętnastu ogromny wiąz roztaczał swoje rozłożyste konary, sięgające aż do brzegu pochyłości; pomiędzy tem drzewem, a miejscem, w którem się znajdował, David spostrzegł gęsty krzak jałowcu, do którego można się było dostać spuściwszy się szeroką wyrwą, znajdującą się w tym gliniastym gruncie i na którym widać jeszcze było świeże ślady stopy ludzkiej.
— Fryderyk dostał się do tego krzaku — rzekł David, udając się tąż samą drogą szybko i śmiało — potem zaś, zawiesiwszy się na rękach, stanął nogami na jednej z tych grubych gałęzi wiązu, a stąd, przechodząc z gałęzi na gałęź zszedł aż na ziemię.
W Davidzie czyn towarzyszył nieodłącznie myśli: w kilka chwil znajdował się już na drzewie; kilka mniejszych gałązek świeżo złamanych i kora zdarta, w miejscach gdzie się opierały nogi Fryderyka, wskazywały mu dokładnie jego drogę.
Kiedy David ze zwykłą sobie lekkością stanął u stóp wąwozu, gruba warstwa suchych liści, które już jesień zerwała z drzew, czyniła nierównie trudniejszem dalsze śledzenie Fryderyka, ale lekkie przygniecenie tych liści w miejscach, którędy przechodził, połamane gałązki w gęstych zaroślach, służyły David’owi za niewątpliwą wskazówkę drogi, którą powinien się był udać. Wyszedłszy z gęstwiny, uderzony został głuchym, niedalekim wprawdzie, lecz okropnym łoskotem, którego dotąd pośród szelestu liści i trzeszczenia gałęzi wcale nie zauważył.
Ten straszny łoskot pochodził od spadku wielkiej masy wody.
Wprawdzie ucho David’a nie zostawiało mu żadnej w tej mierze wątpliwości...
Okropna myśl przeszła mu przez głowę, ale jego działalność, jego siła postanowienia, na chwilę zawieszone przez trwogę, wkrótce doznały nowego i silnego bodźca; gęstwina z której dopiero co wyszedł, przytykała do wąskiej i krętej drogi, której wilgotna ziemia nosiła na znacznej przestrzeni świeże ślady Fryderyka... David udał się nią z największym pośpiechem, gdyż, wnosząc z odległości śladów i ich wydrążenia, spostrzegł, że młodzieniec w tem miejscu pędził ze wszystkich sił.
Wkrótce atoli... postać gruntu zmieniła się zupełnie... po wilgotnej i miękkiej ziemi, nastąpił grunt suchy i twardy, a na nim znikł wszelki ślad Fryderyka.
David znajdował się obecnie na pewnym rodzaju rozstajnej drogi... skąd dochodził już coraz wyraźniejszy szum rzeki Loary, której wody, od kilku dni nadzwyczajnie wezbrane, toczyły się z przerażającym łoskotem.
Pobiec prosto do rzeki, jedynie za słyszanym szumem, kiedy niepodobieństwem było wynaleźć dalsze ślady Fryderyka... to było pierwsze postanowienie David‘a, którego trwoga zwiększała się jeszcze wspomnieniem owego nocnego pożegnania młodzieńca z jego śpiącą matką.
Całe niebezpieczeństwo było na brzegu Loary; i w tym to kierunku biegł David ze wszystkich sił, śpiesząc za szumem bałwanów rzeki.
W dziesięć minut potem, wyszedłszy z zarośli i przebiegłszy przez łąkę, której brzeg jeden zasypany był żwirem, wyrzuconym przez wodę, David w kilku skokach stanął nad szerokiem łożyskiem rzeki...
Wtedy ujrzał u stóp swoich ogromną przestrzeń mętnej, szumiącej wody, której bałwany szybkim pędem toczyły się w dalsze strony.
Jak tylko okiem można było dosięgnąć, David, zadyszany nagłym biegiem, nic nie mógł dojrzeć...
Nic... prócz przeciwnego brzegu rzeki, pokrytego gęstą mgłą...
Nic... prócz szarego i pochmurnego nieba, z którego wkrótce zaczął padać zimny deszcz...
Nic... prócz tego prądu mętnej wody, huczącej jak grzmot w oddaleniu i tworzącej ku zachodowi obszerny łuk, nad którym piętrzyły się gęste lasy Pont-Brillant, uwieńczone obszernym zamkiem margrabiego.
W tak krytycznej chwili, zmuszony do bezczynności, David uczuł swą silną i odważną duszę uginającą się pod ciężarem okropnej rozpaczy.
Daremnie starał on się oprzeć tej rozpaczy, wmawiając w siebie, że Fryderyk nie posunąłby się może do tak strasznej ostateczności... Przypisywał nawet to nagłe zniknienie młodzieńca tylko swawolnej chęci sprzeciwienia się swemu nauczycielowi.
Ale niestety!... niedługo David pozostał w takiem złudzeniu... gwałtowny wiatr, wiejący z biegiem rzeki, przypędził prawie pod jego stopy niebieską sukienną czapkę, otoczoną małą wypustką szkocką, którą Fryderyk tegoż samego poranku miał na głowie.
— Nieszczęśliwy chłopiec — krzyknął David, zalewając się łzami — a jego matka... jego matka... ah! to okropne!
Później zdawało mu się, że usłyszał pośród szumu wody i wiatru jakiś przeciągły krzyk trwogi.
Zerwawszy się z miejsca, David pobiegł ze wszystkich sił brzegiem żwiru, naprzeciw wiatru, który ten krzyk aż do niego przyniósł.
I znowu się zatrzymał.
Wtem obiły się o jego uszy następujące słowa, wymienione głosem bolesnym i przeraźliwym:
Moja matko... o! moja matko!
Na sto kroków przed sobą David ujrzał prawie jednocześnie pośród szumiących fal, bladą, przerażającą głowię Fryderyka!... długie włosy jego przylepione były do skroni, oczy okropnie rozwarte... a ręce w ostatecznem wysileniu szamotały się konwulsyjnie nad przepaścią.
Potem nauczyciel już nic nie widział, tylko mocniejsze wrzenie wody w miejscu, gdzie się poprzednio pokazało ciało Fryderyka.
Pomimo tego jednak promyk nadziei rozjaśnił męskie oblicze David‘a... lecz, czując całą wielkość grożącego niebezpieczeństwa, i przewidując bezużyteczność wszelkiego nierozważnego kroku, potrzebował bowiem całej swojej zwinności, wszystkich sił, i jeśli tak powiedzieć można, wszelkiej swobody, ażeby ocalić Fryderyka i samemu nie zginąć, okazał on tę nieocenioną przytomność umysłu, że nietylko surdut, kamizelkę, chustkę, ale nawet buty i szelki zrzucił z siebie.
Wszystko to wykonane zostało z szybkością nadzwyczajną, ale spokojną, która pozwoliła David’owi podczas zdejmowania sukien, śledzić uważnem okiem bałwany rzeki, i wyrachować z całą przytomnością, że Fryderyk mógł się już wtedy tylko o pięćdziesiąt kroków od niego znajdować.
I dobrze wyrachował. Wkrótce bowiem ujrzał w niewielkiej odległości, i w środku rzeki głowę Fryderyka, a potem poły jego ubrania.
Wtem znowu wszystko zniknęło.
Nareszcie nadeszła stanowcza chwila.
David śmiałym i pewnym wzrokiem zmierzył odległość, rzucił się w rzekę, zważając z całą akuratnością, że jeżeli płynąć będzie wpoprzek, odtrącając pewną przestrzeń na unoszącą go siłę pędu wody, powinien stanąć na środku Loary jeszcze przed ciałem Fryderyka, które porwał bystry prąd.
Przypuszczenia David‘a nie omyliły go wcale; właśnie przybył na środek rzeki, kiedy po lewej stronie ujrzał pośród fali ciało syna pani Bastien zupełnie bezwładne.
Uchwyciwszy silną ręką długie włosy Fryderyka, zaczął płynąć drugą i po niesłychanem wysileniu, niepewny czy nie trupa ocalił, dostał się szczęśliwie do brzegu.
Stanąwszy na lądzie, silny i zwinny, porwał młodzieńca na swe ręce i złożył na murawie, około sto kroków od miejsca, gdzie zostawił swe suknie.
Tu uklęknąwszy obok Fryderyka, przyłożył rękę do jego serca; już ono nie biło, palce jego były sztywne, zlodowaciałe, usta sine, konwulsyjnie ściśnięte nie wydawały najmniejszego tchnienia.
David, przerażony, uchylił przymkniętą w połowie powiekę młodzieńca, i ujrzał oko nieruchome, przyćmione i jakby szklane.
Deszcz lał potokami na martwe ciało ucznia David nie mógł wstrzymać się od płaczu. Na tym samotnym brzegu znikąd nie mógł spodziewać się pomocy, a tu trzeba było ratunku silnego i spiesznego, nawet w takim razie gdyby jeszcze iskierka życia tlała w ciele Fryderyka...
David z rozpaczą oglądał się dokoła, kiedy w niewielkiej odległości ujrzał wznoszący się ogromny słup gęstego dymu. Za wzgórzem, pod którem się właśnie znajdował, stało jakieś zabudowanie i pewnie zamieszkałe.
Pochwycić Fryderyka w swe ręce, i mimo tego ciężaru, pośpieszyć z nim ku temu budynkowi, to było dla David‘a dziełem jednej chwili. Stanąwszy na wzgórzu ujrzał w niewielkiem oddaleniu jednę z tych cegielni dosyć licznych na brzegach Loary, w której okolicach znajduje się pod dostatkiem gliny, piasku, wody i drzewa.
Wsparty swojemi wspomnieniami z podróży, David przypomniał sobie, że widział Indjan, mieszkających na brzegach obszernych jezior, przywracających częstokroć życie swoim «utopionym towarzyszom, przez przywracanie w nich ciepła i biegu krwi, za pomocą szerokich kamieni rozgrzanych, tworzących pewien rodzaj łaźni, na których kładzie się umierającego i trze jego ciało mocnemi płynami.
Strycharze z pośpiechem przyszli w pomoc David‘owi. Najprzód owinięto Fryderyka w grubą kołdrę, położono na warstwie cegieł i wystawiono na silne ciepło, wydobywające się z pieca ceglarskiego; butelka wódki ofiarowana przez starszego strycharza, służyła do nacierania. Dosyć długo David powątpiewał o pomyślnym skutku tych wszystkich usiłowań. Lecz później ukazały się nareszcie lekkie symptomaty życia, które napełniły jego serce radością i nadzieją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę po przeniesieniu do cegielni, Fryderyk, przyszedłszy zupełnie do siebie, tak bardzo jeszcze był osłabiony, że ani słowa nie mógł wymówić, chociaż już kilkakrotnie wzrok jego zatrzymywał się na David’zie, z wyrazem niewypowiedzianego rozrzewnienia i wdzięczności. Nauczyciel i jego uczeń znajdowali się wtedy w skromnej izdebce strycharza, który z czeladzią swoją wyszedł na brzeg rzeki, ażeby się przypatrzyć temu nadzwyczajnemu wezbraniu rzeki, które już od wielu lat podobnej nie doszło wysokości; dlatego też, chociaż nie przewidywano jeszcze wylewu, stan rzeki budził żywy niepokój w jej nadbrzeżnych mieszkańcach, którzy z trwogą przyglądali się ciągłemu wzrastaniu jej wód.
David podawał właśnie Fryderykowi jakiś orzeźwiający i wzmacniający napój, gdy ten odezwał się do niego słabym i wzruszonym głosem:
— Panie David, wszakże to panu winien jestem szczęście, że będę jeszcze oglądać mą matkę?...
— Tak jest, zobaczysz ją, moje dziecię — odpowiedział nauczyciel, ściskając w swych dłoniach ręce syna pani Bastien — ale czemuż nie chciałeś pomyśleć o tem, że zabijając siebie zabiłbyś swą matkę...
— Pomyślałem o tem... zbyt późno... wtedy... czułem się zgubionym... i wołałem... moja matko!... jak gdybym krzyczał... ratunku.
— Na szczęście, ja usłyszałem ten krzyk rozpaczy, moje biedne dziecię... Ale teraz, kiedy jesteś spokojny, zaklinam cię... powiedz mi...
I nie dokończywszy słów swoich, David dodał:
— Nie, po tem, co się stało, nie mam prawa zadawać ci żadnych pytań... czekać będę wyznania... które powinno być jedynie skutkiem ufności twojej dla mnie.
Fryderyk uznał delikatność David’a, który widocznie nie chciał korzystać z wpływu, jaki mu nadawała wyświadczona usługa, ażeby zniewolić syna pani Bastien do uczynienia swego zeznania.
Wkrótce potem Fryderyk ze łzami w oczach powiedział
— Panie David, życie było dla mnie ciężarem... z przeszłości sądziłem o mojej przyszłości... chciałem więc wszystko zakończyć... Lecz dzisiejszej nocy, kiedy, podczas snu matki mojej, chciałem ostatnie złożyć jej pożegnanie, serce mojej okropnej doświadczyło boleści... pomyślałem o cierpieniach jakie na nią sprowadzę, odbierając sobie życie... i wahałem się przez chwilę... ale powiedziałem sobie: „Takie życie więcej może będzie łez kosztować mą matkę, aniżeli śmierć moja“, i postanowiłem zakończyć... Prosiłem także pana, ażebyś mi przebaczył moje uchybienia... nie chciałem bowiem unosić ze sobą niczyjej niechęci... Ażeby oddalić wszystkie podejrzenia, udawałem największy spokój, pewien będąc, że w ciągu dnia znajdę sposobność usunięcia się z pod baczności pana lub mojej matki... Propozycja pana... jaką mi pan dzisiaj rano uczynił... ażeby pójść na przechadzkę... dopomogła mi w tej mierze.. znam bowiem okolicę. Umyślnie udałem się w stronę, gdzie mogłem umknąć panu... i uniknąć pana pomocy... ale nie wiem, jakim niepojętym dla mnie sposobem zdołał pan wynaleźć moje ślady...
— Później ci to opowiem, moje dziecię, teraz mów dalej...
— Nadzwyczajny pośpiech, zapał i uniesienie, z jakiem biegłem... szum wiatru i huk bałwanów, odjęły mi prawi resztę zmysłów, a potem, zobaczyłem jeszcze wznoszące się na widnokręgu, jakby widmo jakie, wie...
Ale Fryderyk, którego lica lekkim pokryły się rumieńcem, nie dokończył słów swoich.
David dokończył w myśli rozpoczęte przez niego zdanie, mówiąc sobie w duchu:
— Nieszczęśliwy chłopiec, on spostrzegł w tej chwili krytycznej, najprzód pieniące się bałwany rzeki, a potem... wieże zamku Pont-Brillant.
Fryderyk po chwili milczenia mówił dalej:
— Powiedziałem już panu, że byłem jak odurzony... jak szalony... gdyż nie przypominam sobie, w jakiem miejscu rzeki rzuciłem się do niej... zimno wody wskroś mnie przejęło... ujrzałem śmierć przed oczyma i zląkłem się.. Wtedy moja matka przyszła mi na myśl, zdawało mi się, że ją widzę, jakby widmo jakie... rzucającą się na moje zlodowaciałe ciało... nie chciałem już umierać... Krzyczałem... moja matko... moja matko... i starałem się ocalić, gdyż umiem dobrze pływać, ale zimno odjęło mi wszelką władzę... czułem, żem tonął... słysząc szum bałwanów nad swoją głową; później straciłem przytomność, ażeby się tutaj znaleźć, gdzieś mnie pan przyniósł... ratując mnie jak własne dziecko... tu, gdzie pierwsza myśl moja była myślą o mej matce...

I Fryderyk, znękany wzruszeniami, jakie to opowiadanie w nim wzbudziło, oparł się łokciem na łóżku, na które go przeniesiono i zakrywszy twarz rękoma, pogrążył się w głębokiem dumaniu.

XXVI.

Rozmowa David‘a z Fryderykiem przerwana została przez strycharza, który smutny i przestraszony wszedł do izby.
— Panie — rzekł z pośpiechem do David’a — wózek już zaprzężony, odjeżdżaj pan prędko.
— Co się stało? — zapytał David.
— Loara przybiera coraz bardziej, nim dwie godziny upłyną cała nasza chudoba musi być uprzątniętą.
— Czy lękacie się powodzi?
— Być może, kochany panie, gdyż Loara przybiera okropnie i jutro zapewne już tylko kominy widać będzie z mojej cegielni. To też dla większej ostrożności chcę wszystko uprzątnąć, a wózek, którym pan jedzie, skoro tylko wróci, posłuży mi do przewiezienia moich sprzętów.
— A więc, mój synu — rzekł David do Fryderyka — nabierz odwagi, widzisz bowiem, że nie mamy ani chwili czasu do stracenia.
— Ja jestem zupełnie gotów, panie David.
— Jakie to szczęście, że nasze suknie przy nadzwyczajnem gorącu tego pieca już prawie zupełnie wyschły. Oprzyj się na mnie, mój synu.
Opuszczając domek strycharza, Fryderyk powiedział do niego:
— Przebaczcie mi, że w obecnej chwili nie jestem w stanie lepiej podziękować za waszą skuteczną pomoc, ale ja tu jeszcze powrócę.
— Oby niebo wysłuchało życzeń panicza i oby Bóg dał, ażeby pan za kilka dni nie znalazł samych tylko gruzów z mojego domu.
David wsunął strycharzowi dwa dukaty do ręki, mówiąc db niego zcicha:
— Przyjmujcie to za wasz wózek.
Wkrótce potem David i syn pani Bastien opuścili cegielnię w tej wiejskiej furmance, którą miękko wysłano słomą i okryto płachtą, ponieważ deszcz lał jak z cebra.
Okryty furmańską siermięgą siedział woźnica na przedzie wózka i poganiał konia, który postępował ociężałym krokiem.
David żądał koniecznie, ażeby Fryderyk położył się na wozie i głowę oparł na jego kolanach, dlatego też sam usiadł w głębi i tym sposobem, trzymając młodzieńca prawie na ręku, czuwał nad nim z ojcowską pieczołowitością.
— Mój synu — odezwał się do niego, troskliwie otulając Fryderyka derą, której pożyczył im strycharz — czy ci nie zimno?
— Nie, panie David.
— Teraz musimy umówić się z sobą. Matka twoja nie powinna się wcale dowiedzieć o dzisiejszym wypadku. Powiemy jej, nieprawdaż? że spotkał nasz gwałtowny deszcz i że ledwie zdołaliśmy wystarać się o ten wózek. Ceglarz jest przekonany, żeś tylko przez nieostrożność wpadł do wody, posunąwszy się zbytecznie na jednę świeżo ułożoną tamę; obiecał mi on, że o tym wypadku, którego skutki mogłyby niepokoić twą matkę, nikomu nie powie. Tym sposobem cała rzecz skończona... i my nie będziemy już o niej myśleli.
— Jakaż to dobroć, jaka wspaniałomyślność. Pan o wszystkiem myśli. Ma pan słuszność, moja matka nie powinna wiedzieć, że mnie pan z niebezpieczeństwem własnego życia od śmierci uratował, a jednak...
— Co twoja matka wiedzieć, i co widzieć powinna, mój kochany Fryderyku, to, żem dotrzymał obietnicy, jaką jej dzisiaj rano uczyniłem, gdyż już wielki jest czas!
— Jaka obietnica?
— Obiecałem jej uleczyć cię.
— Mnie uleczyć! — i Fryderyk ze smutkiem pochylił głowę — mnie uleczyć! — A to uleczenie jeszcze dzisiaj przed południem musi być dokonane.
— Co pan mówi? — Mówię, że za godzinę, z przybyciem naszem do folwarku, będziesz tym samym Fryderykiem, jakim byłeś dawniej... szczęściem, chlubą swej matki...
— Panie David...
— Moje dziecię, mało już mamy czasu; posłuchaj mnie zatem. Mówiłem ci dzisiaj rano, właśnie w chwili, kiedyś znikł z moich oczu: „Że znam przyczynę twoich cierpień“
— Rzeczywiście, pan mi to mówił.
— Otóż przyczyną tą jest zazdrość!
— O, mój Boże! — szepnął Fryderyk, przejęty wstydem, starając się wydobyć z rąk David‘a.
Ale ten przytulił go jeszcze tkliwiej do serca, mówiąc dalej z zapałem:
— Podnieś głowę, moje dziecię, nie wstydź się tego! Uczucie zazdrości jest uczuciem szlachetnem..
Zazdrość jest szlachetnem uczuciem? — zawołał Fryderyk — podnosząc się i wpatrując w David‘a ze zdziwieniem — zazdrość — powtórzył z drżeniem — ah! panie... ty nie wiesz, co ona prowadzi za sobą!
— Nienawiść! tem lepiej.
— Tem lepiej?... ależ sama nienawiść...
— Prowadzi za sobą zemstę, powtarzam jeszcze raz: tem lepiej!
— Panie David — rzekł młodzieniec, opadając ze smutkiem na swoje posłanie — pan szydzi ze mnie, a jednak..
— Ja szydzić z ciebie, biedne dziecię! — zawołał David wzruszonym głosem, przyciągając Fryderyka do siebie i tuląc z tkliwością do piersi swoich — ja, miałbym szydzić z ciebie! Ah! nie mów tego. Dla nikogo boleść nie jest rzeczą świętszą, niż dla mnie, ja miałbym szydzić z ciebie, ależ ty chyba nie wiesz, że pierwsze uczucie, które się we mnie na twój widok odezwało, pełne było politowania i miłości, gdyż miałem brata, kochany Fryderyku, brata młodszego, w twoim wieku.
I łzy zrosiły oczy David‘a. Rozrzewniony tem wspomnieniem zatrzymał się chwilkę, ażeby nie wybuchnąć głośnem łkaniem.
Fryderyk również zaczął płakać, ale teraz już sam tulił się do David‘a, spoglądał na niego wzrokiem bolesnym, jakgdyby go chciał przeprosić, że wywołał jego łzy.
David rozumiał go łatwo.
— Uspokój się, moje dziecię, łzy sprawiają mi rozkosz. I cóż! tego brata, o którym ci mówię, tego ukochanego brata, który był mojem szczęściem, moją miłością, utraciłem. Widzisz teraz, dlaczego uczułem dla ciebie tak nagłą, silną sympatję... widzisz dlaczego pragnę powrócić cię matce takim, jakim byłeś dawniej, dlaczego pragnę wrócić cię szczęściu.
Fryderyk, coraz bardziej wzruszony, powiedział nieśmiało:
— Daruj mi pan, panie David, że myślałem, iż chciałeś szydzić ze mnie, lecz...
— Lecz to, co ci powiedziałem, wydało ci się tak dziwnem, nieprawdaż? że nie mogłeś uwierzyć ażebym ja to szczerze mówił?
— Prawda.
— Inaczej być nie może, a jednak... słowa moje są szczere, zaraz ci tego dowiodę.
Fryderyk utkwił w David’a spojrzenie pełne trwogi i niecierpliwej ciekawości.
— Tak, moje dziecię, zazdrość jest sama w sobie uczuciem szlachetnem, tylko że dotąd źle jej używałeś... źle zazdrościłeś... zamiast dobrze zazdrościć.
— Zazdrościć... dobrze!... Zazdrość... uczucie dobre — powtarzał Fryderyk, jak gdyby uszom swoim nie chciał uwierzyć. — Zazdrość... szkaradna zazdrość... która toczy... pożera... zabija...
— Moje biedne dziecię, Loara o mało nie stała się twym grobem. Gdyby się to nieszczęście było spełniło... matka twoja, nieprawdaż? byłaby wołała: O! przeklęta rzeko, która pożerasz, która zabijasz. O! przeklęta rzeko, któraś pochłonęła mego syna...
— Niestety! panie David.
— A jeżeli się obawa wezbrania sprawdzi, ileż to głosów w rozpaczy swej wołać będzie: O przeklęta rzeko! Zniszczyłaś nasze domy, zatopiłaś nasze pola... Czy złorzeczenia te będą sprawiedliwe?
— Aż nadto, panie David.
— Tak jest, a jednak ta rzeka, ta przeklinana, użyźnia swe brzegi, przynosi bogactwa miastom, przez które przechodzi. Tysiące statków, obładowanych wszelkiego rodzaju płodami, przerzynają jej powierzchnię; ta tak przeklinana rzeka, spełnia nareszcie to użyteczne, to płodne posłannictwo, jakie Bóg nadał wszystkiemu, co z Jego ręki wychodzi, gdyż mówić, że Bóg stworzył rzeki dla wylewów i spustoszenia, byłoby to bluźnierstwem. Nie, nie! to tylko ludzka ciemnota, niedbałość, egoizm, chciwość, wzgarda miłości bliźniego, nazywa klęskami niebieskie dary Stwórcy.
Fryderyk, uderzony temi słowy swego nauczyciela, słuchał go z coraz żywszem zajęciem.
— Przed chwilą dopiero — mówił dalej David — gdyby nie ten ogień, którego zbawienne ciepło ogrzało twoje zlodowaciałe członki, byłbyś może umarł. A tymczasem, jakże okropna jest plaga ognia! Trzebaż więc złorzeczyć ogniowi i Stwórcy? Cóż ci więcej powiem? Mamy przeklinać parę, która zmieniła postać świata, dlatego, że zrządziła także i straszne nieszczęścia? Nie, nie! Bóg tworzy siły, a człowiek w wolnej woli swojej używa tych sił do złego lub do dobrego. A ponieważ Bóg jest jeden i niepodzielny w swojej wszechmocy, toż samo powiedzieć można o namiętnościach, co i o innych żywiołach; żadna nie jest złą sama w sobie; są to tylko sprężyny. Człowiek używa ich źle, lub używa ich dobrze, według swej woli. Wszakże, mój synu, cierpienia twoje zaczynają się od czasu owej wycieczki do zamku Pont-Brillant, nieprawdaż?
— Tak jest, panie David.
— Porównawszy swoje pospolite nazwisko i swoje życie skromne, prawie ubogie, z wystawnem życiem i świetnem nazwiskiem młodego margrabiego de Pont-Brillant, uczułeś silną, głęboką zazdrość?
— Niestety! i to jest prawdą...
— Aż dotąd, uczucie to było dobre.
— Dobre.
— Tak! wyniosłeś z sobą z zamku wielką siłę duszy, potężną, mądrze skierowaną, powinna ona była dać najszlachetniejszy popęd twoim zdolnościom. Na nieszczęście, siła ta rozprzęgła się w twoich niedoświadczonych dłoniach... i zraniła cię jeszcze, moje biedne, kochane dziecię! Dlatego też, gdyś wrócił do domu, twoje proste i czyste przyjemności zostały zniweczone ustawicznem wspomnieniem przepychów zamkowych; potem, w tem bezczynnem i bolesnem łaknieniu, doszedłeś do nienawidzenia tego, który posiadał to wszystko, czego mu zazdrościłeś... potem... zemsta...
— Jakto, pan wie! — zawołał Fryderyk przerażony.
— Wiem wszystko, moje dziecię.
— Ah! panie David, łaski! — szeptał Fryderyk cichym, bolesnym głosem — właśnie wyrzuty sumienia po tym podłym i okropnym zamachu doprowadziły mnie do samobójstwa.
— Wierzę ci, mój synu, i teraz dopiero pojmuję ciężki i ponury smutek, jaki cię trawił od czasu mego przybycia do domu twej matki; ty rozmyślałeś ciągle nad tym nieszczęsnym zamiarem.
— Pierwszy raz przyszedł on mi na myśl w przeddzień przybycia pana.
— To samobójstwo było dobrowolną pokutą. Ale są jeszcze inne nierównie skuteczniejsze środki, mój kochany Fryderyku. Zresztą, jestem pewien, że jeżeli zazdrość była pierwszym powodem twojej nieubłaganej nienawiści przeciw Rudolfowi de Pont-Brillant, to owa okropna scena w lesie musiała być skutkiem jakichś innych okoliczności, o których ja nie wiem, a które chociaż w części usprawiedliwiają ten występny zamach?
Fryderyk spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— O tem później jeszcze pomówimy — rzekł David... — Teraz, powiedz mi, moje dziecię, czegóż ty najwięcej zazdrościsz młodemu margrabiemu de Pont-Brillant? jego bogactw? tem lepiej! możesz mu ich zazdrościć szczerze, całą duszą, a w tej gwałtownej zazdrości znajdziesz dźwignię nadzwyczajnej siły; pokonasz wszystkie trudności; przez pracę, rozum, uczciwość zostaniesz bogatym, dlaczegóżby nie? Jakób Laffitte był jeszcze biedniejszy od ciebie, chciał zostać bogatym i został stokroć miljonerem; imię jego jest bez skazy, i zawsze podawał rękę niedoli, zawsze sprzyjał, wynagradzał uczciwą i wytrwałą pracę... A ileż to podobnych przykładów mógłbym ci jeszcze przytoczyć!
Fryderyk spojrzał najprzód na swego nauczyciela z głębokiem zdziwieniem; potem, gdy nowe światło zabłysło jego oczom, przyłożył obie ręce do czoła, jak gdyby został olśniony jakimś niespodziewanym blaskiem.
David mówił jeszcze:
— Pójdźmy dalej. Jeżeli bogactwa margrabiego oburzają w tobie tylko zazdrosną pożądliwość, zamiast uczucia nienawiści, oburzenia przeciwko towarzystwu, w którem jedni opływają we wszystkie zbytki, tymczasem drudzy umierają z niedostatku? To dobrze, bardzo dobrze, moje dziecię, jest to chwalebne uczucie, jest to uczucie religijne i święte, gdyż ono natchnęło Ojców Kościoła świętemi i mściwemi słowy... Dlatego też za głosem tych wielkich mężów głoszono boską zasadę braterstwa i równości... Tak — dodał David z gorzkim smutkiem — głoszono ją, ale napróżno. Ci, których samo święte powołanie do tego przeznaczało, stali się wspólnikami bogactwa i przemocy, w imieniu władców świata powiedzieli ludowi: jesteś skazany na niewolę, łzy i nędzę na tej ziemi. Nie byłoż to bluźnierstwem ojcowskiej dobroci Stwórcy, nie byłoż to podłem odbieganiem sprawy biednych wydziedziczonych? Ale sprawa ta znalazła w dzisiejszych czasach walecznych obrońców, i błogosławione jest to uczucie, jakie w tobie, moje dziecię, wywołało bogactwo, jeżeli cię ono poprowadzi, wśród mężnych ludzi, stawających w obronie niedoli.
— O! — zawołał Fryderyk z promieniejącym wzrokiem, przejęty szlachetnym zapałem — pojmuję teraz... pojmuję...
— Powiedz — mówił David w coraz większem uniesieniu — czegóż więcej zazdrościsz temu młodemu margrabiemu? Starożytności jego imienia? Zazdrość mu....zazdrość! Ty zyskasz coś więcej jak imię starożytne: ty więcej wsławisz twoje nazwisko, uczynisz je głośniejszem jeszcze, niż imię Pont-Brillant. Sztuki, nauki, wiadomość, wojna! I dosięgniesz sławy. Przeglądałem twoje prace, wiem jakiego stopnia dosięgną twoje zdolności, w dziesięćkroć pomnożone podnietą uporczywego i odważnego współzawodnictwa...
— Mój Boże!... mój Boże! — zawołał Fryderyk z zapałem i ze łzami w oczach — nie mogę wyrazić jaka zmiana objawia się we mnie. Zamiast posępnej ciemności, zasłaniającej mój umysł, widzę światło, jasne światło dawnych moich czasów, tylko daleko jaśniejsze... O! moja matko! moja matko!...
— Szukajmy jeszcze dalej — rzekł David, nie chcąc zostawić Fryderyka w najmniejszej wątpliwości — zazdrość, jaką w tobie budzi to starożytne imię Pont-Brillant, czy ona się objawia przez gwałtowną nienawiść przeciwko tradycji arystokratycznej, odradzającej się ustawicznie, już to w postaci feudalnej, już to w postaci mieszczańskiej?... Taką zazdrością możesz się chlubić, moje dziecię. Jan Jakob, powstając na materjalną nierówność stanów był wzniosłym zazdrośnikiem a ojcowie nasi, burząc przywileje i monarchję... ojcowie nasi byli bohaterskimi nieśmiertelnymi zazdrośnikami.
— O! — mówił Fryderyk — jak moje serce bije na te szlachetne słowa pana. Jakież to odkrycie! Czuję teraz, co mnie zabijało, była to zazdrość podła, bezowocna! zazdrość była dla mnie odrętwieniem, rozpaczą, śmiercią. A zazdrość powinna być czynem, nadzieją, życiem! W mojej bezwładnej wściekłości umiałem tylko przeklinać siebie, innych i nicość... Gdy tymczasem zazdrość powinna była obudzić we mnie chęć i siłę do wydobycia się z tej nicości. O! ja wyjdę z niej niezawodnie!...
— Dobrze! dobrze! drogie i kochane dziecię — zawołał teraz David, przyciskając Fryderyka do swych piersi — o!... ja byłem pewien, że cię ocalę. Łatwa to praca, przy charakterze tak szlachetnym jak twój, rozwijanym tak długo przez najlepszą w świecie matkę. Tkliwe — dodał jeszcze, nie mogąc wstrzymać łez — dzisiaj rano, w chwili, która miała być ostatnią w życiu twojem, ostatnim krzykiem twoim było: Moja matko, moja matko!... Wracasz do nadziei, do życia, a pierwsze twoje słowa znowu są: Moja matko! moja matko!...
— Winien panu jestem życie — rzekł syn pani Bastien, odpowiadając na tkliwy uścisk swego nauczyciela — winien panu jestem życie całe i życie duszy, panie David...
— Fryderyku, dziecię moje — powiedział David nadzwyczajnie wzruszony — nazywaj mnie swoim przyjacielem. Wszakże ja zasłużyłem teraz na to miano, nieprawdaż? Zastąpi mi ono to słodkie i drogie imię, którego już nigdy nie usłyszę: Mój bracie!
— O! mój przyjacielu — zawołał Fryderyk z zapałem — znajdzie mnie pan godnym tego imienia. Po tym wybuchu tkliwych uczuć, nastąpiła chwila milczenia, w ciągu której David i Fryderyk ściskali się serdecznie.
Nareszcie nauczyciel odezwał się pierwszy:
— Teraz, moje drogie dziecię, odwołuję się do twojej otwartości, w tej ostatniej i ważnej okoliczności, trzeba być surowym, nieubłaganym dla siebie samego, ale nie można być niesprawiedliwym. Powiedz mi, czy...
David nie mógł dokończyć. Zajęci rozmową nauczyciel i uczeń, nie zauważyli, że wózek ich zatrzymał się nagle niedaleko od bramy folwarku.
Marja Bastion, w śmiertelnej trwodze z powodu zbyt długiej nieobecności syna, stała już od dawna na progu swego wiejskiego mieszkania, wyglądając powrotu Fryderyka.
Na widok krytego wózka, zbliżającego się do folwarku jakieś nieodgadnione przeczucie mówiło młodej matce, że to jej syn przyjechał. Wiedziona obawą i radością, wybiegła na jego spotkanie i przybywszy do niego zawołała.
— Fryderyku!... to ty?
Wtedy to przerwaną została mowa David’a i wózek zatrzymał się przed folwarkiem.
Jednym skokiem syn pani Bastien wyskoczył z wózka, rzucił się na szyję młodej niewiasty i okrywając ją gorącemi pocałunkami, zalany łzami, wołał głosem, który przerywało gwałtowne łkanie:

— Matko! jestem ocalony... ustały już wszystkie zgryzoty... cierpienia... jestem ocalony... matko! jestem ocalony!...

XXVII.

Na te słowa powtarzane przez Fryderyka z radosnem upojeniem: Ocalony jestem... matko, ocalony... Marja Bastien spojrzała na swego syna z radością, połączoną ze zdumieniem; był on już bowiem nie do poznania i prawie zupełnie przeistoczony, czoło pogodne, uśmiech wesoły, wzrok ognisty, piękne jego rysy zdawały się być opromienione jakiemś wewnętrznem światłem.
Jaki to cud, jakie środki wywołały ten nagły i niespodziewany skutek? Marja nie badała tego wcale. David powrócił jej dawnego Fryderyka, jak zwykle mówiła. Dlatego też, w uniesieniu religijnej prawie wdzięczności, chciała już rzucić się do stóp David’a, gdy ten wstrzymał ją od tego, spiesznie wyciągając ku niej swe ręce. Marja uchwyciła je i ściskała z serdecznym zapałem w swych dłoniach, odzywając się do niego głosem, w którym, że tak powiemy, odbijały się wszystkie wzruszenia jej macierzyńskiego serca.
— Moje życie... całe moje życie... panie David, pan wrócił mi mojego syna!...
— O! moja matko... o! mój przyjacielu — wołał Fryderyk.
I w jednem serdecznem wylaniu, przyciskał do serca swego Marję i David’a, którzy, podzielając wzruszenie młodzieńca, połączyli się z nim jednym węzłem przywiązania.
Pani Bastien nie dowiedziała się wcale o niebezpieczeństwie, jakie zrana groziło jej synowi, który wkrótce potem, równie jak i David odszedł zmienić swoje mokre ubranie. Następnie wrócili do pani Bastien, która wciąż zapytywała się w duchu, jakim cudownym sposobem David zdołał tak nagle uleczyć Fryderyka.
Ujrzawszy się znowu po chwili czasu, matka i syn, powtórnie rzucili się sobie w objęcia. Podczas tego serdecznego uścisku, młoda kobieta prawie mimowolnie szukała wzroku David‘a, jak gdyby go chciała objąć w macierzyńskich pieszczotach i odwdzięczyć mu się za szczęście jakiego kosztowała.
Fryderyk, rzuciwszy okiem dokoła, zdawał się oglądać z rozrzewnieniem wszystkie przedmioty, znajdujące się w pokoju szkolnym.
— Matko — rzekł po chwili milczenia z wdzięcznym uśmiechem — może mnie nazwiesz szalonym... ale zdaje mi się... że już wiele czasu upłynęło, jak tutaj nie byłem... oto wiesz, zdaje mi się, że od tego dnia, kiedyśmy poszli do zamku Pont-Brillant... nasze książki... nasze rysunki... nasz fortepian... zresztą, ten mój stary fotel... wszystko to są dawni przyjaciele, których znajduję po długiem rozstaniu.
— Rozumiem cię, Fryderyku — odpowiedziała pani Bastien z uśmiechem. — Jesteśmy jak owi śpiący w powieści Belle au bois dormant. Sen nasz przecież nie tak bardzo długi, trwał tylko pięć miesięcy! Przykre marzenia wstrząsały nami nieraz, ale budzimy się równie szczęśliwi, jakeśmy zasnęli. Wszakże prawda?
— Szczęśliwsi! matko! — dodał Fryderyk, biorąc David‘a za rękę. — Zbudziwszy się, znaleźliśmy przy sobie przyjaciela.
— Masz słuszność, moje dziecię — rzekła młoda matka, wpatrując się w David‘a czarującem spojrzeniem; poczem widząc, że Fryderyk otworzył szklane drzwi, wychodzące do lasku, pani Bastien zawołała:
— Co ty robisz? Deszcz ustał, ale czas jeszcze jest pochmurny i dżdżysty.
— Czas pochmurny i dżdżysty! — powtórzył Fryderyk, wychodząc z domu i wpatrując się z zachwyceniem w las dębowy. — O! matko, możeszże mówić, że czas jest posępny! Patrzaj, ty i teraz nazwiesz mnie jeszcze szalonym, ale nasz drogi i stary lasek wydaje mi się równie wesołym, równie uśmiechającym jak przy najpiękniejszej pogodzie wiosennej.
Rzeczywiście młodzieniec zdawał się być odrodzonym; oblicze jego wyrażało szczęście tak prawdziwe, tak szczere, że jego matka nie mogła się na niego napatrzeć w milczeniu. Widziała go bowiem równie pięknym, równie uradowanym, równie wesołym jak dawniej, chociaż schudł i pobladł nieco, i chociaż bladość jego pokrywała się jeszcze w każdej chwili żywym rumieńcem najsłodszych wzruszeń.
Nagle atoli młodzieniec zatrzymał się pogrążony w chwilowem marzeniu, przed gęstym krzakiem cierniowym, rosnącym nad brzegiem lasu; zamyśliwszy się czas jaki zaczął wzrokiem szukać pani Bastien, a następnie odezwał się do niej już nie wesołym, ale słodkim, melancholijnym tonem:
— Matko! w krótkich wyrazach opowiem ci moje ocalenie, tym sposobem — dodał, zwracając się do David’a — przekonasz się, żem korzystał z twej nauki, mój przyjacielu.
Po raz pierwszy Marja spostrzegła się, że jej syn nazywał David‘a swym przyjacielem. Zadowolenie, jakie sprawiała jej ta tkliwa poufałość, malowało się wyraźnie w jej rysach.
— Matko! — dodał Fryderyk — to pan David sam żądał, ażebym go nazywał przyjacielem. I miał słuszność gdyż trudnoby mi było tytułować go dłużej panie David; teraz, posłuchaj mnie, moją matko — mówił dalej Fryderyk — wszakże widzisz ten krzak cierniowy?...
— Widzę, moje dziecię.
— Wszakże trudno znaleźć coś bezużyteczniejszego, coś straszniejszego, niż te ciernie, uzbrojone temi ostremi kolcami, nieprawdaż, moja matko?
— Bezwątpienia.
— Ale niech tylko nasz stary poczciwy Andrzej, inspektor naszych ogrodów — dodał z uśmiechem — przyłoży do kory tego krzaka małą gałązkę pięknej gruszy, ten bezużyteczny cierń zamieni się wkrótce w drzewo, pokryte kwiatami, a potem soczystym owocem. A jednak, matko, będą to zawsze też same korzenie, wciągające też same soki, z tejże samej ziemi. Tylko te soki, ta siła, będą upożytecznione. Czy mnie rozumiesz?
— Doskonale, moje dziecię. Idzie tu, jak mówisz, o dobre użycie siły, zamiast pozostawienia jej bezpłodną lub szkodliwą.
— Tak jest, pani — wtrącił David — dodam, że toż samo można powiedzieć o namiętnościach, uważanych za najniebezpieczniejsze i najżywsze, dlatego, że są najgłębiej zaszczepione w sercu człowieka. Bóg umieścił je w sercu... nie wyrywajmyż ich z niego; szczepmy tylko te dzikie wyrostki, jak powiedział Fryderyk, i wydobywajmy kwiat i owoc z tego pełnego siły soku, jaki Bóg w nich umieścił.
— Przypomina mi to, panie David — rzekła młoda kobieta, uderzona tem rozumowaniem — że co do uczucia nienawiści, zwracał pan słusznie uwagę moją, iż są nienawiści szlachetne, wspaniałe, a nawet heroiczne.
— Otóż, matko — zawołał Fryderyk śmiało — zazdrość może, równie jak nienawiść, zostać płodną, heroiczną, wzniosłą...
— Zazdrość!... — powtórzyła pani Bastien.
— Tak, zazdrość, gdyż choroba, która mnie trawiła, zabijała, była to zazdrość...
— Ty... zazdrosny... ty?
— Od czasu wycieczki naszej do zamku Pont-Brillant.. widok tego przepychu...
— Ah! — zawołała pani Bastien, nagle oświecona tem wyznaniem, i drżąc z obawy niebezpieczeństwa, jakie groziło jej synowi. — Ah! teraz rozumiem wszystko, nieszczęsne dziecię!...
— Szczęśliwe dziecię, matko... gdyż jeżeli ta zazdrość dla braku pielęgnowania, była długo czarną i dziką jak ten cierń, o którym mówiliśmy, to nasz przyjaciel — dodał Fryderyk, zwracając się do David’a z uśmiechem najszczerszego przywiązania i wdzięczności — to przyjaciel nasz zaszczepił na niej tę wzniosłą zazdrość współzawodnictwa i szlachetnej dumy... Zobaczysz, matko, jaki stąd wzrośnie owoc... zobaczysz, jak odwagą i pracą wsławię twoje i moje imię, to skromne imię, którego niskość tak mnie dręczyła. O! chwała! sława! Moja matko, jakaż to piękna przyszłość! I ty kiedyś z upojeniem, z dumą powiesz: To jednak mój syn, to jest mój syn!
— Moje dziecię, o! moje drogie dziecię! — wołała Marja w zachwyceniu — rozumiem teraz ocalenie twoje, jakem zrozumiała chorobę.
Poczem, zwróciwszy się do nauczyciela, zdołała tylko powiedzieć:
— Panie David! o! panie David!
Łkanie i łzy radości przerwały jej dalszą mowę...
— Tak, dziękuj mu, matko — dodał Fryderyk, uniesiony wyruszeniem — kochaj go, błogosław go, bo nie wiesz, ile dobroci, ile delikatności, ile męskiego rozumu, ile geniuszu okazał wyleczywszy twego syna, słowa jego pozostały tutaj, niezatarte w sercu mojem; wróciły mnie one do życia, do nadziei, do wszystkich uczuć wzniosłych, jakie tobie winien byłem. O! dzięki ci składam, moja matko, twója to ręka wybrała mi i tego zbawcę, który mnie tobie powrócił, godnym ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łatwo domyślić się można, jak rozkoszny wieczór przepędzili w salonie matka, syn i nauczyciel.
Ale ponieważ niektóre radości stają się równie uciążliwemi jak boleść, i kosztować ich tylko należy z pewnem wyrachowaniem i oględnością, przeto Marja, syn jej i David rozłączyli się wcześniej, niż zwykle, żegnając się do jutra ze słodką nadzieją spędzenia dnia prawdziwie rozkosznego.
David wrócił do swego pokoiku.
I on także potrzebował samotności.
Słowa.wyrzeczone w wdzięcznem uniesieniu przez Fryderyka, kiedy mówił do matki o swym nauczycielu: Kochaj go, błogosław go... te słowa, na które Marja Bastien odpowiedziała spojrzeniem niewypowiedzianej wdzięczność, obudziły w Davidzie radość i boleść zarazem.
Słodkie drżenie przejmowało najgłębsze tajniki jego serca, kiedy kilkakrotnie napotkał wielkie niebieskie oczy Marji, jaśniejące macierzyńską rozkoszą; i drżał także, widząc, jakiemi upajającemi pieszczotami okrywała swego syna; stąd mimowolnie przychodziły mu na myśl niewyczerpane skarby ognistego przywiązania, jakie mieścić musiała w sobie ta dziewica, i namiętna zarazem natura.
— Jakaż to byłaby miłość tej istoty — myślał David — gdyby w jej sercu pomieścić się jeszcze mogło inne uczucie, prócz uczucia matki!... Jakże ona była piękna dzisiaj, jaki uroczy wyraz jej oblicza! O! czuję, nadeszła już dla mnie chwila niebezpieczeństwa walk i cierpienia.
Tak... gdyż łzy Marji już ją poświęciły! wyrzucałem sobie jako świętokradztwo podniesienie wzroku na tę matkę bolejącą, tak piękną jednak we łzach swoich, a teraz jaśnieje ona całym blaskiem szczęścia, które mnie zawdzięcza, ale teraz w serdecznej wdzięczności swojej, jej tkliwy wzrok szuka mnie w każdej chwili, i kolejno spoczywa na Fryderyka i na mnie. Ale teraz własny syn powtarza jej i często powtarzać będzie w mojej obecności: kochaj go, błogosław go... a wymowne milczenie, tkliwy wzrok tej godnej uwielbienia kobiety może obudzi zczasem we mnie nadzieję, że...
David, nie śmiejąc dalej rozwijać tej myśli, dodał ze smutkiem:
— O! tak, nadeszła już chwila doświadczenia, chwila cierpień; wyznać moją miłość, a tem mniej jeszcze pozwolić, ażeby się Marja jej domyśliła, teraz, kiedy mi tyle winną? Obudzić w niej domysł, że moje poświęcenie ukrywało rachubę jakiegoś podejścia?... Obudzić w niej myśl, że zamiast iść za pierwszem natchnieniem, jakie obudzi we mnie widok tego biednego chłopca, przez pamięć ciągle opłakiwanego brata, ja żalu mojego użyłem za płaszczyk, pod którym chciałem sobie zjednać macierzyńskie zaufanie tej młodej kobiety, stracić nareszcie w jej oczach jedyną zasługę mego poświęcenia, moją prawość... moją wspaniałomyślność tak nagłą, nierozważną, tak, bardzo nierozważną, spostrzegam to teraz... Niestety! poniżyć się nareszcie w oczach Marji, nigdy... nigdy.
Pomiędzy nią a mną, zawsze będzie jej syn...
Dla uniknięcia tej miłości, która — czuję to — z każdym dniem wzrasta, powinienem może opuścić ten dom?...
— Nie, nie mogę jeszcze.
Fryderyk, dzisiaj w upojeniu tego odkrycia, które jego rozpacz zamieniło w pełną wiary i zapału wolę, Fryderyk, oderwany nagle od brzegu przepaści, nad którą sam z sobą walczył, doznaje jeszcze uczuć więźnia, powróconego nagle światłu i wolności, ale czy wyleczenie to nie musi być jeszcze ustaleniem? Czy nie wypadnie w przyszłości miarkować zapędów tej młodej i pełnej ognia wyobraźni?
A potem, gdy przejdzie to pierwsze uniesienie, może nawet jutro, i dlatego choćby, że się ujrzy wyższym we własnym szacunku i że lepiej pojmie te szlachetne usiłowania, jakie ma czerpać w zazdrości, Fryderyk przypomni sobie zapewne i to z większą jeszcze goryczą, ten smutny czyn, jaki chciał spełnić: ten zamach na osobę Rudolfa de Pont-Brillant. Tylko szczery żal, połączony z dalszemi szlachetnemi czynami zdoła uspokoić wyrzuty sumieniu Fryderyka, które skłoniły go do samobójstwa...
Nie, nie, nie mogę jeszcze opuścić tego chłopca, zbyt szczerze jestem do niego przywiązany, i zbyt leży mi na sercu uzupełnienie mojego dzieła.
Trzeba pozostać.
Zostać... i codziennie pędzić to życie poufałe i samotne z Marją... która sama przyszła do mnie, wśród nocy, w nieładzie, którego wspomnienie pali mnie, upaja... i ściga nawet we śnie, w którym daremnie szukam zapomnienia i spoczynku.
David zmuszony był udać się nareszcie na spoczynek, pomimo, że i tu niepokoiły go burzliwe sny, gdyż znękany już był trudem i wzruszeniami tego dnia, obfitego w tak ważne wypadki.
Zaczynało świtać.
David zbudzony nagle gwałtownem pukaniem do drzwi, usłyszał głos Fryderyka, który z przerażeniem wołał do niego:

— Mój przyjacielu... otwórz... zlituj się... otwórz!

XXVIII.

David, ubrawszy się jak można było na prędce, poszedł drzwi otworzyć.
I ujrzał Fryderyka, bladego, z twarzą wyrażającą nadzwyczajne pomieszanie.
— Moje dziecię, cóż się stało?
— Ah! mój przyjacielu... jakie nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Wylew... o którym wczoraj mówiono w cegielni...
— Wylew... to okropne... ileż to klęsk, mój Boże! ile klęsk.
— Pójdź... pójdź, mój przyjacielu... z brzegu lasku naszego już wcale nie widać Doliny... jest to jezioro bez granic!
David i Fryderyk zeszli z pośpiechem; w salonie zastali już panią Bastien.
Małgorzata i ogrodnik narzekali i płakali z trwogi i przerażenia.
— Woda nas zaleje.
— Dom zostanie zniszczony — wołali oboje.
— A folwark w dolinie — mówiła pani Bastien z oczyma łzami zalanemi — te domy, stojące samotnie, może one już teraz zalane... ci nieszczęśliwi, którzy je zamieszkują zaskoczeni w nocy przez wodę, nie mogli może uciec.
— W takim razie, pani — rzekł David — należy przedewszystkiem zająć się mieszkańcami Doliny! Tu nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
— Ale woda jest już tylko o kilkanaście staj, panie David! — zawołała Małgorzata.
— I ciągle się podnosi — dodał Andrzej.
— Uspokójcie się — rzekł David. — Od czasu mojego przybycia zwiedziłem już i poznałem dość dobrze tutejsze okolice, ażeby być pewnym, że wylew nie dojdzie aż do tego domu, jego poziom zbyt jest wysoki. Nie obawiaj się pani niczego...
— Ale folwark w Dolinie! — zawołał Fryderyk.
— Wylew musiał dosięgnąć domu Jana Franciszka, dzierżawcy, to taki dobry, poczciwy człowiek — wtrąciła Marja. Jego żona, dzieci, wszyscy zgubieni.
— Gdzież leży ten folwark? — zapytał David.
— O pół mili od nas, także w dolinie. Widać go z brzegu naszego lasku, który panuje nad całą okolicą!... a przynajmniej powinnibyśmy go widzieć, jeżeli nie zalała go wezbrana rzeka.
— Pójdźmy, pani... pójdźmy — rzekł David — śpieszmy upewnić się o losie tych nieszczęśliwych.
W chwilę potem Fryderyk, matka jego, David, ogrodnik i Małgorzata patrzyli na brzeg lasu znacznie wyżej położonego od Doliny.
Co za widok!...
O ćwierć mili, i w odległości jak tylko oko sięgnąć mogło, z północy ku wschodowi widać tylko było ogromną przestrzeń żółtawej i mętnej wody, kończącej się na widnokręgu niebem obciążonem, ciemnemi chmurami pędzonemi przez zimny i przejmujący wiatr. Na zachodzie kraniec lasu Pont-Brillant był w połowie zalany a na Dolinie tylko gdzieniegdzie sterczały wierzchołki topoli, rozrzucone pośród tego nieruchomego bez granic morza.
To spustoszenie powolne, milczące jak grób, było jeszcze więcej przerażające, niż iskrzące się zniszczenie klęską pożaru.
Przez chwilę widzowie tej wielkiej klęski, zdjęci trwogą i boleścią, pozostali w milczeniu.
David pierwszy otrząsnął się z tego bezskutecznego smutku i rzekł do pani Bastien:
— Pani... powrócę tu za chwilę.
W kilka minut potem przybiegł z pośpiechem, niosąc z sobą wyborną perspektywę, której nieraz używał w podróżach swoich.
— Mgła nie pozwala mi dobrze widzieć zdaleka — rzekł David do Marji — w jakim kierunku leży ów folwark, o którym pani przed chwilą mówiła?
— W kierunku tamtych topól po lewej ręce, panie David.
Nauczyciel zwrócił swą perspektywę we wskazaną okolicę, przypatrywał się przez chwilę następnie zawołał:
— Ah! nieszczęśliwi!
— O nieba... oni pewnie zginęli — dodała Marja.
— Woda doszła już do połowy dachu — mówił David — stoją jeszcze na dachu i trzymają się komina, widzę tam mężczyznę, kobietę i troje dzieci.
— Mój Boże! — rzekła Marja, załamawszy ręce i rzucając się na kolana z oczyma wzniesionemi ku niebu... — Mój Boże! ratuj ich., zlituj się nad nimi.
David spokojny, milczący i poważny jak zwykle w chwili niebezpieczeństwa, uderzał dłonią w perspektywę i zdawał się namyślać; wszystkie oczy zwrócone były na niego. Nagle czoło jego rozjaśniło się, i z tą szybkością postanowienia i głosem uroczystym, które odznaczają człowieka stworzonego do rozkazywania, David powiedział do Marji:
— Pozwól mi, pani, ażebym tu wydał niektóre rozkazy... chwile są drogie.
— Będą one wykonane jak moje własne, panie David.
— Andrzeju — mówił dalej nauczyciel — zaprząż jak najprędzej konia do wozu.
— Dobrze, panie David.
— Na stawie, leżącym niedaleko od domu, widziałem czółno. Czy ono tam jeszcze jest?
— Jest, panie.
— Wszakże ono jest dosyć lekkie, ażeby je tu przywieźć na wozie?
— To, panie, rzecz najmniejsza.
— Ja i Fryderyk dopomożemy ci, ażeby je na wóz wsadzić... Zaprzęgaj tylko, my zaraz przyjdziemy za tobą.
Andrzej pobiegł z największym pośpiechem do stajni.
— Teraz, pani — rzekł David do Marji — każ przynieść kilka butelek wina i ze dwie lub trzy kołdry, zabierzemy je do czółna... gdyż ci nieszczęśliwi, jeżeli ich ocalimy, umierają zapewne z zimna i głodu. Chciej pani także kazać przyrządzić łóżka i rozpalić wielki ogień, ażeby za swojem przybyciem mogli tutaj znaleźć wszelką pomoc... Teraz, Fryderyku... pójdźmy na pomoc Andrzejowi... śpieszmy do stawu...
Podczas kiedy David z Fryderykiem w inną pobiegli stronę, pani Bastien i Małgorzata poszły wykonać rozkazy David’a.
Koń, śpiesznie zaprzężony do wózka, zawiózł Fryderyka i jego nauczyciela bezzwłocznie do stawu.
— Mój przyjacielu — rzekł do swego mistrza młodzieniec, którego oczy jaśniały ogniem niecierpliwości i zapału — wszakże my ocalimy tych nieszczęśliwych, nieprawdaż?
— Spodziewam się, mój synu... ale niebezpieczeństwo będzie wielkie... Przebywszy wody, znajdujące się za łożyskiem rzeki... dostaniemy się na jej prąd, a ten zapewne jest bardzo gwałtowny i silny.
— Przecież my się nie ulękniemy niebezpieczeństwa, mój przyjacielu!
— Trzeba je znać, ażeby je zwyciężyć, moje kochane dziecię... Teraz... powiedz — dodał David ze wzruszeniem — czy nie sądzisz, że narażając życie w sposób tak szlachetny, daleko godniej wynagrodzisz ten nieszczęśliwy czyn, który chciałeś popełnić, niż szukając bezużytecznej śmierci w samobójstwie...
Serdeczny uścisk Fryderyka przekonał David’a, że został zrozumianym.
W tej chwili wózek ich, zmierzając do stawu, przejeżdżał drogę ku folwarkowi.
Tąż samą drogą pędził właśnie żandarm w największym galopie.
— Czy woda ciągle jeszcze przybiera? — zapytał David żołnierza, zatrzymawszy go skinieniem dłoni.
— Rzeka ciągle przybiera, panie — odpowiedział żandarm, dyszący z utrudzenia — wszystkie groble i tamy zostały przerwane... trzydzieści stóp wody jest na Dolinie... droga do Pont-Brillant zalana... jedyny statek, który miano do ratunku, zatopił się przed chwilą z ludźmi, którzy się na nim znajdowali. Wszyscy zginęli co do jednego. Teraz śpieszę do zamku o pomoc i o statki spacerowe.
I żołnierz ruszył dalej, uderzając ostrogami swego wierzchowca, pokrytego pianą i potem.
— O!... — zawołał Fryderyk w uniesieniu — my przybędziemy jeszcze przed ludźmi zamkowymi, my!...
— Widzisz tedy, moje dziecię, że zazdrość ma swą dobrą stronę — rzekł David, przenikając skrytą myśl Fryderyka.
Wózek wkrótce stanął u stawu. Andrzej, Fryderyk i David z łatwością włożyli na niego lekkie czółno; będąc zajęty tą pracą, David, z przezornością, która go nigdy nie odstępowała, obejrzał jak najtroskliwiej cały statek i wiosła.
— Andrzeju — rzekł do ogrodnika — czy masz przy sobie nóż?
— Mam, panie.
— Podaj mi go; teraz, ty, Fryderyku, wróć się ku domowi z Andrzejem; popędzajcie ile tylko można waszego konia, gdyż woda podnosi się z każdą chwilą... i może pochłonąć tych nieszczęśliwych, którzy czekają ratunku.
— A ty, mój przyjacielu?...
— Ja widzę tutaj młode dębczaki; utnę ich kilka, ażeby niemi zastąpić dawne podstawki pod wiosła; tamte już są zmurszałe, a świeże drzewo jest nierównie mocniejsze... Śpieszcie się, śpieszcie, ja was wkrótce dogonię.
Wózek odjechał; stary koń folwarczny zacięty biczem, i czając dom, jak się mówi, ruszył silnym kłusem. David wybrał sobie potrzebne drzewo, i dopędził wkrótce wózek, za którym postępował pieszo razem z Fryderykiem dla nieobciążenia konia. Idąc, przyrządzał podstawki, a Fryderyk ze zdziwieniem spoglądał na niego.
— Ty o wszystkiem myślisz, mój przyjacielu — powiedział do David‘a.
— Moje kochane dziecię, w podróży mej do wielkich jezior w Ameryce, byłem niestety świadkiem okropnego wylewu; pomagał Indjanom kilkakrotnie w ratowaniu tonących, i przekonałem się wtedy, że niektóre małe napozór ostrożności chronią nieraz od większych nieszczęść. Dlatego to przyrządzam trzy pary podstawek na przypadek potrzeby... zdarzyć się bowiem może, że jedne i drugie nam się połamią; a przysłowie mówi: Złamała się podstawka... przepadło wiosło...
— To prawda, bo kiedy wiosło nie ma silnego punktu oparcia, to jest niemal bezużytecznem. A co tu robić pośród prądu z jednem tylko wiosłem? To najoczywistsza zguba...
— Masz słuszność, mój przyjacielu.
— Trzeba się więc przygotować do silnego robienia wiosłem; zresztą spotykamy w drodze drzewa, płynące wodą, urwiska ziemi, lub inne przeszkody mogące gwałtownie wstrząsnąć naszym statkiem i wiosłami, a nawet je połamać. Czy niema więcej wioseł w zapasie?
— Jest jeszcze jedno w domu.
— Zabierzemy je zatem, gdyż w braku jednego wiosła, ocalenie tych nieszczęśliwych mogłoby się stać niepodobnem i być naszą zgubą... Wszakże umiesz robić wiosłem... nieprawdaż?
— Umiem, mój przyjacielu, było dla mnie jedną z największych przyjemności wożenie mojej matki na stawie.
— Ty więc będziesz przy wiosłach; ja usiądę u steru i kierować będę statkiem za pomocą bosaka. Zalecam ci tutaj, mój synu, rzecz ważną, której przy naszej pracy nie będę ci już miał czasu powtarzać, ażebyś wioseł ani na chwilę nie opuszczał w wodzie. Po każdem poruszeniu, podnoś je horyzontalnie... inaczej bowiem mogłyby się zaplątać lub połamać na jednej z licznych przeszkód, znajdujących się pod wodą, które czynią tak trudnem żeglowanie w miejscach zalanych wodą.
— Nie zapomnę o tem, mój przyjacielu, bądź zupełnie spokojny — odpowiedział Fryderyk, w którym doświadczenie i zimna krew David’a budziły nieograniczone zaufanie.
W chwili, kiedy wóz zbliżył się do domu, David i Fryderyk spotkali kilkunastu włościan smutnych i zapłakanych, pędzących przed sobą swoje bydło i prowadzących wozy, naładowane sprzętami, narzędziami gospodarskiemi, pościelą, odzieżą, beczkami, workami ze zbożem, zabranemi z pośpiechem przed ścigającemi ich bałwanami powodzi.
Kobiety niosły dzieci przy piersiach, lub dźwigały na plecach małych chłopców i dziewczęta, gdy tymczasem mężczyźni uganiali się za przestraszonem i uciekającem bydłem.
— Czy woda ciągle jeszcze przybiera, moi kochani? — zapytał David, nie zatrzymując się wcale i postępując razem z nimi.
— Niestety! panie, powódź coraz bardziej wzrasta, most w Blemur został przed chwilą zerwany — odpowiedział jeden z wieśniaków.
— We wsi było już cztery stopy wody, kiedyśmy ją opuszczali — dodał drugi.
— Owe wielkie szychty drzewa, leżące pod Saint-Pierre, także zostały zabrane i już płyną naszą doliną — rzekł inny.
— Lecą one z niesłychaną siłą, rozbiły przecież dwie wielkie barki, na których rybacy z Loary chcieli ratować naszych.
— Wszyscy ci poczciwi ludzie potonęli — zawołał inny świadek tego nieszczęścia — bo Loara przy największej nawet wodzie ani w połowie nie płynie tak szybko jak prąd dzisiejszego wezbrania.
— A tamci, nieszczęśliwi... — rzekł Fryderyk do David‘a, drżąc z niecierpliwości — czy my tylko przybędziemy na czas, mój Boże! O gdyby nas uprzedzili ludzie zamkowi...
Tu wóz stanął już przed domem; podczas kiedy wkładano do czółna żywność i kołdry, David zażądał od Andrzeja toporka i poszedł wybrać długą tykę jesionową, mającą około dziesięciu stóp długości, lekką i giętką, do której przybił mocno hak żelazny, używany przy studni, a tym sposobem urządził sobie naprędce bosak mogący mu posłużyć już to do odpychania czółna od rozmaitych napotkać się mogących przeszkód, już też do utrzymania go w równowadze na dachach zatopionych domów; również zabrano do czółna długą linkę od studni i dwie czy trzy lekkie deski, mocno związane, mogące w ostateczności posłużyć także do ratunku.
David zajmował się temi szczegółami tak rozważnie, że pani Bastion i jej syn nie mogli wyjść z podziwu. Kiedy już wszystko było gotowe, David rzucił jeszcze raz uważnem okiem na każdy przedmiot i rzekł do Andrzeja.
— Jedź teraz jak najprędzej na brzeg wody; my z Fryderykiem dogonimy ciebie, tam dopomożesz nam złożyć czółno i spuścić je na wodę.
Wózek jadąc brzegiem lasku gdzie pozostali David, Fryderyk i matka jego, udał się w okolicę zalaną wodą, którą już widać było zdaleka. Ponieważ spadzistość była dosyć znaczna, przeto i koń puścił się sporym kłusem.
Podczas kiedy wóz się oddalał, David wziął jeszcze raz perspektywę, którą pozostawił w lasku na ławce i poszukał folwarku. Woda znajdowała się już tylko o dwie stopy od wierzchołka dachu, na którym chroniła się jeszcze cała familja dzierżawcy.
David położył perspektywę na ławce i uroczystym głosem rzekł do Fryderyka:
— Moje dziecię, uściskaj twą matkę... i chodźmy... czas nagli...
Dreszcz przebiegł wszystkie członki Marji i okryła się śmiertelną bladością.
Przez chwilę okropna walka toczyła się w duszy młodej niewiasty, pomiędzy głosem obowiązku, nakazującym dozwolenie Fryderykowi spełnienia czynu szlachetnego z narażeniem własnego życia, a głosem krwi radzącym jej uchylenia go od narażania się na niebezpieczeństwo śmierci; walka ta była tak ciężka, że Fryderyk, który oka nie spuścił ze swej matki, widział ją upadającą już... pod obawą utracenia syna w chwili, kiedy go dopiero odzyskała tak godnym siebie.
Dlatego też Marja, ściskając Fryderyka w swoich objęciach, jakgdyby chciała przeszkodzić jego oddaleniu, zawołała bolesnym głosem:
— Nie... nie... ja nie chcę...
— Moja matko — rzekł do niej Fryderyk z cicha — chciałem go zabić... a tam... są ludzie, których mogę wyrwać od śmierci.
Marja dowiodła teraz bohaterskiej odwagi.
— Więc dobrze... moje dziecię... pójdź — rzekła do niego.
I postąpiła kilka kroków, jak gdyby i ona chciała udać się za statkiem.
— Pani!... — zawołał David, odgadując jej postanowienie — to być nie może.
— Panie David, ja nie opuszczę mego syna!
— Moja matko!...
— Gdzie ty pójdziesz... tam i ja pójdę...
— Pani — odezwał się David — czółno może unieść najwięcej pięć osób... Mamy ocalić jednego mężczyznę, kobietę i troje dzieci; towarzyszyć nam w czółnie... jest to zniewolić nas do pozostawienia nad przepaścią na śmierć niechybną... ojca, matki lub dzieci!
Na te słowa, na które trudno było coś odpowiedzieć, pani Bastien rzekła do swego syna:
— Idź więc tam, moje dziecię...
Matka i syn złączyli łzy swoje i pocałunki w ostatnim serdecznym uścisku.
Fryderyk, pożegnawszy się z matką, spostrzegł David‘a, który mimo mocy swego charakteru, był widocznie rozrzewniony i łzy ocierał.
— Matko — rzekł Fryderyk, pokazując jej wzrokiem swego przyjaciela — a on?
— Ocal pan jego ciało, jakeś ocalił duszę jego — zawołała młoda niewiasta, przyciskając David‘a konwulsyjnie do drżących piersi swoich... — Powróć mi go pan.. albo umrę, jeżeli go nie odzyskam.
David był godny czystych i świętych uścisków młodej matki, która z żalem widziała swego syna, udającego się na tak niebezpieczną wyprawę.
Nakoniec wziąwszy Fryderyka za rękę, pobiegł z nim za wozem; obaj rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na panią Bastien, która straciwszy resztę sił, upadła bez przytomności na ławkę, stojącą na brzegu lasku.

Kiedy ta chwilowa słabość przeminęła, Marja podniosła się i niespokojnym wzrokiem śledziła dalsze kroki swego syna i David’a, dopóki nie zniknęli zupełnie w oddaleniu.

XXIX.

W kwadrans potem zdjęto czółno z wózka i spuszczono go na brzeg wody, która wylała się szeroko z łożyska rzeki.
— Andrzeju, zostań tu przy wozie — rzekł nauczyciel — gdyż nieszczęśliwi, których starać się będziemy ocalić, są pewnie zupełnie wycieńczeni i nie będą w stanie udać się do domu pani Bastien.
— Dobrze, panie David — odpowiedział starzec, dodając ze wzruszeniem: teraz odwagi, mój biedny panie Fryderyku.
— Moje dziecię — rzekł jeszcze David w chwili kiedy czółno miało odbić od brzegu — ażeby być gotowym na wszelki wypadek, uczyń jak ja, zdejm swoje obuwie, chustkę z szyi i surdut, który wszakże możesz zarzucić ma ramiona, ażeby się osłonić od zbytniego zimna... Cokolwiekby mi się mogło przytrafić, nie zajmuj się mną bynajmniej, ja umiem dobrze pływać, chcąc ocalić mnie zgubiłbyś nas obu. Teraz, moje dziecię, do roboty, wiosłuj dobrze, ale bez zbytniego natężenia; trzeba oszczędzać sił; ja będę czuwać na przedzie i zajmę się sterem. Dalej więc w drogę, bądź tylko spokojny, przytomny, a wszystko pójdzie nam dobrze.
Czółno odbiło od brzegu.
Odwaga, zapał, szlachetne postanowienie naprawienia swego występku, zastąpiły Fryderykowi brak sił, które utracił w ciągu swojej długiej choroby.
Piękne jego rysy ożywione były prawdziwym zapałem, i z oczyma wlepionemi w David’a, odgadując najmniejsze jego skinienie, syn pani Bastien robił wiosłem jak najlepszy przewoźnik. Za każdem poruszeniem wiosła, statek posuwał się szybko i bez żadnego wstrząśnienia.
David, stojący na przedzie czółna, swoją wyniosłą postawą, odkrytą głową, włosem czarnym igrającym z wiatrem, wzrokiem już to wlepionym w zalany wodą folwark, już to wpatrującym się w przedmioty mające przeszkodzić ich żegludze, wyobrażał człowieka zimnego, roztropnego, bacznego i stawiającego śmiałe czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu. Przez jakiś czas bieg czółna, ułatwiony jego płytkością, nie doznał żadnej przeszkody, ale nagle nauczyciel zawołał:
— W górę wiosła!...
Fryderyk wykonał ten rozkaz, i w kilka sekund czółno zatrzymało się na miejscu.
David pochylony naprzód, gruntował za pomocą swego bosaka wodę, którą zdaleka spostrzegł burzącą się na powierzchni, jak się to powszechnie dziać zwykło, kiedy spotka jaką ukrytą przeszkodę, o którą się roztrąca.
Rzeczywiście, przekonał on się, że czółno stanęło właśnie nad stosem ogromnych wierzb, wyrwanych z korzeniem, wśród których mogłoby uwięznąć, gdyby było płynęło z całą szybkością; oparłszy tedy bosak o jeden z pni, który napotkał pod wodą, David odwrócił statek od grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Teraz, mój synu — dodał David — bierz się znowu do wiosła, zbaczając trochę na lewo, ażeby się dostać do tych trzech wielkich topoli zatopionych w połowie, które widzisz tam, nad wodą. Przybywszy do nich, wypłyniemy potem na prąd, który się już i tutaj daje nieco czuć, chociaż jesteśmy jeszcze na stojącej wodzie.
Po upływie kilku minut David znowu zawołał:
— W górę wiosła!
To powiedziawszy, nauczyciel utkwił żelazny hak, którym jego bosak był uzbrojony pomiędzy gałęziami jednej topoli, do której płynął Fryderyk; drzewa te na trzydzieści stóp wysokie, w trzech czwartych były zalane; wstrzymane bosakiem czółno stanęło nieruchomie na miejscu.
— Jakto, zatrzymujemy się, panie David — zapytał Fryderyk.
— Musisz wypocząć chwilkę, mój synu kochany, i napić się trochę wina.
Poczem David z dziwnym spokojem umysłu odkorkował butelkę, którą podał swemu uczniowi.
— Odpoczywać! — zawołał Fryderyk — a ci nieszczęśliwi... którzy tam... czekają na nas?...
— Moje dziecię, ty już ledwie oddychasz, czoło masz oblane potem, a siły twoje nikną, przekonałem się o tem z nierównego ruchu twoich wioseł. Przybędziemy jeszcze w porę, ponieważ woda się już nie podnosi; a potrzeba nam jeszcze będzie całej odwagi i wszystkich sił; zatem od tego chwilowego wypoczynku zależeć może nasze i tych ludzi ocalenie; usłuchaj mnie więc, napij się wina.
Fryderyk poszedł za tą radą i przekonał się, że dobrze uczynił, gdyż, nie śmiejąc przyznać się David‘owi, czuł już w stawach bezwładność i odrętwienie, które zwykle następują po zbytniem utrudzeniu i wytężeniu muskułów.
Podczas tego wytchnienia, nauczyciel i uczeń jego z milczącym przestrachem przyglądali się okropnemu widokowi, jaki mieli przed oczami.
Z miejsca, na którem stanęli, wzrok ich obejmował niezmierną przestrzeń wody, nie stojącej i nieruchomej, jak ta, którą dopiero przebyli ale pieniącej się i płynącej w największym pędzie, jak prąd bystrego potoku.
Na tej całej rozległej przestrzeni wody słychać było tak wielki szum i łoskot, że Fryderyk, i David musieli wołać, ażeby się wzajemnie usłyszeć.
W oddali widnokrąg kończył się szarym pasem mętnej i wzburzonej wody.
O sześć kroków od czółna znajdował się folwark.
Dach niknął prawie zupełnie pod wodą, tylko około komina widać jeszcze było kilka postaci ludzkich.
Co chwila przechodziły koło łodzi Fryderyka, zasłoniętej jednak od wszelkiego uderzenia przez owe trzy topole, które, dzięki przezorności David‘a służyły mu jakby za naturalną zagrodę, co chwila przechodziły rozmaite szczątki uniesione bystrym prądem rzeki, przez który statek obecnie miał się przeprawić.
Tu płynęły belki, deski lub szczątki rozmaitych budowli, zburzonych przez rozhukany żywioł, tam ogromne stogi siana lub słomy, uniesione wraz ze swoją podstawą, jak góry płynące unosząc i porywając z sobą wszystko, co tylko napotkały; dalej olbrzymie drzewa wyrwane z korzeniem mijały szybko jak lekka słomka, którą unosi spokojny strumyk; dalej znowu drzwi wyłamane z zawiasów, sprzęty, pościel, beczki, a tu i owdzie pośród tych wszystkich rozbitków widać było rozmaite zwierzęta domowe, jedne już nieżywe, inne walczące jeszcze ze śmiercią nad przepaścią i ginące w jej otchłani, gdy tymczasem, co za dziwna sprzeczność, kaczki domowe i gęsi unosząc się spokojnie wśród tego powszechnego zniszczenia, wiedzione instynktem, zdążały za innemi zwierzętami.
Gdzieindziej znowu ciężkie wozy krążyły nad przepaścią, zanurzając się pod ciężkiem uderzeniem ogromnych pasów drzewa, długich sto i więcej a szerokich niekiedy dwadzieścia stóp i wypływając potem o kilkadziesiąt kroków z boku.
Pośród takich to przeszkód David i Fryderyk mieli przepływać, ażeby się dostać do folwarku.
Wtedy dopiero niebezpieczeństwo ich przedsięwzięcia miało w całej okazać się wielkości.
Fryderyk czuł to dobrze; gdyż, rzuciwszy, równie jak David, smutnym i bolesnym wzrokiem na tę okropną scenę, młodzieniec odezwał się głosem pewnym i uroczystym:
— Słusznie mówiłeś, mój przyjacielu, wkrótce potrzebować będziemy wszystkich naszych sił, całej mocy duszy... wypoczynek ten był potrzebny, ale okropny jest taki wypoczynek, zwłaszcza z takim widokiem przed oczyma.
— Tak jest, mój synu, trzeba pewnej odwagi, ażeby tak wypoczywać, ślepa śmiałość nie widzi albo nie chce widzieć niebezpieczeństwa... roztropne męstwo obojętnie wpatruje się w grożące mu nieszczęście. Dlatego też prawie zawsze odnosi zwycięstwo. Gdyby nie ten wypoczynek, którego zażywamy, siły nasze zdradziłyby nas pewnie nad tą przepaścią, którą mamy przebyć, i zginęlibyśmy niezawodnie.
To mówiąc, David obejrzał z największą troskliwością łódź i odmienił jednę z podstawek, która już pękła pod ciśnieniem wiosła do krawędzi czółna, tym sposobem przy zupełnej swobodzie ruchów, nie mogły się one przy jakiem niespodziewanem uderzeniu wysunąć z rąk Fryderyka.
Już naznaczona chwila wypoczynku zbliżała się do końca, kiedy Fryderyk, krzyknąwszy mimowolnie, zbladł nadzwyczajnie i nie był w stanie ukryć pomieszania, jakie malowało się na jego twarzy.
David podniósł głowę i spojrzał w stronę, gdzie był zwrócony wzrok jego ucznia.
Powiedzieliśmy już, że wylew, ciągnąc się od północy ku wschodowi, kończył się na zachodzie równo z lasem Pont-Brillant, którego wysokie drzewa były w połowie zalane wodą.
Jedna część lasu tego, wystająca więcej od innych na Dolinę, tworzyła pewien rodzaj przylądku nad powierzchnią wody.
Przed chwilą Fryderyk ujrzał wypływającą z tej wystającej części lasu długą łódź, zmierzającą pod prąd wody, pomalowaną na kolor szamoa i od góry otoczoną szerokim szlakiem karmazynowym.
Na ławkach sześciu wioślarzy w kaftanach szamoa i karmazynowych fałdzistych czapkach silnie robili wiosłami; sternik, siedzący w tyle, skąd kierował łodzią, zdawał się odbierać rozkazy od jakiegoś młodego człowieka, który stał na ławce; jednę rękę trzymał w kieszeni swego jasnego makintosza, drugą wskazywał na jakiś oddalony punkt, którym zapewne był zalany folwark, gdyż w tej części Doliny nie widać było żadnej innej budowli.
Statek David’a był tak oddalony od tej łodzi, że nie można było rozpoznać rysów osoby, zdającej się nią kierować. Lecz z wyrazu twarzy Fryderyka David domyślił się wkrótce, że jej właścicielem był nie kto inny tylko Pont-Brillant.
Obecność margrabiego na miejscu niebezpieczeństwa dała się wytłumaczyć owym pośpiechem żandarma, którego David spotkał jadącego do zamku, a który udawał się po pomoc dla nieszczęśliwych włościan.
Na widok Rudolfa de Pont-Brillant, którego obecność tak mocno wzruszyła Fryderyka, David zdziwił się, ale zarazem uczuł i pewne zadowolenie; spotkanie młodego margrabiego zdawało się być zrządzonem przez samą opatrzność; dlatego to, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w swego ucznia, David powiedział do niego:
— Moje dziecię, wszakże poznałeś pana de Pont-Brillant?
— Poznałem, mój przyjacielu — odpowiedział młodzieniec, śledząc ognistym i niespokojnym wzrokiem wszystkie ruchy łodzi, która widocznie zmierzała także do zalanego folwarku, od którego wtedy nierównie więcej była oddalona jak statek David‘a ale sześć wioseł tej patrycjuszowskiej barki, musiały koniecznie podwoić szybkość jej biegu.
— Dalej, Fryderyku — rzekł David silnym głosem — pan de Pont-Brillant zmierza równie jak my do folwarku, w zamiarze przyniesienia ratunku tym nieszczęśliwym. Teraz dopiero należy zazdrościć młodemu margrabiemu, teraz zazdrość okaże się prawdziwie piękną.
— O! ja go uprzedzę! — zawołał Fryderyk z nadzwyczajnym zapałem.
— Do wioseł tedy, moje dziecię. Pomyśl jeszcze raz o twej matce i dalej, naprzód! Już nadeszła stanowcza chwila...
To powiedziawszy, David wydobył swój bosak, aż dotąd uwikłany w gałęziach topoli.

Czółno, popchnięte silnem uderzeniem wioseł, w kilku chwilach znajdowało się już na prądzie, który trzeba było przebyć, ażeby dostać się do folwarku.

XXX.

Teraz dopiero rozpoczęła się okropna, uporczywa walka, z wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwami.
Podczas kiedy Fryderyk z niesłychanym zapałem robił wiosłem, podniecony jeszcze widokiem barki margrabiego, na którą od czasu do czasu rzucał wzrokiem, David, stojący na przodzie czółna, oddalał od niego wszelkie uderzenia ze zręcznością i przytomnością umysłu zadziwiającą.
Przybliżył on się o tyle do folwarku, że wyraźnie już mógł widzieć jego nieszczęśliwych mieszkańców, zgromadzonych na szczycie dachu, gdy ogromny stóg słomy, pędzony przez wodę zmierzał prosto na czółno, przecinając mu dalszą drogę.
— Prędzej wiosłem, Fryderyku, prędzej — krzyknął David. — Odwagi! uciekajmy przed tym stogiem.
Syn pani Bastien wykonał ten rozkaz.
Już ów stóg wymijał przód czółna, zaledwie o dziesięć kroków oddalony był od niego, kiedy młodzieniec, pochyliwszy się gwałtownie w tył dla nadania większej siły swym rękom, zbyt mocnem poruszeniem złamał prawe wiosło; skutkiem tego lewe wiosło podniosło się zaraz w górę, czółno skręciło się nagle i nie z boku, ale przodem swoim podsunęło się pod sam stóg, który ciężarem swoim i ogromem już miał je zatopić.
David z powodu tego wstrząśnienia stracił na chwilę równowagę, ale jeszcze miał czas zawołać:
— Nie opuszczaj wiosła, które ci pozostało, rób niem z całej siły.
Fryderyk raczej wiedziony instynktem, niż rozwagą, wykonał to polecenie; statek zakręcił się znowu, nadstawił bok swój, i uniesiony w połowie wirem tej kulistej masy, która już dotykała jego tyłu, obrócił się wkoło jednego swego wiosła, tym sposobem opłynął półkolem stóg, który miał się stać jego grobem i doznawszy tylko lekkiego uderzenia, szczęśliwie uniknął niebezpieczeństwa.
W chwili, kiedy działo się to wszystko z niepodobną do opisania szybkością, David, uchwyciwszy z głębi łodzi zapasowe wiosło, przytwierdził je znowu do podstawki, mówiąc do Fryderyka, który nie zdołał jeszcze ochłonąć ze wzruszenia, w jakie go wprawił ten wypadek.
— Bierz to nowe wiosło, i dalej naprzód, łódź już nas dogania.
Fryderyk, rzuciwszy iskrzącym wzrokiem na statek margrabiego, skwapliwie uchwycił wiosła.
Barka płynęła pod wodę prosto do folwarku, gdy tymczasem czółno David‘a przerzynało prąd wody w poprzek, jakby kąt prosty; musiały się one spotkać przed samym folwarkiem.
Ale powiedzieliśmy już wyżej, że barka, pomimo, iż płynęła pod wodę, miała sześciu wioślarzy, dlatego też korzystając z wypadku, którego statek Fryderyka omało nie padł ofiarą, wyprzedziła go nieco.
Fryderyk, widząc, że margrabia pierwszy może przybyć na miejsce, ogarnięty był owym zapałem, który przez pewien przeciąg czasu podnosi siły człowieka, do niesłychanej potęgi i pozwala mu niekiedy cudów dokazać.
Wiosłował z najwyższem natężeniem.
Nareszcie Fryderyk wydał okrzyk szalonej radości.
Statek jego znajdował się już tylko o dwadzieścia pięć kroków od folwarku, gdy tymczasem barka była przynajmniej cztery razy tyle od niego oddaloną.
Wtem bolesny krzyk trwogi, połączony z okropnym trzaskiem, rozległ się pośród gwałtownego szumu wody.
Jeden szczyt folwarku wstrząsany oddawna przez pęd wody, zapadł się z łoskotem, wskutek tego i część dachu zawaliła się w przepaść.
Wtedy nieszczęsna rodzina zebrana przy kominie, miała już pod swemi nogami tylko kilka słabych krokwi, których powolne ohybotanie groziło bliskim upadkiem...
Jeszcze kilka minut, i ta część dachu, nad którą wznosił się komin, miała się zawalić zkolei.
Ojciec, stojący jeszcze na dachu, obnażony w połowie.. blady... z posiniałemi usty, z wzrokiem obłąkanym, lewą ręką trzymał się chwiejącego się już komina; dźwigał on na plecach dwoje swoich starszych dzieci, które ze strachu tuliły się do siebie, około prawej ręki miał okręconą linkę, której drugi koniec zdołał uwiązać u komina; za pomocą tej linki, która otaczała biodra jego żony, utrzymywał ją jeszcze, nie dozwalając jej upaść w wodę, gdyż nieszczęśliwa ta kobieta, skostniała od zimna, przejęta trwogą, pozbawiona reszty sił, prawie zupełnie straciła przytomność i czucie; wiedziona wrodzonem uczuciem macierzyńskiem bezwładną ręką przyciskała jeszcze do piersi swoje niemowlę; ażeby je zaś pewniej utrzymać i zasłonić nieco, trzymała w zębach, których jej konwulsyjne ściśnienie otworzyć już nie dozwalało, jeden koniec wełnianej spódnicy, którą w prędkości na siebie włożyła.
Śmiertelna trwoga tych nieszczęśliwych trwała już przeszło pięć godzin.
Przejęci zgrozą i przerażeniem, zda się, nic nie widzieli i nic nie słyszeli.
David, zbliżywszy się o tyle, że go już można było dosłyszeć, zawołał do nich:
— Starajcie się uchwycić linkę, którą do was rzucę — lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi; ci których chciał ratować, pozostali jak skamieniali.
Widząc, że ci nieszczęśliwi niezdolni byli przyczynić się w niczem do własnego ocalenia, postanowił sam uczynić dla nich wszystko, albowiem szczyt i resztki dachu z każdą chwilą groziły ostatecznym upadkiem.
Korzystając z prądu wody, skierowali czółno ku tej części mieszkania, z której nie powinien był nastąpić upadek budowli; tu Fryderyk zatrzymał czółno w bliskości dachu, uczepiwszy się rękami ze wszystkich sił jednej wystającej belki, David zaś, stanąwszy jedną nogą na krawędzi czółna, a drugą na chwiejącej się krokwi, uchwycił biedną matkę wraz z jej dziecięciem w obie ręce i oboje posadził w czółnie.
Teraz dopiero oprzytomnieli ci nieszczęśliwi, którzy aż dotąd z trwogi i przerażenia byli pozbawieni prawie zupełnie czucia.
Jan-Franciszek uchwycił się jedną ręką linki i spuścił oboje dzieci z rąk swoich do rąk David’a i Fryderyka, potem dopiero sam zszedł do czółna, położył się obok swej żony i dzieci pod ciepłemi kołdrami, i wszyscy pozostali bez żadnego ruchu, ażeby w czasie żeglugi przez bystry prąd wody nie narazić czółna na utratę równowagi, a stąd na jakie niebezpieczeństwo.
Ledwie Fryderyk wziął wiosła do ręki, ażeby się oddalić od szczątków zburzonego folwarku, kiedy te zawaliły się z przerażającym łoskotem.
Spowodowane skutkiem tego zawalenia się gruzów i belek wzburzenie wody było tak gwałtowne, że ogromny huczący bałwan podrzucił czółno w górę; później, kiedy stanęło na równi z wodą, Fryderyk spostrzegł o dziesięć kroków od siebie, pośród szumiących jeszcze bałwanów barkę margrabiego, leżącą prawie na boku, i gotową zatonąć pod ciężarem gruzów i belek; albowiem, ponieważ statek ten wtedy właśnie przybliżył się do folwarku, kiedy nastąpił jego upadek, i ponieważ znajdował się z tej strony, z której runął w wodę, przeto niepodobieństwem mu było uniknąć tego niebezpieczeństwa.
Skoro Fryderyk spostrzegł niebezpieczeństwo, grożące barce margrabiego, wstrzymał na chwilę swoje wiosła i zwróciwszy się do David’a, zawołał:
— Co mam robić, ażeby im dopomóc? Czy mam...
Nie dokończył słów swoich.
Porzucił swoje wiosła, pobiegł na przód czółna i rzucił się w wodę. Uchwycić wiosła, które Fryderyk tak nierozważnie porzucił i z rozpaczliwem natężeniem zwrócić czółno w stronę, gdzie syn pani Bastien zniknął w wodzie, to było pierwszą myślą i czynem David’a; po dwóch minutach nieopisanej trwogi ujrzał nareszcie Fryderyka, wydobywającego się na powierzchnię wody, ciągnącego za sobą jakieś ciało.
Po kilku poruszeniach wiosła, David zbliżył się do swego ucznia.
Ten uchwycił się ręką przedniej części czółna, drugą zaś utrzymywał nad wodą Rudolfa de Pont-Brillant bladego i bez przytomności, którego twarz zbroczona była krwią.
Uderzony gruzem, który o mało nie zatopił jego barki, margrabia wpadł do wody, a jego przestraszeni wioślarze ratując siebie, o tem tylko myśleli, ażeby statek oswobodzić od gruzów i belek, które się na niego zwaliły. Zaledwie jednak statek odzyskał równowagę, gdy sternik spostrzegł zniknięcie swego pana, z przerażeniem oglądał się dokoła barki, aż nareszcie spostrzegł Rudolfa, którego Fryderyk ocalił.
Sześciu wioślarzy dosięgło wkrótce czółno i przyjęli do swej barki Rudolfa de Pont-Brillant bez żadnego znaku życia.
Fryderyk dostał się z wody do czółna, ale w tejże samej prawie chwili wioślarze zamkowi krzyknęli na nich z przerażeniem:
— Ratujcie się! drzewo was rozbije.
Rzeczywiście, David, zajęty Fryderykiem, nie spostrzegł kilkunastu ogromnych kloców drzewa, które zbliżały się ku nim w największym pędzie.
W tem nowem niebezpieczeństwie nauczyciel nie stracił zwykłej przytomności umysłu; zarzucił on swój bosak na barkę margrabiego i przy jego pomocy przyciągnął się szybko do niej, przez co zręcznie uniknął uderzenia, jakie płynące drzewo byłoby zadało jego wątłemu statkowi.
— Ah! mój panie — rzekł sternik barki zamkowej do David’a w chwili kiedy jego czółno zatrzymało się przy niej — kim jest ten odważny młodzieniec, który ocalił pana margrabiego?
— Rana pana de Pont-Brillant może być niebezpieczna — zawołał David, nie zważając na uczynione sobie pytanie — wracajcie jak najspieszniej do zamku...
Poczem David odczepił swój bosak od barki, ażeby puścić czółno na wodę, i rzekł do Fryderyka, który z twarzą jaśniejącą radością odgarniał swoje długie włosy:
— Do wiosła, mój synu, Bóg jest z tobą... Skoro się tylko dostaniemy na stojącą wodę, będziemy zupełnie bezpieczni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bóg opiekował się czółnem, jak powiedział David.
Bez żadnego wypadku dostało się ono na stojącą wodę.
Tam znikło już wszelkie niebezpieczeństwo.
Ponieważ David nie potrzebował teraz czuwać nad sterem, przeto odebrał wiosła z osłabionych rąk Fryderyka, który tymczasem pokrzepił winem ocalonych mieszkańców folwarku.

W dziesięć minut potem czółno przybiło do brzegu, u którego kończyły się wody wylewu.

XXXI.

Wysiadając na ląd, spotkali nad brzegiem panią Bastien.
Młoda niewiasta widziała niektóre okoliczności tego ocalenia, przy pomocy perspektywy David’a, którą przybliżała do oka lub odkładała na bok, w miarę jak niebezpieczeństwo wywoływało jej trwogę lub nadzieję. Już to uważała, że przechodziło jej siły przypatrywać się zdaleka tylko tej bohaterskiej walce jej syna z tak licznemi niebezpieczeństwy, nie mogąc go ani skinieniem, ani głosem swoim zachęcić do wytrwania. Już też nie była w stanie oprzeć się tej nieukróconej żądzy dowiedzenia się, czy Fryderyk zdoła uniknąć tych licznych wypadków, jakie mu w każdej chwili groziły.
W ciągu tego czasu Marja zdjęta podziwem, miotana rozmaitemi wzruszeniami, nadziei, trwogi, wątpliwości i ze łzami w oczach kilkakrotnie mogła ocenić pełną odwagi i przywiązania troskliwość David‘a, z jaką czuwał nad Fryderykiem; dlatego też, nie podejmujemy się wcale opisywać zachwytu młodej matki na widok zbliżającego się do brzegu czółna, w którym znajdowali się jej syn, David i nieszczęśliwi, których obaj uratowali z taką nieustraszoną odwagą.
Lecz radość Marji zamieniła się w pewien rodzaj pobożnego rozrzewnienia, kiedy dowiedziała się od David’a, że Rudolf de Pont-Brillant winien był swoje życie Fryderykowi.
Tym sposobem ów zamach nieszczęsnego młodzieńca na życie margrabiego został zatarty i nagrodzony zrządzeniem Opatrzności; tym sposobem znikła jedyna plama każąca jego życie, której nawet dotąd swojem moralnem odrodzeniem zmazać nie był w stanie.
Obsypani przez panią Bastien dowodami wzruszającej tkliwości, dzierżawca i jego rodzina umieszczeni zostali w folwarku, gdyż ci nieszczęśliwi nic już na świecie nie posiadali.
Ale trwoga pani Bastien nie skończyła się jeszcze ani tego dnia, ani tej nocy.
Ponieważ wszystkie drogi zostały przecięte przez ten nagły wylew, przeciw któremu nie można było niczem zaradzić, przeto wszystkie środki ratunku były tak rzadkie, że na dosyć rozległej przestrzeni, którą nazywano Doliną, czółno Fryderyka było jedynym statkiem mogącym posłużyć do ocalenia zalanych wodą mieszkańców.
Ta całkiem prawie zalana nizina obejmowała znaczną liczbę osad; niektóre z nich zostały zupełnie spustoszone, a ich mieszkańcy poginęli; inne domy oparły się wprawdzie gwałtowności wylewu, ale zostawały jeszcze w niebezpieczeństwie zawalenia się lada chwila skutkiem przybierających ciągle bałwanów, a Fryderyk i David jeszcze tegoż samego dnia i nazajutrz zdołali wykonać kilka szczęśliwych wycieczek i uratować niektóre ofiary tego smutnego wypadku, lub zaopatrzyć odzieżą i pokarmem tych, którzy chronili się jeszcze na swoich śpichlerzach i innych trwalszych budowlach, już w połowie wodą zalanych.
Fryderyk i David okazali we wszystkich swoich wyprawach rzadką odwagę i niezmordowaną wytrwałość, przez które ocalili wielu nieszczęśliwych i zjednali sobie uwielbienie tych, których ów nadspodziewany wylew zgromadził na wzgórzu, na którem stał folwark pani Bastien.
Wyznać też musimy, że nauki David’a przyniosły obfity owoc.
Nieustraszona odwaga i wrodzona szlachetność Fryderyka, zostały do najwyższego podniesione stopnia przez uczucie zazdrości względem Rudolfa de Pont-Brillant.
— Jestem tylko pół chłopem; nie jestem ani bogatym, ani margrabią; nie mam ani malowanej barki, ani wioślarzy w liberji, ani przodków, którzyby patrzyli na mnie z przeszłości; posiadam jedynie zachęty mej matki, pomoc mego przyjaciela, moje dwie ręce i mój zapał — z dumą mówił do siebie młodzieniec — a jednak skutkiem poświęcenia mojego dla ofiar tego okropnego wylewu musi moje nieznane imię plebeja w kilka dni równie zasłynąć w tutejszej okolicy, jak niegdyś świetne i znakomite imię Pont-Brillant... Żałuję tylko, że ta rana zatrzymuje margrabiego w zamku... Jabym tak pragnął ubiegać się z nim o pierwszeństwo w gorliwości i odwadze wobec całego świata!
Rzeczywiście, rana którą otrzymał Rudolf de Pont-Briliant, była dosyć ciężka, ażeby go z wielkim dla niego żalem zatrzymać w łóżku; gdyż on bez wahania się, na pierwszą wiadomość o wylewie, śmiało wskoczył do jednego ze swoich statków spacerowych, każąc się zawieść tam, gdzieby mógł być najużteczniejszym.
Lecz ponieważ teraz nie był w stanie wydawać rozkazów swoim ludziom, ani kierować nimi, ani ich zachęcać, przeto bezczynność jego rozciągnęła się i do innych jego domowników, a stara margrabina de Pont-Brillant, myśląc tylko o kłopotach, jakie sprawiała jej rana wnuka, nie troszczyła się bynajmniej o skutki tego wylewu, co więcej, nawet, surowo zgromiła sternika barki, że się nie oparł śmiałemu przedsięwzięciu Rudolfa.
Pani Bastien inaczej pojmowała obowiązki matki, z uwagą patrzyła na odjazd swego syna, mającego narazić się na nowe niebezpieczeństwa; tylko w niezliczonych dowodach tkliwej pieczołowitości, z jaką przy godnej podziwu gorliwości pielęgnowała tych wszystkich, dla których obecnie była prawdziwą opatrznością, szukała pewnego roztargnienia w swoich ciągle wznawiających się obawach.
W ten to sposób przeżyła Marja dwa dni, pełne neustającej trwogi i niepokoju.
Na drugi dzień wylewu woda znacznie już opadła, i drogi otworzone zostały dla komunikacji, kilka mostów, podźwigniętych na prędce dozwoliło już udzielać skuteczniejszej pomocy mieszkańcom.
W miarę jak wody ustępowały, z boleścią w duszy wracali do swoich mieszkań nieszczęśliwi, których bałwany niszczącego żywiołu ich z siedzib wygnały, pragnąc w smutnej niecierpliwości swojej ocenić jak najprędzej całą wielkość swego nieszczęścia.
Dlatego to dom pani Bastien, który od dwóch dni był dla wszystkich miejscem przytułku i schronienia, trzeciego dnia wieczorem stał się równie pustym jak dawniej; jedna tylko familja Jana-Franciszka pozostała w folwarku, ponieważ nigdzie nie miała przytułku.
Gdy komunikacja z miasteczkiem Pont-Brillant została przywrócona, doktór Dufour pospieszył z największym niepokojem do folwarku i przekonał się ze zdziwieniem i radością, że pomimo niesłychanych wysileń i nadzwyczajnych wzruszeń w ciągu tych dwóch dni okropnych, trzej jego przyjaciele nie potrzebowali żadnej pomocy lekarskiej; dowiedział się również od Marji o cudownem wyleczeniu Fryderyka, i spędziwszy u nich dwie godziny jak najprzyjemniej, opuścił tych szczęśliwych teraz ludzi, którzy już odtąd mieli z całą rozkoszą kosztować swego tak drogo okupionego spokoju.
Rudolf de Pont-Brillant dowiedział się wkrótce, że młodzieńcem, który ocalił go od niezawodnej prawie śmierci, był Fryderyk Bastien.
Nie mogąc jeszcze opuścić łóżka, margrabia prosił swą babkę, ażeby pojechała do folwarku i w jego imieniu podziękowała Fryderykowi.
Stara margrabina nie porzuciła jeszcze planu zjednania tej ładnej małej mieszczaneczki, mieszkającej tak blisko zamku, a której mąż był ciągle nieobecny, na kochankę dla swego wnuka: ponieważ zaś przy jawnym swoim bezwstydzie uważała tę okoliczność za sprzyjającą rozpoczęciu swoich starań, jak mówiła do Zerbinetty, i zdybać nareszcie panią Bastien, do której już dwa razy bezskutecznie jeździła, przeto z największą chęcią udała się jednym z najświetniejszych ekwipażów do folwarku.
Tym razem nie potrzebowała już Małgorzata używać żadnego kłamstwa, kiedy zapewniała margrabinę, że pani Bastien nie było w domu. Rzeczywiście, od kilku dni młoda kobieta oddalała się z folwarku ustawicznie, niosąc pomoc i pociechę na wszystkie strony.
Niezadowolona, że i te odwiedziny były daremne, margrabina, powróciwszy do zamku, rzekła do swej wiernej Zerbinetty:
— Już też to prawdziwe nieszczęście... możnaby prawdziwie myśleć, że ta głupia kobieta umyślnie unika spotkania się ze mną... Trudności te już mnie zaczynają niecierpliwić, a jednak muszę dopiąć swojego celu... tem więcej, że jeżeli Rudolf pragnie wziąść się należycie do rzeczy, to owa okoliczność, że go ten nieokrzesany chłopak wyciągnął z wody, wyborną nastręcza mu sposobność. Do licha! wszakże z wdzięczności dla syna Rudolf ma prawo przesiadywać ciągle u jego matki... o doprawdy! muszę mu utorować drogę i dać pierwszą naukę temu kochanemu chłopczynie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Działo się to 31 grudnia, prawie w dwa tygodnie po wylewie.
Wyrządzone szkody były nie do obliczenia, zwłaszcza dla mnóstwa nieszczęśliwych, którzy wróciwszy do zawalonych w połowie i szlamem napełnionych mieszkań, znaleźli tylko nasiąkłe wodą i zaledwie podziurawionym dachem osłonięte ściany.
Klęska i straty były powszechne:
Jeden utracił swój szczupły zapas zboża, w jaki zaopatrzył się ze zbierania kłosków, albo który z nadzwyczajną trudnością zakupił na zimę.
Drugi widział tonące w nurtach swoją trzodę lub krowę, jedyne skarby wiejskiego proletarjusza; inny stracił nawet tę lichą pościel, która służyła całej rodzinie, a wszyscy prawie ubolewali nad swojem szczupłem polem, z którego żyli, za które wysoką płacić musieli dzierżawę, a które teraz zostało zasypane piaskiem.
W wielu miejscach krzewy winne wyrwane były z korzeniami, a wino, które starannie przechowywano na zapłacenie komornego wraz z beczkami popłynęło z wodą, słowem dla tych wszystkich nieszczęsnych, którzy od świtu do zachodu słońca pracowali z tym zapałem, jaki tylko niedostatek może obudzić, te czterdzieści osiem złowrogich godzin, musiały na kilka lat zgubny wpływ wywrzeć na ich nędzny byt i uczynić go jeszcze przykrzejszym.
Margrabia de Pont-Brillant i jego babka okazali prawdziwie królewską hojność: nazajutrz po wylewie nadesłali burmistrzowi dwadzieścia tysięcy franków, i tyleż plebanowi miejscowemu.
Jakeśmy już wspomnieli, Marja nie posiadała nigdy innych pieniędzy, prócz szczupłej kwoty, jaką pan Bastion wyznaczał miesięcznie na jej i jej syna utrzymanie, kwoty, z której pomimo tego Marja zawsze jeszcze jakąś cząstkę umiała oszczędzić na jałmużnę; napisała zatem bezzwłocznie do swego męża, którego interesa zatrzymywały jeszcze w prowincji Berry, prosząc go usilnie, ażeby jej jak najśpieszniej nadesłał dwa lub trzy tysiące franków na przyniesienie jakiej pomocy tej powszechnej prawie niedoli.
Pan Bastien odpowiedział swej żonie, czy ona drwi z niego; napisał nawet w swym liście, że mu woda zasypała piaskiem dziesięć morgów najlepszego gruntu; że zamiast niesienia pomocy innym spodziewa się sam być pomieszczonym w liczbie tych, którzy najhojniej zostaną wsparci; że skoro tylko załatwi swoje interesy, powróci natychmiast na folwark, ażeby podać rachunek strat swoich dla otrzymania śpieszniejszego wsparcia, jakiego zamierza udzielić rząd poszkodowanym.
Raczej zasmucona, niż zdziwiona taką odpowiedzią swego męża, pani Bastien uciekła się do innych środków.
Posiadała ona niektóre kosztowności, odziedziczone po swej matce; na folwarku znajdowało się prócz tego około piętnastu sztućców i inne srebrne sprzęty; młoda niewiasta wysłała Małgorzatę z temi kosztownościami i srebrem do Pont-Brillant, z poleceniem sprzedania onych: wszystko to przyniosło około dwóch tysięcy franków; David prosił Marję o pozwolenie dołożenia takiejże sumy, a pieniądze te użyte ze zwykłą mu rozwagą, posłużyły na ratunek znacznej liczby rodzin.
Kiedy Marja z synem swoim zwiedzała okolice, a David zajmował się kupnem najpotrzebniejszych przedmiotów, młoda matka oglądała wszystko własnemi oczyma, i podwajała wartość tych dobrodziejstw swemi tkliwemi słowy; jednym posyłała owoce, drugim zboże, innym sprzęty, bieliznę i odzież. Wszystko to rozdzielane było przez młodą matkę z największą roztropnością i wyborem w miarę potrzeby każdego.
Jakób Bastien posiadał obszerny, piękny las jodłowy. Lubo młoda niewiasta przygotowana już była na gniew i oburzenie swego męża, skoro się dowie o tem niesłychanem zuchwalstwie, kazała przecież bez żadnej obawy opuścić tysiąc najpiękniejszych jodeł i mnóstwo domów ogołoconych z dachów zostało przynajmniej na zimę opatrzone mocnemi belkami i łatami, które pokryto grubą warstwą choiny i innych liściastych roślin, powiązanych w snopki za pomocą giętkich wici.
David, który w swoich podróżach alpejskich widział dachy ochronne, budowane w ten sposób dla zasłonięcia się w górach od wichru i zamieci śniegowej, doradził wieśniakom urządzenie takichże dachów; kierując przeto ich robotami i pomagając im osobiście znalazł sposobność zastosowania z korzyścią licznych swoich doświadczeń praktycznych, jakich nabył w swoich dalekich podróżach.
Powódź uniosła wiele młynów i większą część piekarni, które przy każdej prawie osadzie stawiano osobno poza obrębem zabudowań gospodarskich: kupowanie chleba w mieście, które było zbyt oddalone od tych po całej dolinie rozproszonych osad, nietylko byłoby powiększyło koszty, ale nadto narażałoby na stratę całego prawie dnia, kiedy po takiem nieszczęściu każda chwila czasu jest nieoceniona. David widział, jak nomadzi egipscy rozcierali zboże pomiędzy dwoma kamieniami, i z niego przyrządzali placki, piekąc je pod popiołem; nauczył zatem rodziny, które pozbawione zostały swoich piekarń, tego postępowania, skutkiem czego miały one przynajmniej w pierwszych dniach łatwy do przyrządzenia i wystarczający posiłek.
Przy każdej atoli sposobności David, któremu Fryderyk wielką był pomocą, znajdował prawdziwą przyjemność w tem, ażeby zostawać w ukryciu i całą wdzięczność nieszczęśliwych zwracać na swego ucznia, pragnąc go tym sposobem wynagrodzić za jego gorliwość i zachęcić go do wytrwałości na tej szlachetnej drodze, którą sobie teraz obrał.
Zresztą, gdyby nawet David nie był postępował z tą delikatnością i z tą pełną rozsądku czułością, to Fryderyk dowiódł już takiej odwagi, takiej wytrwałości, okazał się już tak uprzejmym dla biednych, tak tkliwym na ich nieszczęście, któremu razem ze swą matką starał się wszelkiemi siłami ulżyć, że imię jego było we wszystkich ustach, a pamięć jego we wszystkich sercach.
Pierwsze dwa tygodnie po wylewie były obrócone przez panią Bastien, jej syna i David‘a wyłącznie na wypełnienie niezliczonych czynów dobroczynności.
Z nadejściem nocy wracali znużeni do domu, zmoczeni deszczem albo pokryci śniegiem; potem każde z nich szło zmienić ubranie, w którego staranności i nadzwyczajnej czystości zawierał się jedyny ich zbytek.
Z gołą głową, której najpiękniejszą ozdobą były pyszne ciemne włosy, i według zwyczaju swego, prawie zawsze w sukiennej ciemno-niebieskiej sukni, zapiętej po samą szyję, wracała Marja do pracowni; śnieżnej białości mankiet i gładki kołnierzyk, podpięty małą wiśniową lub pomarańczową jedwabną krawatką, podnosiły jeszcze bardziej ciemną barwę tej sukni, z pod której wyjrzała czasem piękna maleńka nóżka, pokryta cienką, lśniącej białości pończochą, na której krzyżowały się jedwabne wstążki zgrabnego brunatno-czerwonego safjanowego trzewiczka.
Ten sposób życia tak czynny, ten ciągły prawie pobyt na otwartem powietrzu, ta swoboda umysłu, ta serdeczna poufałość, to ustawiczne objawianie najdelikatniejszych uczuć ludzkości, ta ciągła wesołość, nietylko że zatarły już ostatnie ślady cierpienia na zachwycającem obliczu Marji, ale owszem, jak pewne kwiaty, które częstokroć po doznanem cierpieniu stają się jeszcze świeższemi i piękniejszemi, tak i piękność Marji okazała się teraz świetniejszą jeszcze, niż dawniej i nieraz David, zdjęty niemem uwielbieniem, z upojeniem i rozkoszą wpatrywał się w urocze rysy tej zachwycającej kobiety.
We Fryderyku też same przyczyny tenże sam zrządziły skutek; młodość, siła, rzadka piękność jaśniały w nim teraz całym blaskiem.
Zebrani w pracowni po chwilach tak czynnego i szlachetnego poświęcenia. Marja, syn jej i David gawędzili zrana o rozmaitych wypadkach, czekając na obiad, który im zawsze wybornie smakował, bez względu na to, że skromne srebrne nakrycie, zostało teraz zastąpione blachą lub cyną; po obiedzie odwiedzano pewien warsztat, gdzie Marja zebrała kilkanaście robotnic do szycia bielizny i innych ubiorów; ten niewiele kosztujący zakład przyczyniał się do tego, że ilość dobroczynnych darów można było prawie podwoić; następnie wracano do domu, ażeby długi zimowy wieczór zakończyć w pracowni koło trzeszczącego ognia, gdy tymczasem na dworze rozlegał się szum zimnego wiatru północnego.
Te trzy osoby, odtąd połączone świętemi, nierozerwanemi węzły, spędzały wszystkie chwile wesoło i spokojnie, nie zważając na szybko upływające godziny.
Już to rozbierano rozmaite plany, dotyczące przyszłości Fryderyka, który po spędzonych w ten sposób dwóch tygodniach miał pod kierunkiem David’a rozpocząć nowe prace naukowe.
Już też, z powodu, że David prawie cały stary i nowy świat zwiedził, wszczynano rozmowę o podróżach, i nauczyciel zaspokajał wtedy niezmordowaną ciekawość dwojga swoich przyjaciół, oblegających go ciągłemi niemal pytaniami. Opisując ubiory, zbroję lub okolice jakie, częstokroć uzupełniał jeszcze swoje opowiadanie rysunkiem, wykonanym w ich oczach.
Zajmujące czytanie lub wykonanie jakiego dzieła muzycznego kończyło zwykle wieczór, gdyż David był także znakomitym artystą; grywał on Marji i jej synowi liczne pieśni narodowe rozmaitych krajów, albo proste melodyjne utwory niektórych znakomitych mistrzów.
Przy tych poufnych rozmowach i wynurzeniach szlachetnych serc, David miał sposobność poznać rzadki rozum i wielką wzniosłość uczucia pani Bastien, które z każdym dniem coraz więcej cenił. Wolna od wszelkiej smutnej myśli, odzyskała ona dawną swobodę umysłu; z prawdziwą rozkoszą dostrzegał David całą wielkość korzyści, jaką z szlachetnego zapału, który potrafił wzbudzić we Fryderyku, osiągnąć może i dlatego obmyślił odpowiedni plan naukowy i ułożył praktyczny plan pracy, który wkrótce zamierzał przedstawić Marji i jej synowi.
Słowem, z każdym dniem przywiązywał się David coraz więcej do swego wychowanka, przenosząc na niego całą swoję tkliwość i przywiązanie, które od bolesnej straty swego młodego brata, jak skarb jaki zgromadził i zachował w sercu swojem. W tem niewypowiedzianem przywiązaniu do syna pani Bastien, David osładzał sobie pamięć straconego brata.
Częstokroć, kiedy północ wybiła, szczęśliwe grono trojga przyjaciół spoglądało na siebie ze zdziwieniem i jakby utyskując nad niepowstrzymanym biegiem czasu, odzywało się jednym okrzykiem:
— Już!
Dodając potem:
— Jutro! jutro!
Marja odchodziła do siebie; lecz Fryderyk towarzyszył David’owi do jego pokoju, a nieraz nauczyciel i wychowanek jego długo jeszcze stali w otwartych drzwiach, zapominając o spóźnionej porze wśród powabu miłej rozmowy. Młodzieniec przysłuchiwał się z uwagą, odpowiadał i pytał znowu z żywym zapałem, a mistrz jego mówił z porywającą siłą dojrzałego męża, uśmiechającego się tkliwie nad młodością, która nie może się doczekać, rychło wstąp na tajemniczą drogę swojego przeznaczenia.
Ileż to razy Małgorzata była zniewoloną wejść na schody, prowadzące do pokoiku David’a i powiedzieć Fryderykowi:
— Ależ, panie Fryderyku, a przecież to już po północy, pierwsza godzina... a wiadomo panu, że pani nigdy się przed panem nie kładzie.
Wtedy Fryderyk ściskał rękę David‘a i odchodził dopiero do swej matki.
Tutaj David długo znowu był przedmiotem rozmowy między Marją a jej synem.
— Matko — mówił Fryderyk — jak zajmujące było opowiadanie tej podróży do Azji mniejszej!
— Ah! tak, trudno słyszeć coś więcej zajmującego — odpowiedziała młoda niewiasta — ale równie ważnem było, co nam pan David mówił o dźwięku głosu, i to zupełnie przypadkowo, z powodu pęknięcia struny w fortepianie!
— Matko, albo to porównanie własności głosu z własnościami światła? było to dla mnie tak pociągające, jakby jaka powieść fantastyczna.
— Albo ta śliczna kompozycja Mozarta, którą nam zagrał? Wiesz, ów chór geniuszów z Fletu zaczarowanego!? Było to coś tak wzniosłego, tak eterycznego. Jakie to szczęście, że my, biedni, nieświadomi nie znaliśmy dotąd Mozarta, jest to dla nas toż samo, jak gdybyśmy odkryli jakiś skarb harmonji.
— A ta anegdota o starym Haydenie, jakież to rozczulające!
— A to, co nam opowiadał o związku braci morawskich i uczniów Owena w Ameryce. Jakżeby mało było nędzy, ile szczęścia spłynęłoby dla tylu biednych ludzi, gdyby myśli te i w naszej okolicy mogły znaleźć zastosowanie!
— Czy zauwazyłaś, matko? Jemu łzy stały w oczach, kiedy mówił o szczęściu, które mogłoby się stać udziałem tylu cierpiących.
— Ah! moje kochane dziecię, posiada on najszlachetniejsze serce, jakie tylko może być na świecie.
— Jak my go też za to kochamy, moja matko! O! słuchaj, powinniśmy go tak kochać, tak szczerze kochać, ażeby mu było niepodobieństwem opuścić nas kiedykolwiek. On już niema rodziny, jego najlepszy przyjaciel, doktór Dufour, jest naszym sąsiadem, gdzieżby panu David‘owi mogło być lepiej, niż u nas?
— Nas opuścić — zawołała Marja — nas opuścić, wszakże to on udziela nam siły, wiary i ufności w przyszłość! Czyżby on mógł nas teraz opuścić!
I tu stara Małgorzata była znowu zmuszona wystąpić powtórnie.
— Na miłość Boską, niechże się pani położy, wszakże to już druga godzina — wołała stara służąca. — Pani już od szóstej godziny na nogach, i pan Fryderyk także, a przez cały dzień tyle było krzątania, niechże się pani zastanowi!
— Małgorzata ma słuszność, że nas tak łaje, moje dziecię — rzekła Marja z uśmiechem całując w czoło swego syna — to doprawdy niedorzecznie, że my się tak późno kładziemy.
Tymczasem nazajutrz znowu trzeba było upomnień Małgorzaty, ażeby przerwać podobnąż rozmowę matki i jej syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego wieczora, kiedy Fryderyk coś czytał, przyjaciel jego, pogrążony w głębokiem zamyśleniu, pochyliwszy się nad stołem, oparł swe czoło na ręku; światło lampy, wzmocnione jeszcze daszkiem nad nią wzniesionym, całym swoim blaskiem oświecało pełne wyrazu i szlachetne oblecze David’a.
Marja odwróciła na chwilę swoje myśli od czytanego przedmiotu, skierowała wzrok swój na wybawcę syna, i długo wpatrywała się w David‘a.
Zwolna uczuła młoda niewiasta, że jej oczy zwilżyły się... piękne łono zaczęło się coraz prędzej wznosić i lekki rumieniec pokrył jej czoło.
W tej chwili David podniósł przypadkiem oczy i spotkał wzrok Marji.
Natychmiast spuściła oczy i twarz jej okryła się żywym szkarłatem.
Innym razem David siedział przy fortepianie i wtórował Fryderykowi i Marji, którzy śpiewali jakiś duet, młoda matka chciała właśnie przewrócić kartę partytury. David miał tenże zamiar... ich ręce spotkały się.
Na to dotknięcie wzdrygnęła się niespodzianie, wszystka krew rzuciła się do jej serca, i ciemny obłok zasłonił jej wzrok.
Pomimo tak pełnych znaczenia symptomatów, młoda kobieta spała jednak tego wieczoru pośród rozmaitych marzeń. ale spokojnie i pełna niewinnej swobody umysłu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak upłynęły ostatnie dnie grudnia.
W przeddzień nowego roku David, Marja i syn jej mieli właśnie zamiar wyjść z domu, ażeby zanieść wsparcie swoim klijentom, kiedy Małgorzata doręczyła swej pani list, dopiero co przyniesiony przez umyślnego posłańca.
Skoro Marja ujrzała adres, nie była w stanie ukryć swego zdziwienia i niepokoju.
Pismo to było od pana Bastien i zawierało co następuje;
„Moja pani żono (z której wcale nie jestem zadowolony).
„Interesa moje w Berry prędzej ukończyłem, aniżelim się spodziewał. Zajęty jeszcze jestem w Pont-Brillant załatwieniem rachunków z moim kumem Bridou. Przybędziemy wkrótce na folwark, gdzie Bridou zabawi kilka dni, ażeby mi dopomóc w obliczeniu wynagrodzenia, jakie mi będzie przypadać ze wsparcia, udzielić się mającego wszystkim poszkodowanym z powodu wylewu, gdyż i nieszczęście musi się także na coś przydać.
„Przybędziemy na obiad.
„Postarajże się, ażebyśmy zastali piękną pieczeń baranią dobrze naszpikowaną czosnkiem i smaczny kapuśniak, jak ja lubię, z należytą porcją świeżej, peklowanej wieprzowiny z mojej własnej trzody i porządny zapas kiełbas Bloazyjskich; o tem wszystkiem proszę mi pamiętać.
Notabene. Przybywam w bardzo złym humorze i z niezmiennym zamiarem wytuzowania mojego pana syna naprzykład, jeżeli go jeszcze nie opuściły owe melancholijne grymasy i jeżeli nie zaniechał swoich książęcych wymysłów.
„Twój mąż, który nie ma najmniejszej chęci do żartowania,

Jakób Bastien“.

S. P. Bridou jest zupełnie jak ja, lubi on ser, co sam chodzi. Powiedz Małgorzacie, ażeby nam go poszukała, i sama dopilnuj“.
Pani Bastien nie przyszła jeszcze do siebie ze zdziwienia i smutku, jakie jej sprawiło to niespodziane przybycie pana Bastien, kiedy wyrwana została ze swoich nieprzyjemnych myśli coraz głośniejszą wrzawą, dającą się słyszeć na dworze.
Można było sądzić, że jakieś znaczne zgromadzenie otacza cały dom.
Nagle wbiegła do pokoju Małgorzata, wołając ze łzami radości w oczach:
— Ah! pani, pójdź pani... pójdźcie państwo zobaczyć!

Coraz bardziej zdziwiona Marja machinalnie wyszła za służącą.

XXXII.

Pogoda była piękna, słońce zimowe jaśniało iskrzącym blaskiem.
Marja, wyszedłszy pod skromną wystawę osłaniającą wejście do folwarku, ujrzała około stu osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, ubranych w grube, lecz ciepłe i nowe suknie, przeciągających porządnym szykiem i ustawiających się w ogródku.
Orszak ten kończył się wozem, przystrojonym w gałęzie jodłowe, na którym znajdowało się niewielkie czółno, podobne do używanych powszechnie w tamtejszej okolicy i zupełnie takież samo, jakiego Fryderyk i David używali podczas wylewu do uratowania nieszczęśliwych.
Za wozem, który się zatrzymał u furtki ogrodowej, postępowała próżna kareta, zaprzężona w cztery konie pod kierunkiem dwóch małych pocztyljonów w liberji margrabiego de Pont-Brillant; w tyle siedziało na koźle dwóch lokajów.
Na czele orszaku postępował Jan-Franciszek, dzierżawca; prowadził on dwoje swoich dzieci; jego żona niosła najmłodsze na ręku.
Skoro dzierżawca ujrzał panią Bastien, przystąpił bliżej.
— Dzień dobry, Janie-Franciszku — rzekła do niego młoda niewiasta — czegóż to żądają ci poczciwi ludzie, którzy wam towarzyszą?
— Chcielibyśmy, proszę pani, pomówić z panem Fryderykiem.
Marja odwróciła się do Małgorzaty, która w triumfującej postawie stała za swoją panią i powiedziała.
— Zawołaj prędko mego syna, Małgorzato.
— Zaraz, pani, jest on właśnie w sali z panem David’em.
Kiedy służąca oddaliła się, ażeby przywołać Fryderyka. Marja dopiero teraz spostrzegła próżną, wspaniale zaprzężoną karetę, stojącą pod ogrodem, i zapytała, coby to miało znaczyć.
Fryderyk przybiegł z pośpiechem i wcale nie był przygotowany do widowiska, jakie go tutaj czekało.
— Czego chcesz, kochana matko? — zapytał skwapliwie.
Spostrzegłszy nareszcie mnóstwo ludzi, zapełniających ogródek, zdziwił się nadzwyczajnie i ciekawie spojrzał na swą matkę.
— Mój synu... Jan-Franciszek chce z tobą pomówić...
Szczęśliwa matka stanęła za synem, spojrzawszy na David‘a, który wyszedł za swoim wychowańcem i pozostał w ukryciu pod wystawą, wzrokiem trudnego do opisania zachwytu.
Fryderyk, którego zdziwienie z każdą chwilą wzrastało, zbliżył się do Jana-Franciszka, który ze łzami w oczach przemówił do niego w te słowa:
— Panie Fryderyku... my ubodzy ludzie z Doliny... przybywamy... podziękować panu z całego serca... podobnie jak jego zacnej matce... i jego przyjacielowi, panu David. A ponieważ ja panu najwięcej jestem winien — mówił dalej dzierżawca głosem coraz częściej przerywanym ze wzruszenia, wskazując pełnem znaczenia skinieniem na swą żonę i dzieci — ponieważ ja... najwięcej panu jestem winien... panie Fryderyku... więc drudzy... powiedzieli do mnie... ażebym... i... ja...
Poczciwy człowiek nie mógł już dokończyć.
Łkanie stłumiło głos w jego piersiach.
Łkanie rozrzewnienia, jakie słyszeć się dało wśród wzruszonego i słuchającego tłumu, było dostateczną odpowiedzią na łzy dzierżawcy, i samo tylko przerywało to uroczyste milczenie, jakie tu przez kilka chwil panowało.
Serce Fryderyka rozpływało się we wzruszeniu najczystszej rozkoszy.
Nareszcie rzucił się na szyję swej matki, jakgdyby chciał te dowody wdzięczności, które go tak rorzewniały i na nią przenieść.
Na skinienie Jana-Franciszka, który teraz ocierał swoje łzy i starał się przyjść nieco do siebie, kilku wieśniaków wystąpiło z szeregu i udało się do wózka, z którego zdjęli czółno i złożyli je u stóp Fryderyka.
Był to prosty i bez żadnego kunsztu przyrządzony statek, wyżłobiony z drzew, a i opatrzony dwoma wiosłami tylko w środkowej jego części, poczynając od samej góry można było wyczytać następujący niewyraźnemi literami wyrżnięty napis:

Ubodzy mieszkańcy Doliny panu Fryderykowi Bastion.
Poniżej zamieszczony był dzień wylewu.

Jan-Franciszek, który nareszcie stłumił swoje wzruszenie, odezwał się znowu, wskazując synowi pani Bastien przywiezione czółno:
— Panie Fryderyku, połączyliśmy się wszyscy, do przyrządzenia tego czółna... jest ono podobne do tego, któregoś pan używał, ażeby pośpieszyć na naszą pomoc, ażeby nas uratować... Przebacz nam pan naszą śmiałość, panie Fryderyku, ale... tylko z serdecznego przywiązania składamy panu ten statek. Jeżeli pan go będzie używać, to wspomnij pan sobie o biednych mieszkańcach Doliny... a my wszyscy, którzy pana Fryderyka szczerze kochamy, wnuków naszych wyuczymy pana imienia... ażeby ci, jak sami dorosną, znowu podali je swoim wnukom... bo wie pan, panie Fryderyku, imię to będzie teraz imieniem świętego patrona naszej okolicy.
Fryderyk pozwolił płynąć łzom swoim, które były cichą, ale wymowną odpowiedzią na tę przemowę.
Wtem David odezwał się pocichu do swego wychowańca:
— Mój synu, nie jestże ten wiejski orszak równie pięknym, jak ów wspaniały pochód myśliwski w dzień świętego Huberta?
W chwili, kiedy Fryderyk zwrócił się do David’a, ażeby uścisnąć jego rękę, powstał jakiś ruch w tłumie zebranych włościan, którzy nagle wśród szmeru zdziwienia i ciekawości, rozstąpili się na dwie strony i przepuścili Rudolfa de Pont-Brillant.
Margrabia odezwał się do Fryderyka z zupełną swobodą i grzecznością:
— Przybywam i ja, aby panu złożyć podziękowanie za ocalenie mego życia... dzisiaj dopiero po raz pierwszy wyszedłem, a powinnością moją było panu poświęcić moje najpierwsze wyjście; na drodze spotkałem tych poczciwych ludzi. Zapytałem jednak ich o cel tak licznego zgromadzenia i połączyłem się z nimi, ponieważ, równie jak oni, jestem z Doliny i ponieważ, równie jak wielu innych, zawdzięczam panu moje życie.
Po tych, więcej może grzecznych niż z uczuciem wyrzeczonych słowach, margrabia, powodowany delikatnością, wmieszał się znowu w tłum wieśniaków.
— Jakże, mój synu — rzekł David cicho do Fryderyka — czyż teraz nie pan de Pont-Brillant powinienby ci zazdrościć?
Fryderyk uścisnął tylko rękę Davida i przez kilka sekund zajęty był jedynie myślą następującą:
— Ten, którego po zdradziecku chciałem zabić... jest tutaj, on nic nie wie o moim nieszczęsnym morderczym zamachu, i przychodzi mi podziękować za ocalenie swego życia.
Następnie syn pani Bastien zwrócił się do mieszkańców Doliny, a zbliżywszy się do nich i podając im ręce, które oni serdecznie ściskali, odezwał się głosem, pochodzącym z głębi serca:
— Moi przyjaciele, to, com uczynił, uczyniłem wskutek rady mej matki... i przy pomocy mego przyjaciela, pana David’a... W ich zatem imieniu i w mojem własnem dziękuję wam z całego serca za te dowody waszego przywiązania... Co zaś dotyczy tego czółna — dodał młodzieniec, zbliżając się do statku złożonego w ogrodzie i przypatrując mu się z rozrzewnieniem i radością — służyć ono będzie do przejażdżek mej matki po stawie... a ten tkliwy napis zawsze przypominać nam będzie mieszkańców Doliny, których równie kochamy, jak oni nas.
Potem Fryderyk zwracał się kolejno do otaczających go włościan, pytając jednego, czy z jego pola woda już ustąpiła, drugiego, czy ma nadzieję ocalić jakąś cząstkę swojej winnicy, trzeciego, czy użyźniający szlam, który Loara zostawiła na jego łące, nie wynagrodził trochę poniesionej przezeń straty; słowem, Fryderyk przemówił do każdego w wyrazach dowodzących, że miał jeszcze w pamięci każdego położenie lub szkody.
Marja rozmawiała ze swej strony z ich żonami, matkami i dziećmi, i dla każdej z nich znalazła jakieś słówko przyjaznego współczucia, okazującego się w jej drobiazgowych pytaniach, dowodzących, że równie jak jej syn dokładnie była obeznaną z położeniem i potrzebami wszystkich.
Fryderyk spodziewał się zobaczyć jeszcze margrabiego de Pont-Brillant; czuł on potrzebę uściśnienia ręki tego, którego tak długo ścigał zawziętą nienawiścią; zdawało mu się, że to jawne uściśnienie powinno zatrzeć ostatnie wspomnienie tego nieszczęsnego czynu, który chciał spełnić... ale nie zobaczył już margrabiego, którego powóz już odjechał.
Dopiero kiedy mieszkańcy Doliny oddalili się, Fryderyk, wróciwszy z David‘em i matką swoją do domu, spotkał Małgorzatę, która z wyraźną dumą doręczyła mu jakiś list.
— Cóż to za list, Małgorzato? — zapytał młodzieniec.
— Niech pan Fryderyk przeczyta.
— Matko, czy pozwolisz... i ty także, mój przyjacielu?
David i Marja skinęli na znak przyzwolenia.
Fryderyk spojrzał przedewszystkiem na podpis i powiedział:
— To list od margrabiego de Pont-Brillant.
— Od niego samego, panie Fryderyku — wtrąciła Małgorzata — przed odjazdem swoim powrócił tutaj przez las i chciał napisać kilka słów do pana.
— Pójdź do naszej pracowni, moje dziecię — rzekła Marja do syna.
Gdy David, Fryderyk i matka jego byli sami w pokoju, młodzieniec odezwał się:
— Przeczytam głośno, kochana matko.
— Jak chcesz, mój synu.
— Ah! dopiero teraz zgaduję — zawołał Fryderyk z uśmiechem — zapewne to pismo dziękczynne... powinienem więc sam przeczytać...
— Masz słuszność... bo pewniebyś przynajmniej trzy części opuścił — odpowiedziała matka również z uśmiechem — oddaj list panu David... on go lepiej przeczyta od ciebie.
— O — odparł Fryderyk wesoło — skromność moja na nic mi się nie przyda... Jeżeli to są pochwały, to one tem pochlebniej brzmieć będą w moich uszach.
— Będzie to karą za twą skromność — rzekł David wesoło.
I przeczytał co następuje:
„Jak już miałem zaszczyt zapewnić pana, wyjechałem z domu w nadziei wynurzenia panu moich uczuć wdzięczności. W drodze spotkałem mieszkańców Doliny, idących złożyć panu swoje podziękowanie... Panu, którego imię od czasu wylewu słusznie znajduje się na wszystkich ustach; uważałem za swój obowiązek połączyć się z tymi poczciwymi ludźmi, czekając chwili, w którejbym mógł osobiście wyrazić panu wdzięczność swoją.
„Byłbym się z obowiązku mego jeszcze — dzisiaj wywiązał, gdyby nie jedna szczególna okoliczność.
„Słysząc pana, dziękującego mieszkańcom Doliny w wyrazach tak stosownych i tonem tak wzruszonym, poznałem głos osoby, z którą przed dwoma miesiącami spotkałem się wieczorem w wąwozie lasu Pont-Brillant... jeżeli się nie mylę, spotkanie to miało miejsce w pierwszych dniach listopada“.
— Fryderyku, co to znaczy? — zapytała pani Bastien, przerywając David’owi.
— Opowiem ci to później, moja matko. Bądź łaskaw, czytaj dalej, kochany przyjacielu.
David czytał:
„Być może... i pragnę tego z całego serca, ażeby ten ustęp listu mojego, dotyczącego owego spotkania, był niezrozumiały dla pana... W takim razie, proszę pana nie zważać na niego, i przypisać to omyłce, która mogła wyniknąć jedynie skutkiem nadzwyczajnego podobieństwa głosu.
„Jeżeli zaś pan rozumie mnie, jeżeli jesteś osobą, z którą się spotkałem w miejscu bardzo ciemnem wśród nocy, gdzie nie mogłem rozpoznać rysów twarzy, a któreby w takim razie pańskiemi być musiały, wtedy mam nadzieję, że pan raczy objaśnić mi tę (jak się spodziewam pozorną) sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy postąpieniem pana ze mną w czasie naszego spotkania w lesie i w czasie wylewu.
„Będę przeto, jeżeli mi pan pozwoli, oczekiwał tego wyjaśnienia, ażeby się przekonać, z jakiemi uczuciami mam mieć na przyszłość zaszczyt pozostać pana najniższym sługą,

R. Margrabia de Pont-BriUant
Zaledwie David przeczytał ten list, napisany z przedwcześnie dojrzałą mocą i godnością, gdy syn pani Bastien pobiegł spiesznie do stołu, napisał kilka wierszy, złożył papier w kształcie listu, a następnie powrócił do swej matki.

— Teraz, w kilku wyrazach opowiem ci, droga matko, owo spotkanie w wąwozie — rzekł młodzieniec. — Z tego i ty, i przyjaciel mój będziecie mogli ocenić, czy odpowiedź, którą dopiero co napisałem dla pana de Pont-Brillant, jest stosowną.
I nie wspomniawszy nic o podsłuchanej rozmowie starej margrabiny z Zerbinettą... gdyż lękał się obrazić przez to swą matkę, Fryderyk opowiedział jej i David‘owi wszystko, co się w owym dniu nieszczęsnym, o którym margrabia mówił w liście swoim, przytrafiło; opowiedział jak tenże odmówił bicia się w ciemności z nieznanym sobie człowiekiem, jak, chcąc uniknąć nalegania Fryderyka, przewrócił go swym koniem i jak potem Fryderyk, nie posiadając się z wściekłości, stanął na czatach w miejscu, gdzie margrabia musiał przejeżdżać, ażeby go tam zastrzelić.
Skończywszy to opowiadanie, które nie usprawiedliwiając go bynajmniej, objaśniło przynajmniej jego matkę i David’a, wskutek jakich to uczuć i wypadków doprowadzony został do zamiaru wykonania tak zdradzieckiego napadu, zamiaru, który przecież panu de Pont-Brillant pozostał nieznany, Fryderyk rzekł do swej matki:
— Czytaj teraz moją odpowiedź na list pana de Pont-Brillant.
Marja przeczytała co następuje:

Panie!

„Wyzwałem pana bez żadnej przyczyny... wstydzę się tego... Ocaliłem panu życie... i jestem bardzo szczęśliwy... Oto cała tajemnica.

Najniższy sługa pana
Fryderyk Bastien
— Dobrze, moje dziecię — rzekł David z zapałem — wyznajesz w sposób szlachetny zamiar nieszczęśliwy, który z narażeniem własnego życia chciałeś okupić.

— Kiedy pomyślę o tej zmianie, i o wszystkiem, co zaszło — odezwała się Marja wzruszonym głosem — kiedy sobie powiem, że to wszystko jest pana dziełem, panie David... i że syn mój ledwie czternaście dni temu wiądł w boleściach przepełniającego się żółcią serca...
— A ty jeszcze nie wiesz o wszystkiem — przerwał Fryderyk swej matce — nie, ty nie wiesz jeszcze o wszystkiem, co mu winna jesteś, temu opiekuńczemu aniołowi, który nam się objawił, ażeby nasze cierpienia w szczęście i rozkosz zamienić.
— Co mówisz, moje dziecię? — Fryderyku — zawołał David głosem pewnego wyrzutu, domyślił się bowiem zamiaru syna pani Bastien.
— Mój przyjacielu, dzisiaj jest dzień zupełnych wyznań... a obok tego widzę mą matkę tak szczęśliwą... że... — lecz przerywając myśl pierwotną, dodał — nieprawdaż, matko, ty jesteś szczęśliwa?
Marja odpowiedziała synowi tylko serdecznem uściśnieniem.
— Widzisz tedy, mój przyjacielu, matka moja jest tak szczęśliwa, że minione niebezpieczeństwo nie, może już sprawić jej żadnej przykrości... mianowicie, jeżeli jej przybędzie jeszcze jeden powód więcej, ażeby cię kochać, błogosławić.
— Fryderyku, jeszcze raz zaklinam cię...
— Mój przyjacielu, jedynym powodem, który mnie wstrzymywał od wyznania matce tej tajemnicy, była obawa sprawienia jej smutku.
— Proszę cię, moje dziecię kochane, wytłumacz się — zawołała Marja.
— Słuchaj więc, moja matko, to nocne pożegnanie, czy pamiętasz? to nie był żaden sen.
— Jakto? tej okropnej nocy byłeś u mnie rzeczywiście?
— Byłem, ażeby się pożegnać z tobą.
— Mój Boże! a gdzież ty chciałeś pójść?
— Chciałem odebrać sobie życie.
Marja krzyknęła przeraźliwie i zbladła okropnie.
— Fryderyku — rzekł David — widzisz teraz, jaka to nierozwaga!
— Nie, nie, panie David — odpowiedziała młoda niewiasta z wymuszonym uśmiechem — jest to z mojej strony tylko śmieszna słabość. Alboż to nie mam mego syna w moich objęciach, przy mojem sercu?
I mówiąc te słowa uchwyciła Marja syna siedzącego przy niej na sofie w swoje objęcia; i całując go w czoło, dodała rozrzewnionym głosem:
— O! wszakże mam ciebie, tutaj przy sobie. Teraz niczego się nie lękam, wszystko mogę słyszeć.
— Dobrze, droga matko! dręczony zazdrością, prześladowany przez wyrzuty sumienia, jakie słowa twoje we mnie wzbudziły, pragnąłem zakończyć życie. Wyszedłem z panem David’em, umknąłem mu. Lecz udało mu się wynaleźć mój ślad. Tymczasem pobiegłem do Loary, i kiedy przybył...
— Ah! nieszczęsne dziecię! — krzyknęła Marja — więc gdyby nie on, byłbyś zginął!
— Tak jest, widząc się bliskim śmierci, wołałem ciebie, moja matko... Usłyszał on mój krzyk... rzucił się w rzekę, i...
Tu Małgorzata przerwała Fryderykowi dalsze opowiadanie.
Tym razem atoli stara służąca weszła do pokoju nie z uśmiechem i postawą triumfującą, ale bojaźliwie, niespokojnie, odzywając się do swej pani zcicha, jak gdyby jej miała oznajmić jaką nieszczęśliwą wiadomość:

— Pani, pani, pan jedzie.

XXXIII.

Te słowa Małgorzaty: pan jedzie, zapowiadające przybycie Jakóba Bastien, w chwili, kiedy Marja dowiedziała się, że winna była David’owi nietylko moralne wyleczenia swego syna, ale nawet i życie jego, tak okropnie zmieszały młodą matkę, że niema i prawie martwa pozostała na miejscu, jakgdyby ciężkim i niespodziewanym uderzona ciosem; gdyż przy tak licznych wypadkach tego poranku zupełnie zapomniała o liście swego męża.
Fryderyk również posmutniał; przy milczącej powściągliwości swej matki, nie wiedział on wcale do jakiego stopnia postępowanie z nią jego ojca było oddawna niesprawiedliwe i surowe; lecz, rozmaite sceny domowe, w których wrodzona gburowatość pana Bastien częstokroć zbyt jawnie się okazywała, jego nierozsądna surowość, przez którą podczas rzadkich odwiedzin folwarku chciał utrzymać swoją ojcowską godność, wszystko to uczyniło, że stosunki pomiędzy ojcem i synem były nadzwyczajnie zimne.
I David także czekał przybycia pana Bastien z wielkim niepokojem; lubo postanowił sobie niewzruszenie ustępować temu człowiekowi we wszystkiem, jednakże myśl, że jego stosunki pomiędzy Fryderykiem i jego matką zawisły wyłącznie od przywidzenia tego człowieka była mu nader przykra.
Małgorzata tak mało wyprzedziła swego pana, że David, Marja i syn jej nie przyszli jeszcze do siebie ze zdziwienia i zatopieni byli w swoich smutnych myślach, kiedy Jakób Bastien w towarzystwie swego kuma Bridou, oficjalisty sądowego w Pont-Brillant, wszedł do pokoju.
Jakób Bastien, jakeśmy już wspomnieli, wyglądał, jak gruby nieociosany Herkules; jego ogromna, gęstym, jasnym włosem pokryta głowa, oddzieloną była od nadzwyczajnie szerokich pleców, krótką szyją, podobną do szyi nosorożca; miał on twarz szeroką, czerwoną, prawie bez żadnego zarostu, jak wielu ludzi, posiadających atletyczną siłę; nos jego był wielki, usta bardzo wypukłe, oko przebiegłe, chytre i złośliwe. Niebieska bluza, którą według swego zwyczaju nosił na surducie, wydatnie podkreślała jego wielki brzuch; na głowie miał lisią czapkę z klapami na uszy; przytem szerokie spodnie manszestrowe i buty okute, których pewnie najmniej od tygodnia nie kazał czyścić; w jednej z ogromnych rąk swoich trzymał sękaty kij cierniowy, przyczepiony do pięści za pomocą brudnego rzemyka; zresztą, kończąc opis tego zwierza ssącego z zębami chwytnemi, dodamy tylko, że wydawał z siebie przynajmniej na dziesięć kroków nieznośną woń koźlą.
Jego kum Bridou, który także nosił bluzę na starym czarnym surducie i okrągły kapelusz na głowie, był wzrostu niskiego, w okularach, wyschły, pokryty piegami, z wzrokiem chytrym, ustami wąskiemi i wystającemi kościami policzkowemi; wyglądał on zupełnie jak łasica z okularami na nosie.
Zobaczywszy Jakóba Bastien, David zadrżał z boleści i przerażenia, na myśl, że istnienie Marji na zawsze przykute było do tego człowieka, który prędzej lub później mógłby sobie sprzykrzyć swoje wspaniałomyślne, lecz mimowolne oddalanie się z domu.
Jakób Bastien i Bridou weszli do pokoju, nie pozdrowiwszy nikogo; pierwsze słowa, jakie pan domu ze zmarszczonemi brwiami, głosem ostrym i zagniewanym wyrzekł do swej żony, która podniosła się z miejsca, ażeby go przyjąć, były:
— Któż się to poważył kazać ścinać drzewo w mojej jedlinie?
— W jakiej jedlinie? — zapytała Marja mimowolnie, tak dalece była zmieszana przybyciem swego męża.
— Jakto! w jakiej jedlinie? — odpowiedział Jakób Bastien — w mojej jedlinie nad traktem. Czy gadam po turecki!? Przechodząc tamtędy zobaczyłem ze zgrozą, że spuszczono przeszło tysiąc sztuk drzewa i to drzewa najpiękniejszego! Pytam się zatem, kto się poważył sprzedawać drzewo bez mego rozkazu?
— Nie zostało ono sprzedane — odpowiedziała Marja, odzyskując zwykły spokój umysłu.
— Kiedy nie zostało sprzedane... pocóż je spuszczono? kto je kazał ścinać?
— Ja.
— Ty.
Zdjęty nadzwyczajnym podziwem Jakób Bastien milczał czas jakiś, poczem odezwał się znowu:
— Tak! więc to ty... To coś zupełnie nowego. Nie, to już za wiele; cóż to powiesz na to kumie Bridou?
— Widzisz, Jakóbie, trzeba pierwej wysłuchać.
— Właśnie i ja tak myślę... i cóż to była za potrzeba pieniędzy tak nagła, dla której pani kazała ściąć tysiąc moich najpiękniejszych jodeł, jeżeli wolno zapytać?
— Słuchaj, zdaje mi się, że właściwiej byłoby mówić o interesach, kiedy będziemy sami. Zapewne nie zauważyłeś, że jest tu obecny pan David, nowy nauczyciel mego syna?
I spojrzeniem wskazała pani Bastien na David’a, który stał na boku.
Jakób Bastien odwrócił się szybko i zmierzywszy od stóp do głowy David‘a, który mu się ukłonił, rzekł do niego opryskliwie.
— Słyszałeś pan, ja chcę rozmówić się z moją żoną.
David ukłonił się i wyszedł z pokoju; głęboko urażony przyjęciem, jakie spotkało jego przyjaciela, Fryderyk także za nim wyszedł.
— Teraz, mościa pani — mówił dalej Jakób Bastien — teraz niema tu już tego bakałarza... czy ja nareszcie otrzymam jaką odpowiedź?
— Skoro tylko będziemy zupełnie sami.
— Jeżeli ja tu jestem zbyteczny — rzekł Bridou udając się ku drzwiom — to wynoszę się zaraz.
— Co znowu! Bridou, czy sobie drwisz ze mnie? zostań zaraz! — krzyknął Jakób.
Następnie odezwał się do Marji:
— Mój kum zna moje interesy, jak ja sam, możemy więc teraz mówić o interesach, gdyż tysiąc sztuk drzewa to jest interes, i interes znakomity; Bridou zostań z nami.
— Mniejsza o to... oświadczam więc w przytomności pana Bridou, że uważałam za święty obowiązek kazać ściąć te jodły i oddać je nieszczęśliwym mieszkańcom Doliny, ażeby ich wesprzeć przy odbudowaniu ich mieszkań, zburzonych przez wylew.
W oczach Jakóba BaJstien było to rzeczą tak nadzwyczajną, że nie mógł tego pojąć; dlatego też jakby zgłupiały, rzekł do kuma:
— Czy ty to rozumiesz, Bridou?
— Ma się rozumieć, ma się rozumieć — odpowiedział Bridou z wyrazem dwuznacznej dobroduszności — twoja żona zrobiła poszkodowanym od wylewu podarunek z twoich jodeł. Nieprawdaż, pani? wszakże tak?
— Tak jest, panie.
Niemy z podziwu i gniewu, Bastien mierząc swą żonę wzrokiem, w pierwszej chwili zdołał tylko wyjąkać:
— Ty... poważyłaś się... co!... ty...
Poczem tupnął nogą o ziemię, i postąpił ku żonie, ścisnąwszy swoje grube pięści z wyrazem gwałtownego gniewu, ale Bridou zastąpił mu drogę, mówiąc do niego:
— No i cóż Jakóbie! do licha, przecież od tego nie umrzesz, mój chłopcze, wielkie rzeczy! podarunek wynoszący jakie dwa tysiące franków, który pani oddała biednym sąsiadom...
— I ty myślisz, że ja to tak łatwo zniosę — odpowiedział Jakób, starając się gniew swój powściągnąć nieco — czyś ty oszalała? Przecież takie spustoszenie mojej jedliny, musiało mi zaraz za mojem przybyciem wpaść w oczy, tyś chyba o tem wcale nie pomyślała, co?
— Gdybyś tutaj był — odpowiedziała Marja łagodnie, lękając się jeszcze bardziej rozdrażnić swego męża — gdybyś jak ja, był świadkiem tego okropnego nieszczęścia, i szkód, jakie ono zrządziło, byłbyś to samo uczynił, co ja uczyniłam, wątpić o tem nie mogę.
— Ja! do stu piorunów! kiedy już pewna część mego pola zasypana piaskiem!
— Mój Boże, wszakże ci niemało pozostaje pola i lasu, gdy tymczasem nieszczęśliwi, którym udzieliliśmy tego wsparcia, byli bez chleba, bez przytułku.
— Co mnie tam! czy to moja rzecz dawać chleb i przytułek ludziom, którzy ich nie mają? — zawołał Bastien nie posiadając się z gniewu. — Na honor, o mało mnie djabli nie biorą, sam to widzisz, Bridou!
— Wszakże wiesz, mój kochany, że damy nie znają się wcale na interesach, i że byłoby lepiej, ażeby się wcale do nich nie mieszały... ej... ej... ej... mianowicie też do cięcia drzewa — odpowiedział Bridou ze słodziutkim uśmiechem szyderstwa.
— Alboż to ja kazałem jej mieszać się do nich, co? — zawołał Jakób Bastien, którego wściekłość na nowo ogarniać zaczynała — mógłżem ja przypuścić, że ona się na coś podobnego odważy. Ale nie, nie, tu w tem musi być coś innego, ona musiała zwarjować. Ha! do stu piorunów! przybywam widzę w samą porę. Sądząc z tej próbki, to podczas mojej nieobecności piękne rzeczy dziać się tutaj musiały. No, no, będę ja tu miał dosyć roboty... szczęście żem ja na to był przygotowany, i mam pięść dosyć silną.
Marja rzekła do Jakóba, spoglądając na niego wzrokiem łagodnym i błagalnym:
— Nie mogę żałować tego, com uczyniła... lecz żałuję bardzo, że środek, który, w przekonaniu mojem powinien twoje pozyskać zatwierdzenie, obudził w tobie tak wielki gniew. Zresztą — dodała młoda niewiasta z wymuszonym uśmiechem — jestem zupełnie przekonana, że zapomnisz o tym gniewie, skoro się dowiesz z jaką to odwagą i męstwem Fryderyk odznaczył się podczas wylewu. Z niebezpieczeństwem własnego życia, uratował on Jana Franciszka, żonę i dzieci jego od niechybnej śmierci... Dwie inne rodziny z Doliny także były...
— Ej do pioruna! to też właśnie, że on swojej nadstawiał osoby, nie potrzebowałaś moim kosztem udawać wspaniałomyślnej i płacić z mojego worka — zawołał Jakób, przerywając swej żonie.
— Jakto? — zawołała Marja zdziwiona takim zarzutem — wiedziałeś, że Fryderyk...
— Jak wielu innych popłynął czółnem na ratunek zalanych. Do licha! toć mi o tem nie mało nagadano w Pont-Brillant, wielka rzecz! Któż go do tego zniewalał? Jeżeli to robił, widać, że mu się tak podobało; taka była jego wola. Zresztą gazety nie mało takich czynów podają... I gdyby przynajmniej byli imię mego syna zamieścili w gazetach toby mi się podobało, byłoby mi to pochlebiło.
— Byłby może otrzymał krzyż legji honorowej — dodał Bridou głosem szyderskim i podstępnym.
— Zresztą i o nim także mamy jeszcze pomówić, o moim synu... i to serjo — mówił dalej Jakób — nawet mój kum Bridou, po części w tym celu tutaj przyjechał.
— Nie rozumiem cię — rzekła Marja, jąkając się z trwogi. — Jakie stosunki mogą zachodzić pomiędzy panem Bridou a Fryderykiem?
— Dowiesz się o tem, dowiesz, gdyż mamy jutro i o tobie pomówić... i to w rozmaity sposób. Nie myśl jednak, żeby ta sprawa o moje tysiąc jodeł tak łatwo przeszła, jak ci się wydaje. Ale już pewnie jest około szóstej, niechaj dają obiad.
Zadzwonił.
Teraz dopiero pomyślała młoda niewiasta o srebrze, które w czasie nieobecności jej męża i bez jego wiedzy zostało wyprawione do miasta i tam sprzedane.
Gdyby Marja znajdywała się sama z Jakóbem, byłaby zniosła gniew, obelgi i groźby jego ze zwykłą sobie uległością; lecz pomyślawszy o przykrej scenie, jaka w obecności jej syna i David‘a miała nastąpić, słusznie zatrwożona była skutkami, jakie wywołaćby mogło podobne zgorszenie.
Jakób Bastien odezwał się znowu:
— Kazałaś też rozpalić ogień w pokoju mego kuma? Wszakże pisałem ci, że on tu kilka dni zabawi.
— Sądziłam, że umieścisz pana Bridou w twoim pokoju — odpowiedziała pani Bastien. — Doprawdy nie wiem, gdzie mam tego pana podziać.
— Czy tak! a pokoik na górze?
— Przecież tam mieszka nauczyciel mego syna.
— Już znowu wyjeżdżasz ze swoim nauczycielem? Mniejsza o to, bakałarz może się wynieść! i na tem koniec!
— Bardzoby mi było przykro, gdybym państwo narażał na jakąś niedogodność — wtrącił Bridou — wołałbym raczej odjechać.
— Słuchaj, Bridou, my się pokłócimy — rzekł Jakób i odwrócił się do swej żony: — Jakto przecież dzisiaj rano pisałem do ciebie, że Bridou kilka dni u nas zabawi, a tyś nic nie przygotowała?
— Jeszcze raz ci powtarzam, gdzie ja podzieję nauczyciela mego syna, jeżeli pan Bridou ma zająć jego pokój?
— Nauczyciela mojego syna — powtórzył Jakób nadymając policzki i wzruszając ramionami — tylko jego masz ciągłe na ustach, i srożysz się, jakby jaka księżniczka. Otóż nauczyciel twojego syna może się pomieścić z Andrzejem, zdaje mi się, że nie umrze od tego.
— Ależ doprawdy — rzekła Marja — nie zastanowiłeś się, że...
— Słuchajno, nie zawracaj mi głowy, albo inaczej ja powiem temu szkolnemu lisowi, ażeby się natychmiast wyniósł z mojego domu i osiadł choćby na drodze do Pont-Brillant, jeżeli nie może gdzieindziej, dopóki ja tu będę... Cóż to, ja nie będę panem w swoim własnym domu? do pioruna.
Marja zadrżała, wiedziała bowiem, że pan Bastien był w stanie odprawić nauczyciela z największem grubijaństwem. Zamilkła na chwilę, poczem, mając nadzieję w nieograniczonem poświęceniu się David’a, i starając się powstrzymać łzy swoje, odpowiedziała:
— Dobrze... niechaj nauczyciel pomieści się z Andrzejem.
— Doprawdy? — odparł Jakób głosem szyderskim — o! to bardzo pięknie.
— Zresztą, widzi pani — dodał Bridou z przymilającym się uśmiechem — nauczyciel to tylko troszkę więcej od służącego, bo to jest osoba, której się płaci za usługi... inaczej, nie pozwoliłbym wcale, ażeby dla mnie miał wynosić swoje manatki, jak powiedział ten dowcipny Jakób.
W tej chwili Małgorzata oznajmiła, że już dano do stołu.
Bridou zdjął bluzę, przeciągnął ręką po swoich czerwonych włosach i z dziwną grzecznością podał rękę pani Bastien, która drżała jak listek.

Jakób Bastien rzucił swój kij cierniowy do kąta, zatrzymał bluzę na sobie i poszedł za nimi do jadalnego pokoju.

XXXIV.

Kiedy pani Bastien, jej mąż i Bridou weszli do pokoju jadalnego, zastali już w nim David‘a i Fryderyka.
Ostatni z nich, spojrzawszy na swego nauczyciela wzrokiem pewnego porozumienia, zbliżył się do Jakóba Bastien i powiedział do niego z uszanowaniem:
— Dzień dobry, kochany ojcze... zdawało mi się, że chciałeś pozostać sam z moją matką, dlatego oddaliłem się prawie zaraz, po twojem przybyciu.
— Jak uważam, twoja choroba już przeszła — rzekł Bastien szyderskim głosem do swego syna — i teraz nie potrzebujesz już owej podróży dla rozrywki? Szkoda... bo ja bardzo myślę o twoich przyjemnościach.
— Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć, mój ojcze.
Zamiast odpowiedzieć swemu synowi, Bastien, stojąc jeszcze przed stołem, zajęty był w tej chwili liczeniem stojących na nim talerzy; spostrzegłszy zaś pięć nakryć, rzekł do żony surowym głosem:
— Dlaczego tu jest pięć nakryć?
— Jakto — odpowiedziała Marja — bo nas jest pięć osób.
— Co, pięć!... ja, Bridou, ty i twój syn, to czyni pięć?
— Zapominasz o panu David — rzekła Marja.
Jakób odwrócił się śpiesznie do nauczyciela i powiedział do niego:
— Nie wiem pod jakiemi warunkami moja żona przyjęła waćpana... Ale co do mnie, który jestem panem domu, ja nie lubię obcych ludzi u mego stołu... Już to takie jest moje przywidzenie.
Na to nowe grubiaństwo nie odstąpił jeszcze David’a wrodzony spokój umysłu; oburzenie z powodu tej obelgi mimowolnie popchnęło wszystką krew jego do twarzy, lecz ukłonił się tylko i nie odpowiedziawszy ani słowa, postąpił ku drzwiom.
Fryderyk, którego twarz z boleści i z niechęci pokryła się żywym rumieńcem wskutek tej nowej obelgi, wyrządzonej godności i charakterowi David’a, chciał już wyjść za nim, lecz na proszące spojrzenie swego przyjaciela pozostał w pokoju.
W tej chwili Marja rzekła do nauczyciela:
— Panie David... ponieważ mój mąż rozporządził na kilka dni pana pokoikiem, przeto pozwoli pan może, ażeby panu posłano w izbie starego Andrzeja... na nieszczęście, nie mamy żadnego innego pokoju.
— Jest to rzeczą bardzo naturalną, pani — odpowiedział David — wszakże mam zaszczyt należeć pod pewnym względem do familji... moją przeto jest powinnością odstąpić gościowi mieszkanie, które tu najmuję.
David ukłonił się jeszcze raz i wyszedł z pokoju jadalnego.
Skoro nauczyciel oddalił się, Jakób Bastien, nie mając wcale na sumieniu swego grubiaństwa, zasiadł do stołu, gdyż pomimo gniewu, jaki czuł ku żonie i synowi, bardzo był zgłodniały.
Zajęto miejsca: Jakób posadził swego kuma po prawej a syna po lewej ręce. Marja usiadła naprzeciwko męża.
Obawa młodej niewiasty była bez granic, gdyż każda chwila nowe nastręczała jej do tego powody... Jakób musiał już niedługo spostrzec, że nie było na stole srebra.
Atoli nowy wypadek odwlókł jeszcze to odkrycie.
Uniósłszy pokrywę od wazy, nozdrza Jakóba rozwarły się szeroko, chcąc się nasycić pożądanym zapachem kapuśniaku, jaki poprzednio był zamówił... lecz widząc nadzieję swą zawiedzioną, zwrócił się z wściekłością do żony:
— Co!... niema kapuśniaku?... wszakże pisałem do ciebie, że chcę jeść kapuśniak... Może nawet nie będzie baraniej pieczeni z czosnkiem?
— Ja nie wiem, zapomniałam o tem...
— Przeklęta kobieta!... Poczekajno — krzyknął Jakób w największym gniewie, rzuciwszy pokrywę wazową tak silnie na stół, że się aż stłukła.
Na te grubjańskie słowa swego ojca, Fryderyk mimowolnem gwałtownem poruszeniem objawił swą niechęć.
Lecz Marja śpiesznie uchwyciła pod stołem rękę swego syna, który przy niej siedział i uścisnęła ją w sposób tak znaczący, że młodzieniec powściągnął się jeszcze... atoli żywe oburzenie jego nie uszło baczności Jakóba, który wpatrując się długo i w milczeniu w oczy swego syna, rzekł nareszcie do kuma:
— I cóż, mój kumie... musimy poprzestać na tej przeklętej polewce z wody.
— Gospodarska oszczędność... staruszku — odpowiedział Bridou — gospodarska oszczędność... oj! oj!... znamy to, znamy.
— No — zawołał Jakób — to się przynajmniej pomodlimy przed jedzeniem.
I napełnił szklankę swego przyjaciela aż po brzeg, poczem resztę butelki wypróżnił do własnej ogromnej szklanicy, mieszczącej w sobie więcej niż pół kwarty, której zwykle przy stole używał.
Opasły Herkules wypróżnił całą szklankę duszkiem: a zabrawszy się potem do rozdawania zupy, uchwycił blaszaną pobielaną łyżkę.
— Ah! do diabła! cóż ta łyżka tutaj znaczy? — zawołał zwracając się do Marji.
— Ja... ja nie wiem — odpowiedziała młoda niewiasta, jąkając się i ze spuszczonym wzrokiem.
— Czemu niema na stole mojej dużej srebrnej łyżki.
jak zwykle? — zapytał Jakób — może to dlatego, że mój kum Bridou jest naszym gościem?
Poczem odwrócił się do syna i rzekł do niego nakazującym głosem:
— Przynieś mi srebrną łyżkę ze szafy.
— Nie mogę tego uczynić, mój ojcze — odpowiedział Fryderyk śmiało, spostrzegłszy niepokój swej matki i starając się gniew ojca na siebie zwrocić... — Ani dużej łyżki srebrnej, ani też innych nie mamy wcale w domu.
— Tak? — zawołał Jakub zdumiony nadzwyczajnie.
Nie wierząc jednak uszom swoim, uchwycił leżące przed sobą sztućce, przypatrzył im się, a przekonany o prawdzie słów swego syna, przez chwilę był jakby skamieniały ze zdziwienia.
Fryderyk i jego matka spojrzeli tymczasem na siebie wzrokiem porozumienia.
Spełniając swój zamiar zwrócenia gniewu ojca wyłącznie na siebie, młodzieniec dodał odważnie:
— Ojcze, sprzedałem nasze srebro bez wiedzy matki.. ażeby...
— Kochany mężu — zawołała Marja, zwracając się do Jakóba — nie wierz Fryderykowi... to ja... ja sama... tak jest... ja kazałam sprzedać srebro.
Pomimo tego wyznania swej żony, Jakób Bastien nie mógł jeszcze uwierzyć temu, co słyszał, tak mu się to zdawało rzeczą niesłychaną, niepodobną.
Sam nawet Bridou w tej chwili szczerze podzielał zdumienie swego przyjaciela; dlatego też pierwszy przerwał milczenie, mówiąc do Jakóba:
— Oj... oj... mój staruszku... to już znowu coś nowego, podobnego do sprzedaży twej jedliny.
Młoda kobieta była przygotowaną na najokropniejszy wybuch swego męża.
Lecz stało się inaczej.
Jakób pozostał niemy, martwy i zamyślony... Jego szeroka twarz pokryła się mocniejszym rumieńcem, niż zwykle... Wypił dwie szklanice wina jednę po drugiej, oparł się łokciem na stole, a schowawszy brodę w lewej dłoni, której palce konwulsyjnie drgały, zaczął niemi bębnić po swoich szerokich policzkach.
Następnie utkwił w żonie swoje małe szare oczy, które pod zmarszczonemi złośliwie brwiami błyszczały jakimś dziwnym ogniem, i rzekł z pozornym spokojem:
— Powiadasz tedy, że srebro?...
— Kochany mężu...
— Słucham, mówże, mów... Wszakże widzisz, że ja jestem spokojny.
Instynktem powodowany, Fryderyk podniósłszy się z krzesła, stanął przy matce, jakgdyby ją chciał obronić, gdyż trwożył go ten spokój ojca.
— Moje dziecię... usiądź — rzekła Marja głosem słodkim i uprzejmym do swego syna.
Fryderyk wrócił na swoje miejsce.
I to poruszenie Fryderyka nie uszło baczności pana Bastien; nie zmieniając atoli pozycji, i bębniąc ciągle palcami po swoich policzkach, powtórzył znowu spokojnie.
— Powiadasz tedy, że srebro... moje srebro?
— Tak jest — odpowiedziała Marja głosem pewniejszym — ja... sprzedałam twoje srebro.
— Sprzedałaś je?
— Tak.
— A... komu?
— Jakiemuś złotnikowi w Pont-Brillant.
— Jak on się nazywa?
— Nie wiem.
— Doprawdy?
— Nie ja sama sprzedawałam to srebro.
— A któż?
— To nie należy do rzeczy... dosyć że zostało sprzedane.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Bastien, wypróżniwszy znowu swą szklankę — i dlaczegożeś sprzedała to srebro, które do mnie należało, do mnie wyłącznie, jeżeli można zapytać?
— Słuchajno, przyjacielu — rzekł Bridou pocichu do Jakóba. — Przestraszasz mnie... gniewaj się... krzycz.. hałasuj... rzucaj się... już ja to wszystko wolę, aniżeli widzieć cię tak spokojnym... Twoje czoło jest blade, jak ten obrus, i całe oblane potem.
Bastien nie odpowiedział swemu przyjacielowi i pytał dalej:
— Sprzedałaś zatem moje srebro, ażeby... kupić za nie.. co?
— Prosiłam cię usilnie, ażebyś mi przysłał pieniędzy, dla przyjścia w pomoc nieszczęśliwym ofiarom wylewu.
— Ofiarom wylewu? — powtórzył Jakób wybuchając szyderskim śmiechem — zbyt wiele już kładziesz na karb... tego wylewu!
— Nie dodam już ani jednego słowa — odpowiedziała Marja z godnością i głosem stanowczym.
Po tej rozmowie nastąpiło znowu dosyć długie milczenie.
Jakób widocznie zadawał sobie jak największy gwałt, ażeby powściągnąć wściekłość swojego gniewu.
Był nawet zmuszony podnieść się od stołu i pójść do okna, które otworzył pomimo mocnego zimna, chcąc ochłodzić swoje czoło; gdyż wiły się jakieś złe zamysły po głowie tego człowieka, które przecież pragnął zatrzymać jeszcze w tajemnicy.
Wróciwszy na swoje miejsce przy stole, Jakób spojrzał dziwnym, nieprzyjaznym wzrokiem na Marję i rzekł do niej głosem okrutnej złośliwości:
— Gdybyś wiedziała, jak mi jest na rękę, że tyś sprzedała moje srebro... wyświadczyłaś mi tem prawdziwą usługę.
Jakkolwiek te dwuznaczne słowa zbudziły w Marji pewną obawę i jakkolwiek ten niepojęty spokój pana Bastien wzniecała w niej pewną nieufność, doznała przecież chwilowej ulgi, obawiała się bowiem, ażeby mąż nie uniósł się grubjańską gwałtownością swego charakteru i w zapomnieniu nie posunął się do obelg i gróźb w obecności syna, któryby zapewne wystąpił w obronie swej matki przeciw własnemu ojcu.
Zaniechawszy atoli dalszej rozmowy z żoną, Jakób wypił jeszcze jednę szklankę wina i rzekł do swego kuma:
— A więc, mój stary przyjacielu, musimy to zimne żarcie jeść blaszanemi łyżkami... jest to jak mówisz, czysta, gospodarska oszczędność.
— Jakóbie — rzekł Bridou, którego ten spokój pana Bastien coraz więcej niepokoił — zapominasz, że mi się niebardzo chce jeść.
— Ale ja głodny jestem jak wilk — zawołał Jakób z przerażającym szyderskim uśmiechem — i to rzecz bardzo naturalna... radość zawsze powiększa mój apetyt... Dlatego też teraz okropnie mi się chce jeść... i będę żarł jak sęp.
— Radość, radość — rzekł Bridou, kiwając głową. — Ty nie wyglądasz na bardzo uradowanego.
I zwróciwszy się do Marji, dodał Bridou, ażeby ją uspokoić, gdyż pomimo zatwardziałości serca swego czuł niemal pewne politowanie nad jej cierpieniem:
— To nic nie szkodzi, wierzaj mi, pani, poczciwy Jakób wygląda złośliwie i nieraz odzywa się bardzo ostro.. ale w gruncie... to jest...
— To jest baranek — dodał Bastien, kończąc swą szklanicę — to takie poczciwe stworzenie, że w dobroci swojej nawet największe głupstwo popełnić gotów. Ale to nic nie szkodzi, mój stary Bridou, jabym dzisiejszego wieczoru nie oddał za pięćdziesiąt tysięcy franków... zrobiłem doskonały interes.
Jakób Bastien nigdy nie żartował, kiedy szło o pieniądze, a te słowa jabym dzisiejszego wieczoru nie oddał za pięćdziesiąt tysięcy franków, wymówił głosem tak stanowczym i pewnym, że nietylko Bridou uwierzył tajemniczym wyrazem Jakóba, ale uwierzyła im nawet sama Marja, i z tego powodu jeszcze większą uczuła bojaźń.
Rzeczywiście, ten udany spokój męża, który tem więcej bladł, im więcej pił, jego szyderski uśmiech... jego oczy jaśniejące jakąś złowrogą radością, kiedy od czasu do czasu spojrzał na Fryderyka lub matkę, podniosły trwogę młodej kobiety do najwyższego stopnia. Z tego to powodu przy końcu obiadu, skinąwszy poprzednio na Fryderyka, ażeby za nią wyszedł, powiedziała do Jakóba:
— Kochany mężu, czuję się znużoną i cierpiącą nieco, pozwól mi oddalić się z moim synem.
— Jak ci się podoba — odpowiedział Jakób; — jak ci się podoba, kiedy się kto przymusza, niema wtedy do niczego ochoty... Nie przymuszaj się zatem, i ja się także przymuszać nie będę... bądź tylko spokojną; tylko cierpliwości.
Ponieważ Marja nie miała żadnej odpowiedzi na te słowa, które były równie dwuznaczne jak poprzednie, i zapewne ukrywały w sobie jakiś tajemny złośliwy zamiar, przeto podniosła się od stołu, gdy tymczasem Fryderyk, na znak swej matki, zbliżył się do Jakóba i powiedział do niego z uszanowaniem:
— Dobranoc, ojcze.
Jakób odwrócił się do kuma, nie odpowiedziawszy nic swemu synowi, i rzekł do pana Bridou, mierząc Fryderyka szyderskim wzrokiem.
— Jakże on ci się podoba?
— Bardzo ładny chłopiec, na uczciwość.
— Niedługo skończy lat siedemnaście — dodał Jakób.
Jest to najstosowniejszy wiek dla nas — odpowiedział Bridou, spojrzawszy porozumiewawczo na Jakóba, który potem rzekł opryskliwie do syna:
— Dobranoc.

Marja i Fryderyk oddalli się, zostawiwszy jeszcze przy stole Jakóba Bastien i jego kuma Bridou.

XXXV.

Wyszedłszy z jadalnego pokoju, pani Bastien i Fryderyk, przechodząc obok salonu, spostrzegli David’a, stojącego pod drzwiami i czekającego na nich.
Marja podała mu uprzejmie rękę i mając na myśli tę dwukrotną obelgę, którą nauczyciel zniósł tak cierpliwie, rzekła do niego:
— Więc pan w każdym razie pragnie dowieść nam swego wspaniałomyślnego poświęcenia?
Wtem dosyć silny łoskot stołków i bardzo głośna rozmowa, którą słychać było z pokoju jadalnego, kazały domyślać się Marji, że jej mąż i Bridou wstali już od stołu; szybko zatem zwróciła się z Fryderykiem do swego pokoju, powiedziawszy pierwej z bolesnym smutkiem do David’a:
— Jutro, panie David, bo dzisiaj jestem w śmiertelnej trwodze.
— Jutro, mój przyjacielu — powtórzył także Fryderyk smutno, przechodząc koło niego.
Poczem Marja i jej syn udali się do swego pokoju, gdy tymczasem David poszedł do izdebki, którą teraz miał podzielać z Andrzejem.
Zaledwie przybyli do pokoju, Fryderyk rzucił się w objęcia swej matki, zawoławszy z goryczą:
— O! moja matko... tak byliśmy szczęśliwi przed przybyciem...
— Ani słowa więcej, moje dziecię... idzie tu o twego ojca — przerwała swemu synowi — uściśnij mnie tylko czulej, niż zwykle... potrzebujesz tego... i ja także... ale żadnego sarkania na twego ojca...
— Mój Boże, nie słyszałaś, matko, co odpowiedział pan Bridou?
— Kiedy twój ojciec rzekł do niego Fryderyk skończy niedługo lat siedemnaście?
— Tak, człowiek ten odpowiedział memu ojcu: jest to najstosowniejszy wiek dla nas.
— Równie jak ty, zauważyłam i ja te słowa, moje dziecię.
— Jest to najstosowniejszy wiek dla nas... coby to mogło znaczyć, moja matko?
— Ja nie wiem — odpowiedziała młoda kobieta, chcąc uspokoić swego syna — być może iż większą przywiązujesz ważność do tych wyrazów, aniżeli one na to zasługują.
Po chwili milczenia Fryderyk odezwał się do swej matki niepewnym głosem:
— Słuchaj, matko moja... według życzenia twego zawsze okazywać będę memu ojcu uszanowanie, na jakie on zasługuje i jakie winien mu jestem... ale wyznaję ci otwarcie, jeżeli ojcu mojemu przyjdzie kiedy do głowy chcieć mnie odłączyć od ciebie i pana David‘a...
— Fryderyku! — zawołała Marja zatrwożona śmiałem postanowieniem, malującem się w twarzy jej syna — dlaczego przypuszczasz to, co nigdy być nie może... rozłączyć nas... wyrwać cię z rąk pana David‘a... i to właśnie w chwili... kiedy... ale nie, jeszcze raz powtarzam: twój ojciec zbyt wiele ma rozsądku, zbyt jest rozumny, ażeby miał powziąć podobny zamiar.
— Oby niebo stwierdziło twoje słowa, moja matko... bo przysięgam ci... a wiesz, że ja mam silną wolę... żadna ludzka potęga nie zdoła mnie odłączyć od ciebie i pana David‘a... a ja to ojcu memu bez żadnego namysłu w oczy powiem... Jeżeli szanować będzie naszą tkliwą miłość, nasze nierozerwalne węzły... będę go błogosławił... lecz jeżeliby się miał odważyć targnąć na nasze szczęście...
— Mój synu...
— Słuchaj, matko, szczęście nasze i twoje życie, to jedno... Ale życia twego bronić będę, choćby nawet przeciw memu ojcu... rozumiesz mnie?
— Mój Boże!... mój Boże!... Fryderyku, zaklinam cię...
— Tak, niechaj się strzeże!... niechaj pamięta!... Już dzisiaj kilka razy krew w żyłach moich zawrzała.
— Fryderyku! nie mów tego... ty mnie doprowadzisz do szaleństwa... mój Boże!... pocóż przypuszczać tak bolesne... albo raczej tak niepodobne rzeczy? poco trwożyć samego siebie, poco samemu wszelkiej pozbawiać się nadziei?
— Dobrze więc, droga matko... będziemy czekali... ale wierzaj mi... pod tym przerażającym spokojem mego ojca, kiedy dowiedział się o sprzedaży srebra, ukrywa się coś okropnego... spodziewaliśmy się, że gniew przywiedzie go do najstraszliwszego wybuchu... tymczasem nie ruszył się nawet, zbladł tylko, a dotąd nigdy go jeszcze nie widziałem bladym, moja matko — mówił Fryderyk przybliżając się z tkliwością i niepokojem do młodej niewiasty... — Matko, ja się lękam... grozi nam jakieś nieszczęście...
— Fryderyku — odpowiedziała Marja tonem bolesnego wyrzutu — ty mi sprawiasz niewypowiedzianą boleść, a jednak nie chciałabym się tak trwożyć... Twój ojciec odznacza się nadzwyczajnym uporem... to być może...
— Ale i ja także, matko, i ja także potrafię dowieść mego uporu.
— Powiedzże mi, dlaczegóż upatrujesz koniecznie w twym ojcu zamiary, których on wcale nie ma... tak jest zamiary, których nawet mieć nie może; wierz mi, mój synu. Pomimo całej jego surowości, on ciebie kocha... dlaczegożby chciał ciebie zasmucać? dlaczego miałby nas rozłączać, i tym sposobem niweczyć owe najpiękniejsze, najpewniejsze nadzieje, jakie tylko matka w przyszłości syna swego pokładać może?... Wiesz, jestem przekonana że nasz przyjaciel, pan David, powiedziałby ci to samo, co ja... Uspokój się, umiarkuj, mój synu... może nas jeszcze czeka kilka dni ciężkiego doświadczenia; ale przeżyliśmy tyle chwil bolesnych, że te kilka dni będą dla nas drobnostką.
Fryderyk smutnie potrząsnął głową, uścisnął swą matkę z podwójną czułością i odszedł do swego pokoju.
Pani Bastien zadzwoniła na Małgorzatę.
Jakoż stara służąca prawie natychmiast weszła do jej pokoju.
— Małgorzato — rzekła Marja — czy pan Bastien jest jeszcze przy stole?
— Na nieszczęście pani! jeszcze.
— Na nieszczęście!?
— A tak! doprawdy, nigdy jeszcze nie widziałam pana tak zachmurzonym, jak dzisiaj... tak pije... że mnie aż strach bierze; a pomimo ciągle jest bardzo blady, właśnie przed chwilą kazał sobie podać butelkę wódki i...
— Dosyć Małgorzato — zawołała Marja, przerywając służącej — czy przyrządziłaś w izbie Andrzeja łóżko dla pana David‘a?
— Przyrządziłam, pani, pan David właśnie tam poszedł, ale stary Andrzej powiedział, że woli spać w stajni, niż ubliżyć panu David‘owi i spać w tym samym co on pokoju. Zresztą Andrzej dzisiejszej nocy niewiele czasu będzie miał do spania.
— Dlaczego to?
— Bo pan kazał mi powiedzieć Andrzejowi, ażeby jutro rano zaprzągł o trzeciej godzinie.
— Jakto?... Mój mąż miałby w nocy wyjechać?
— Pan powiedział, że księżyc wschodzi o wpół do trzeciej, i że równo ze dniem chce z panem Bridou stanąć w Blemur, ażeby tu powrócić na wieczór.
— To co innego. Teraz dobranoc ci, Małgorzato.
— Wie pani...
— Czego chcesz?
— Mój Boże!... ja nie wiem... pani... czy się odważyć...
— Co takiego, Małgorzato, o cóż ci idzie?
— Przerwała mi pani wprzódy, kiedym zaczęła mówić o panu... a jednak miałam pani powiedzieć... coś...
Poczciwa służąca spojrzała na swą panią smutnym wzrokiem; nie mogła dalej mówić; lecz Marja zapytała:
— Mój Boże, cóż to znaczy? Małgorzato! ty mnie przestraszasz.
— Oto, widzi pani... kiedym weszła do pokoju jadalnego, niosąc dla pana ową wódkę, której ode mnie żądał, pan Bridou powiedział do niego: Jakóbie, ty tego nie zrobisz... Skoro mnie pan spostrzegł, nic na to nie odpowiedział, ale skinął tylko na pana Bridou, ażeby milczał; lecz kiedym wyszła z pokoju... wtedy... pani mi tego nie weźmie za złe, ze względu na moje dobre chęci...
— Mów dalej, Małgorzato.
— Wyszłam tedy z jadalnego pokoju, ale zatrzymałam się chwilkę pod drzwiami, ażeby się czego dowiedzieć.. i wtedy usłyszałam jak pan Bridou mówił do pana Bastien: jeszcze raz, Jakóbie, ty tego nie zrobisz... Na to pan odpowiedział: Zobaczysz... Nie śmiałam już dłużej słuchać, i...
— Dobrze uczyniłaś, Małgorzato, już i tak było z twej strony wielką nierozwagą, którą jedynie twoje przywiązanie do mnie może usprawiedliwić...
— Co! więc to pani nie zatrważa... że pan powiedział?.
— Przecież nie mamy żadnego dowodu, moja poczciwa Małgorzato, ażeby te słowa pana Bastien miały się do mnie odnosić; zdaje mi się, że tym razem przestraszyłaś się bez żadnego powodu.
— Daj to Boże!
— Teraz, proszę cię, idź zobaczyć, czy pan Bastien i jego przyjaciel są jeszcze przy stole. Jeżeli już wstał, to możesz iść spać, ja nie będę cię potrzebować.
Małgorzata wróciła po chwili, mówiąc do swej pani:
— Zaniosłam teraz panu i panu Bridou świece, już sobie powiedzieli dobranoc... i... ale, proszę pani — rzekła Małgorzata przerywając sobie — czy pani słyszy? to pan Bridou idzie na górę.
Rzeczywiście, słychać było kroki przyjaciela pana Bastien na wąskich drewnianych schodach, prowadzących do pokoju, dotąd zajmowanego przez David‘a.
— Czy mój mąż poszedł do swego pokoju? — zapytała Marja służącą.
— Zobaczę z podwórza, czy światło jest już u pana — odpowiedziała Małgorzata.
Jakoż wyszła z pokoju, a wróciwszy niezadługo, drżąc z zimna, rzekła do swej pani:
— Pan już jest w swoim pokoju, widać światło przez okiennice... Mój Boże!... jakież to okropne zimno; śnieg pada wielkiemi płatami, a ja zapomniałam rozpalić ogień u pani. Może pani posiedzi jeszcze trochę, tobym...
— Nie, Małgorzato, dziękuję ci; zaraz się położę.
Zamyśliwszy się potem chwilkę, Marja dodała:
— Wszakże moje okiennice są zamknięte, nieprawdaż?
— Tak jest, pani.
— A w pokoju mego syna?
— Także, pani.
— A więc dobranoc, Małgorzato. Jak tylko zadnieje przyjdziesz do mnie.
— Czy pani nie da mi już żadnego polecenia?
— Nie, dziękuję ci.
— Dobranoc, pani.
Małgorzata oddaliła się.
Marja zaryglowała drzwi, obejrzała okiennice wewnętrzne czy są dobrze zamknięte i zaczęła się zwolna rozbierać, dręczona okropną trwogą, na myśl o rozmaitych wypadkach tego wieczoru, o tajemniczych słowach pana Bridou, dotyczących Fryderyka, a mianowicie o tej rozmowie Jakóba z jego przyjacielem, którą Małgorzata w części podsłuchała:
Jakóbie, ty tego nie zrobisz.
Zobaczysz.
Włożywszy już na siebie nocny kaftanik, młoda niewiasta chciała jak zwykle pójść do swego syna, ażeby go jeszcze uściskać przed udaniem się na spoczynek, gdy wtem usłyszała jakiś ciężki chód w sieni, prowadzącej do jej pokoju.
Nie było najmniejszej wątpliwości, były to kroki Jakóba Bastien.
Marja przysłuchiwała się uważnie.
Kroki te zatrzymały się pod drzwiami.
Wkrótce po odgłosie tego ciężkiego chodu, rozlegającego się po całej sieni, słychać było szelest dwóch rąk macających drzwi i szukających w ciemności zamku i klucza.
Jakób Bastien chciał wejść do pokoju żony.
Marja uspokoiła się z początku, pomyślawszy że drzwi były zamknięte; wkrótce atoli przyszło jej na myśl, że jeżeli nie otworzy mężowi, ten w grubjańskiej gwałtowności swojej zacznie z największym łoskotem kołatać do drzwi, a może je nawet i wybije, przez to zbudzi syna, sprowadzi David‘a i przy największym zgorszeniu wywoła scenę, która drżeniem przejęła młodą matkę; już prawie miała zamiar otworzyć mężowi, kiedy pomyślała, że Fryderyk był w przyległym pokoju, że przed chwilą jeszcze musiała użyć całej potęgi swej miłości macierzyńskiej, ażeby go wstrzymać od gorzkich skarg i zażaleń na Jakóba Bastien. Zresztą przypomniała sobie owe słowa Fryderyka, którego odwagę i moc duszy tak dobrze znała:
Targnąć się na nasze szczęście, znaczyłoby targnąć się na twoje życie, moja matko. Ale ja życia twego bronić będę nawet przeciw memu ojcu.
Marja czuła, że żadna ludzka potęga, ani nawet jej własna nie zdołałaby tym razem wstrzymać Fryderyka od chwycenia się największej ostateczności, gdyby Jakób Bastien rozgniewany, a może nawet pijany wdarł się do jej pokoju i odważył się obsypywać ją groźbami i obelgami.
Jakiż okropny i trudny wybór.
Nie otworzyć, byłoby to narazić się na zgorszenie, którego Marja chciała uniknąć.
Otworzyć zaś, byłoby to ojca i syna postawić naprzeciwko sobie, pierwszego, odurzonego gniewem i winem, drugiego, doprowadzonego do największego oburzenia ze względu na nieograniczoną miłość dla swej matki.
Zaledwie Marja uczyniła takie spostrzeżenia, które z szybkością błyskawicy przeszły przez jej umysł, usłyszała, że Jakób Bastien, który nareszcie wynalazł klucz w zamku gwałtownie kręcić nim zaczął; lecz zastawszy przeszkodę wewnątrz, nie mógł otworzyć i tylko z całą siłą wstrząsał drzwiami.
W tej chwili Marja usłuchała głosu rozpaczy. Pobiegła do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, stanęła na progu, ażeby zagrodzić mężowi dalszą drogę, i cichym błagalnym głosem rzekła do niego:
— Mój syn śpi, jeżeli chcesz ze mną mówić, to pójdź, zaklinam cię, do naszej pracowni i...
Nieszczęśliwa kobieta nie mogła dokończyć. Zabrakło jej odwagi, gdy ujrzała okropny wyraz twarzy Jakóba.
Światło lampy, stojącej na kominie w sypialnym pokoju Marji, padało prosto na twarz jej męża, która będąc cała oświecona, odbijała się okropnie od ciemnego tła sieni.
Człowiek ten, olbrzymiej budowy ciała, był przerażająco blady, skutkiem tłumionego tak długo wściekłego gniewu i nadużycia wina, był bowiem nawpół pijany. Jego bujne, rozczochrane włosy spadały na niskie czoło i prawie zupełnie zakrywały małe, szare i złośliwe oczy. Jego gruba szyja była obnażona, a bluza otwarta w połowie, równie jak surdut i kamizelka odkrywały część szerokich, gęstym włosem pokrytych piersi.
Na widok swego męża, Marja jakeśmy już powiedzieli, nagle straciła całą odwagę.
Lecz zastanowiwszy się, że ten nadzwyczajnie rozdrażniony stan w jakim się pan Bastien znajdował, uczyni go jeszcze zawziętszym i burzliwszym, że go żaden gwałt, żadne zgorszenie nie zatrwoży, i że wtedy konieczne będzie wdanie się David‘a lub Fryderyka, Marja w duchu dziękowała Bogu, że syn jej nic jeszcze nie słyszał, i uchwyciwszy lampę, znajdującą się na kominie, z pośpiechem wróciła do stojącego jeszcze na progu męża i rzekła do niego pocichu:
— Pójdziemy do pracowni, gdyż boję się, ażeby się mój syn nie obudził.
Namyśliwszy się wreszcie ów Herkules rzekł do Marji, która z drżeniem czekała na odpowiedź jego:
— Rzeczywiście, tam będzie dogodniej, a więc dalej, idź naprzód.

Marja wyszła przed Jakóbem do sieni, a w chwilę potem stanęła w pracowni.

XXXVI.

Pani Bastien z gwałtownem biciem serca postawiła lampę na kominie i odezwała się do męża:
— Czegóż chcesz ode mnie?
Jakób był w tym właśnie stopniu odurzenia, przy którym rozum posiada jeszcze pewną władzę i światło, a przy którym jedynie wola staje się nieugiętą. Z początku nie dał on żadnej odpowiedzi na zapytanie Marji, która powtórzyła jeszcze:
— Proszę cię, bądź tak dobry i powiedz mi czego chciałeś ode mnie?
Schowawszy ręce w kieszeniach bluzy, Jakób stał przed swą żoną spokojnie, jak gdyby nie wiedział co powiedzieć, tylko czasem brwi zmarszczył spoglądając na nią okiem zagniewanem, lub też uśmiechnął się z szyderstwem.
Nareszcie odezwał się do Marji głosem cichym i niepewnym; będąc bowiem nawpół pijanym, nie mógł dosyć płynnie mówić i dlatego często się zatrzymywał.
— Mościa pani... minęło lat siedemnaście i pół, jakem się z tobą ożenił, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Jakiż miałem z ciebie użytek?
— Bastien...
— Nawet nie miałem z ciebie prawdziwej żony.
Zarumieniwszy się ze wstydu i gniewu, Marja cofnęła się i chciała wyjść z pokoju.
Bastien zastąpił jej drogę i krzyknął głośno:
— Zostań tu!
— Bądźże cicho... Bastien! — rzekła nieszczęśliwa kobieta, którą opanowała nowa trwoga na myśl, że David i Fryderyk mogą się zbudzić na odgłos tej kłótni i przybyć do pracowni.
Poczem, przewidując nowe obelgi i postanowiwszy znieść je cierpliwie, Marja dodała drżącym głosem:
— Ulituj się i nie mów tak głośno, mogliby nas posłyszeć. Wysłucham cię zupełnie, jakkolwiek ta rozmowa będzie dla mnie przykrą.
— Powiedziałem ci tedy, że od czasu jakeśmy się pobrali, nic z ciebie nie miałem; sługa, którejbym zapłacił dwadzieścia talarów zasług, byłaby moje gospodarstwo lepiej z mniejszym kosztem prowadziła.
— Może — odpowiedziała Marja z gorzkim uśmiechem — ta sługa nie byłaby tak wychowała twego syna jak ja.
— Tak? ażeby nienawidził swego ojca?
— Bastien!
— Dosyć tego!!! Widziałem ja to dzisiaj wieczorem. Gdybyś go nie była wstrzymała, byłby mnie może zelżył i zupełnie przeszedł na twoją stronę. Jest to rzeczą bardzo naturalną, i nie on jeden jest taki. Skoro tutaj przybędę, do mego mieszkania, do mego własnego domu, wtedy każdy mówi: przyjechał nasz nieprzyjaciel, wróg, straszydło, wilkołak! Dobrze! Ja też pragnę teraz zostać takim wilkołakiem, tego tylko sobie życzę.
— Mylisz się, zawsze wpajałam w twego syna uczucie szacunku, jaki ci się należy, a nawet dzisiaj wieczorem.
— Milcz! — Zawołał olbrzym, przerywając swej żonie, i prowadząc dalej swą myśl z uporem człowieka pijanego, który całą pozostałą przytomność umysłu w jednej skupia idei.
— Mówiłem więc — rzekł dalej — że od czasu naszego małżeństwa żadnego nie miałem z ciebie pożytku; z mego syna zrobiłaś wietrznika, który chce mieć guwernerów i odbywać przyjemne przejażdżki dla pozbycia się swoich histerycznych napadów, i który mnie jeszcze prócz tego nienawidzi... zmarnowałaś mi mój las i moje srebra.. okradłaś mnie...
— Bastien — zawołała Marja z oburzeniem.
— Zrabowałaś, okradłaś mnie — powtarzał wielkolud tak głośno, że młoda matka załamała ręce, błagając go pocichu:
— O!... proszę cię... nie tak głośno.
— Widzę teraz na coś mi się przydała, przez te siedemnaście lat... na nic... trzymałem cię na własną moją szkodę... ale dłużej już tak nie będzie...
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Już tego dosyć.
— Ale...
— Już mam tego po same uszy! nie zniosę tego dłużej!
— Nie rozumiem cię.
— Nie? oto widzisz, kiedy mi człowiek jaki, albo rzecz stoi na zawadzie, wtedy pozbywam ich się jak mogę, i to bez wielkich zachodów.
Pomimo rozdrażnienia, w jakiem pani Bastien widziała swego męża, nie przyszło jej przecież na myśl, ażeby on mógł mieć zamiar pozbawić ją życia; dlatego to chcąc w tych groźbach odgadnąć jego prawdziwą myśl, powiedziała do niego:
— Jeżeli cię dobrze rozumiem, postanowiłeś pozbyć się osób stojących ci na zawadzie i zasługujących na twoje niezadowolenie?
— Tak jest! nie inaczej! najprzód sprzykrzył mi się ten panicz, twój synek... i jutro go się pozbędę.
— Pozbędziesz go się?... ależ, Bastien...
— Poczekaj tylko!... Bridou go zabierze... jutro wieczór, skoro wrócimy z Blemur, pójdzie z nim w drogę...
— Ty mówisz, że pan Bridou zabierze mego syna; wytłumaczże się...
— Bierze go do siebie jako ucznią i twój Benjaminek, który mnie nic a nic nie obchodzi, będzie miał mieszkanie, życie i pranie bezpłatnie... a gdy dojdzie do lat osiemnastu... będzie sobie mógł zarobić sześćset franków, jeśli Bridou będzie z niego zadowolony... tym sposobem pozbędę się już jednego z karku.
— Bez mego zezwolenia nikt nie może rozporządzać przyszłością mego syna.
— Czy tak! — zawołał Jakób pewnym głosem.
— Tak jest! Bastien... i choćbyś mnie zabił na tem miejscu, zawsze ci toż samo będę mówić.
— Czy tak! — powtórzył olbrzym jeszcze groźniejszym głosem.
— Powiadam ci... mój syn nie ruszy się ode mnie, pod kierunkiem swego guwernera będzie odbywał dalsze nauki... Jeżeli tego żądasz, przedstawię ci plany, jakie mam co do Fryderyka... i...
— Ah! tak, tak! — odezwał się Jakób, doprowadzony do wściekłości tym oporem swej żony. — Dobrze! jutro wezmę za uszy tego bakałarza i wyrzucę go z domu; to już drugi, który mnie zniecierpliwił, i od którego się uwolnię. Co do ciebie.
— Czegóż ja się mam spodziewać?
— Wyniesiesz się stąd, tak jak inni...
— Co, mówisz, Bastien?
— Kiedy mi człowiek jaki, albo rzecz jaka stoi na zawadzie, wtedy pozbywam ich się z karku.
— Więc ty mnie chcesz wygnać?
— I to natychmiast!... Od siedemnastu lat nic z ciebie nie miałem. Podburzyłaś na mnie mego syna. Zmarnowałaś mój las, skradłaś moje srebro... to wszystko mnie gryzie, muszę więc raz położyć koniec. Ale poczekajno, gdzie to są twoje kosztowności?
— Moje kosztowności? — powtórzyła Marja, zmieszana tem niespodziewanem pytaniem.
— Tak, twoje kosztowności... które warte są około tysiąca franków... poszukaj ich i przynieś mi je tutaj, wynagrodzą mi one przynajmniej srebro, któreś mi ukradła.
— Ja nie mam już żadnych kosztowności.
— Co!
— Sprzedałam je.
— Tak! — krzyknął Jakób, nie mogąc z wściekłości nic więcej wymówić — ty... ty... je...
— Sprzedałam je razem ze srebrem i na tenże sam cel.
— Kłamiesz!... — zawołał olbrzym okropnym głosem.
— O! mów ciszej, Bastien, zaklinam cię... mów ciszej.
— Nie chcesz oddać twoich kosztowności, bo mnie nie chcesz wynagrodzić — odpowiedział Jakób blady jak trup z gniewu, zbliżając się ze ściśniętemi pięściami do swej żony — jesteś więc podwójną złodziejką.
— Zaklinam cię, Bastien, tylko nie krzycz tak bardzo — wołała młoda niewiasta, nie myśląc już o obelgach jakie ją spotykały, a lękając się tylko, ażeby gwałtowność jej męża nie zbudziła Fryderyka i David’a.
Rzeczywiście, człowiek ten wściekał się z gniewu, że nie będzie mógł przywłaszczyć sobie kosztowności swej żony za stracone srebro, zwłaszcza, że ta myśl zajmowała go cały wieczór... teraz nie posiadał się już wcale, a gniew i trunek podniecały wściekłość jego do najwyższego stopnia; nareszcie zawołał:
— Tak, tak! myślisz ukryć przede mną swoje kosztowności!... Dobrze! Otóż nie jutro, ale natychmiast wynoś się z mojego domu.
— Bastien... jakież to okrutne urąganie — odpowiedziała Marja, upadająca już pod tylu wzruszeniami — pójdę do mego pokoju, już jest tak późno... przeziębłam... jutro rozmówimy się z sobą ostatecznie... Jutro odzyskasz przytomność, i...
— To ma znaczyć, że ja teraz jestem pijany, co?
— Jutro, Bastien, teraz pozwól mi wrócić do mego pokoju.
Jakób, którego rysy, gniew, nienawiść i opilstwo okropnie okropnie zmieniły, przystąpił jeszcze bliżej do swej żony, i wskazując na drzwi, zawołał:
— Precz z mojego domu! wyganiam cię stąd, ty podwójna złodziejko!
Marja nie mogła dać wiary, ażeby Jakób rzeczywiście mógł mieć taki zamiar. Myślała tylko o tem, ażeby jak najprędzej zakończyć tę przykrą scenę i uniknąć wdania się David’a lub jej syna. Dlatego też odpowiedziała swemu mężowi jak tylko mogła najłagodniej, w nadziei, że zdoła go może uspokoić.
— Bastien, proszę cię usilnie... idź do twego pokoju i pozwól mi odejść do mojego, powtarzam ci, że jutro...
— Do stu piorunów! — krzyknął Jakób, nie posiadając się już w swojej wściekłości — ja nie mówię, ażebyś wróciła do twego pokoju, ale żebyś się natychmiast wyniosła z mojego domu... Mamże cię wziąć za kark i wyrzucić z niego?
— Ja mam wyjść z domu! — powtórzyła Marja, poznawszy nareszcie z dzikiego wyrazu twarzy Jakóba, że to już nie była groźba, ale widoczna wola jego.
Było to okropne, szalone, ale czegóż się mogła spodziewać od takiego nędznika, którego prócz tego opilstwo rozjątrzyło do takiego stopnia?
— Ja mam wyjść z domu! — powtórzyła Marja ze zgrozą — ależ nie!... to być nie może, ażebyś ty tego chciał rzeczywiście... noc jest tak ciemna... zima...
— Co mnie do tego?
— Jakóbie, zaklinam cię, zastanówże się... Mój Boże!... Przecież to pierwsza godzina po północy, gdzież ja pójdę?
— Nic mnie to nie obchodzi.
— Ależ, Bastien...
— Po raz pierwszy!... czy wychodzisz, złodziejko?
Olbrzym przybliżył się znowu do swej żony.
— Jakóbie... jedno słowo... jedno słowo tylko...
— Po raz drugi!
I Bastien postąpił jeszcze o jeden krok bliżej.
— Zaklinani cię, wysłuchajże mnie...
— Po raz trzeci.
I wyciągnął rękę, chcąc uchwycić żonę.
Cóż ta nieszczęśliwa miała czynić?
Krzyczeć... wołać o pomoc?
W takim razie zbudziłby się Fryderyk i David i przybiegliby na usłyszany hałas, dla Marji zaś było to jeszcze okropniejsze, niż to haniebne i okropne wygnanie: jej wstyd... na tę okropną myśl, że syn jej mógłby zobaczyć jak się broniła przeciw mężowi, który ją nawpół nago chciał wyrzucić z domu, jej godność żony i matki więcej się jeszcze oburzyły na tę myśl, niż na przypuszczenie rozpaczliwej walki pomiędzy jej synem a mężem, walki, która mogłaby się zakończyć morderstwem, ojcobójstwem; gdyż Fryderyk stając w obronie matki wygnanej z własnego domu, niczem nie dałby się zastraszyć.
Uległa więc Marja okropnemu losowi i kiedy Jakób przybliżył się do niej, ażeby ją uchwycić, wołając: Po raz trzeci!... wynoś się natychmiast! odpowiedziała z drżeniem — dobrze... dobrze... wychodzę, natychmiast, wychodzę, tylko nie krzycz... zaklinam cię, nie krzycz...
Pełna trwogi i przerażenia, wyciągnęła ręce do Jakóba, który się coraz więcej przybliżał, pokazując jej drzwi, a postępując tyłem, doszła nareszcie do końca sieni.
Bastien otworzył drzwi.
Zimny, przejmujący wiatr zawiał z dworu.
Przed domem było zupełnie ciemno, bielał tylko śnieg, który padał gęstemi płatami.
— O! mój Boże! jakaż to noc! — rzekła Marja zcicha i pomimo odwagi swojej ciężką przejęta trwogą, a odwróciwszy się jeszcze dodała — łaski... Jakóbie, łaski!...
— Dobranoc — zawołał nędznik z okropnym szyderskim śmiechem, wypychając żonę z sieni, poczem zamknął za nią drzwi i rygiel zasunął.
Z gołą głową i tylko w lekkiem nocnem ubraniu, czuła Marja, jak nogi jej grzęzły w śniegu, którym bruk pod wystawą, pomimo znajdującego się nad nią dachu, już grubo był pokryty.
Jeszcze pozostała jej jedna iskierka nadziei; przez chwilę Marja myślała, że mąż jej chciał tylko zrobić okropny i szalony żart: wkrótce atoli usłyszała, jak Jakób oddalił się ociężałym krokiem.
Wrócił on do swego pokoju, jak się o tem przekonała Marja ze światła migającej przez okiennice świecy.
Zdrętwiała od zimna, bowiem mroźny wiatr północny wiał z nadzwyczajną siłą... biedna Marja czuła, jak jej zęby konwulsyjnie i mimo woli dzwoniły. Chciała udać się do stajni znajdującej się w bliskiej budowli... Ale na nieszczęście znalazła drzwi od ogrodu zamknięte, gdyż czytelnik przypomina sobie zapewne, że ogród ten ze wszystkich stron otoczony budowlami, i tylko w jego środku znajdowała się furtka, której Marja w tej chwili nie mogła otworzyć.
Trzy okna domu mieszkalnego wychodziły na ogród, z tych dwa z pokoju Jakóba, trzeci zaś z pokoju jadalnego, w którym nikogo nie było...
Stąd nie mogła Marja od nikogo spodziewać się najmniejszej pomocy.
Poddała się zatem swemu losowi.

Biedna kobieta powróciła nareszcie pod wystawę, odgarnęła rękoma śnieg z pode drzwi, i zdrętwiała od zimna, usiadła pod osłaniającą ją w części przynajmniej wystawą na zimnym, kamiennym progu.

XXXVII.

Wygnawszy w tak okrutny sposób swą żonę, Jakób Bastien chwiejnym krokiem wrócił do swego pokoju i, rzuciwszy się w ubraniu na łóżko, głęboko zasnął.
O trzeciej godzinie zrana Małgorzata przyniosła światło do pokoju swego pana, jak jej to zeszłego wieczoru zalecił; spał jeszcze wtedy tak głęboko, że z trudnością go obudziła i oznajmiła mu, że stary Andrzej już zaprzągł.
Odurzony jeszcze snem i wyziewami wina, które mąciły jego myśli, Jakób otrząsnął się w sukniach, jak dziki zwierz w swej skórze, przeciągnął rękę po długich, powikłanych szczeciniastych włosach, wdział na siebie ciężką kozią szubę, przepłukał usta kieliszkiem wódki i wysłał Małgorzatę z oznajmieniem panu Bridou, że już wszystko było gotowe do podróży.
Głowa Jakóba była ociężała, wyobrażenia zmącone i ledwie niewyraźnie przypominał sobie swój okrutny postępek z żoną; z trudnością opierał się gwałtownej chęci dłuższego spania, a, oczekując swego towarzysza podróży, usiadł na krawędzi łóżka i znowu zaczął drzemać, gdy wtem wszedł do pokoju Bridou.
— Dalej, Jakóbie, dalej — zawołał Bridou — a czegożeś ty taki zaspany, stary, otrzeźwijże się.
— Jużem gotów, już — odpowiedział pan Bastien, wstawszy z łóżka i przecierając sobie oczy — głowę mam okropnie ciężką, i zdaje mi się, jak gdybym piasek miał w oczach, świeże powietrze pewnie mnie orzeźwi... Na, wypij to na drogę, mój kumie, i ruszajmy. Mamy cztery godziny drogi do Blemur.
— Twoje zdrowie, stary! — rzekł Bridou, nalawszy sobie kieliszek wódki. — Ale cóż to! czy ty nie pijesz?
— Co znowu... może mnie to poratuje trochę, bo mi jakoś bardzo mętno w głowie.
Wypiwszy drugi kieliszek wódki, który jednak zamiast spodziewanego światła, jeszcze bardziej pomieszał jego myśli, Jakób oddalił się ze swoim towarzyszem z pokoju, przeszedł przez sień i otworzył drzwi, za które dwie godziny temu wypchnął swoją żonę.
Marja nie znajdowała się już pod wystawą, gdzie usiadła w pierwszej chwili.
Śnieg przestał padać; księżyc świecił jasno, mróz był nierównie większy, a Jakób czuł go tem więcej, że dopiero przed chwilą wypił dwa kieliszki wódki; myśli jego były przez jakiś czas tak powikłane, że, wyszedłszy z domu udał się samym środkiem ogrodu, zamiast pójść ścieżką prowadzącą do furtki.
Bridou spostrzegł to roztargnienie swego przyjaciela i zawołał:
— Jakóbie... Jakóbie... a gdzież ty u djabła idziesz?
— Aj to prawda — odpowiedział Bastien, zatrzymując się nagle i chwiejąc się na wszystkie strony — to prawda... mój kumie — powtórzył jeszcze — nie wiem, co mi jest... ale jestem zupełnie odurzony... idę na prawo, kiedy chcę iść na lewo... zapewne to dlatego, że zimno mnie tak odrazu ogarnęło.
— Ba! do licha, bo też to mróz siarczysty — zawołał Bridou, dzwoniąc zębami — ja mam gruby płaszcz na sobie i głowę opatrzyłem dobrze, a jednak drętwieję od zimna.
— Jakiż to z ciebie zmarźluch... wstydź się!
— Łatwo tobie tak mówić!
— Słuchaj, Bridou, chcesz mój kożuch?
— Co! twój kożuch?
— No tak, głupcze jakiś mój kożuch.
— A ty, Jakóbie?
— Bierz tylko, bo na bryczce ciepło, mogłoby mnie zbytecznie rozmarzyć, i mimowoli zasnąłbym jeszcze.
— Jeżeli o to idzie, to chętnie wezmę twój kożuch, mój stary, bo jeżeli zaśniesz, mógłbyś nas wywrócić.
— Masz... otul się nim — dodał Jakób, zdejmując swoje futro, którem się jego przyjaciel prędko okrył.
— Teraz — mówił dalej Bastien, przecierając ręką czoło swoje — teraz przychodzę do siebie... Tak, jest mi lepiej.
I pewniejszym już nieco krokiem Jakób Bastien przeszedł do furtki, otworzonej zewnątrz przez Andrzeja, który zajechał starym siwkiem przed ogród i czekał na swego pana przy bryczce.
Bastien pierwszy wsiadł do bryczki; lecz Bridou, któremu kożuch zaplątał się między nogami, potknął się na stopniu.
— Ostrożnie, panie Bastien — zawołał stary Andrzej, stojący przed bryczką, który uwiedziony tą zamianą kożucha, myślał, że rozmawia ze swoim panem — ostrożnie, panie!
— Widzisz, Jakóbie, co to lwia skóra może — rzekł Bridou pocichu — twój służący bierze mnie za ciebie, dlatego, żem się odział twojem futrem.
Bastien, którego umysł ciągle jeszcze był w pewnem odurzeniu, uchwycił lejce i zapytał Andrzeja, który jeszcze stał przed koniem.
— Czy stara droga do Blemur jeszcze jest dobra?
— Stara droga? uchowaj Boże, już nikt nią nie jeździ.
— Dlaczegóż to?
— Ponieważ od wylewu została zupełnie uszkodzoną; prócz tego grobla nad stawem des Brulés jest przerwana i znajduje się przynajmniej na dziesięć stóp pod wodą.
— To szkoda, bo tędy byłoby nam daleko bliżej.
odpowiedział Bastien, zacinając konia, który galopem ruszył z miejsca.
— Wolno, Jakóbie — zawołał Bridou, który zaczynał się niepokoić ¡trochę stanem swego przyjaciela — patrzaj, jak droga jest nierówna, pamiętaj, żebyś nas nie wywrócił.. Ej, do licha! Jakóbie, uważajże... Cóż u djabła! czy ty nie widzisz drogi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawimy pana Bridou jego coraz większej trwodze, sami zaś wrócimy na folwark.
Jakeśmy już powiedzieli, Marja, usiłując bezskutecznie przez furtkę dostać się do stajni, wróciła pod wystawę i tam przytuliwszy się usiadła w kąciku.
Przez pierwsze pół godziny zimno okropnie jej dokuczało, cierpiała niezmiernie.
Później atoli nastąpił pewien rodzaj bezwładności, która z początku była także bolesną, wkrótce atoli zmieniła się w stan zupełnej prawie nieczułości, w stan zgubnego, lecz nieuniknionego odrętwienia, które przy podobnych okolicznościach częstokroć stanowi przejście do śmierci.
Zawsze pełna odwagi, Marja długo jeszcze zachowała całą przytomność umysłu, i starała się wybić sobie z myśli niebezpieczeństwo, jakie jej groziło, pamiętając, że około trzeciej godziny zrana nastąpi jakiś ruch w domu z powodu wyjazdu jej męża, który, jak się o tem dowiedziała od Małgorzaty, ze wschodem księżyca miał wyruszyć w drogę.
Czyliby rzeczywiście wyjechał czy nie, pani Bastion myślała jednak, że będzie mogła skorzystać z krzątania się Małgorzaty, i że, zapukawszy albo do drzwi głównych, albo też do okiennicy jadalnego pokoju, będzie mogła powrócić do siebie.
Lecz przerażające zimno, którego szybkiego i zgubnego działania palni Bastien nie znała, przywiodło jak członki tak i myśli jej do odrętwienia.
W pół godziny opanowała młodą niewiastę, pomimo wszelkich wysiłków, mimowolna senność, z której od czasu do czasu tylko, przy największem wytężeniu silnej woli otrząsnąć się zdołała, dlatego jedynie, ażeby wkrótce tem mocniej zadrzemać.
Około trzeciej godziny zrana już kilka razy światło, które Małgorzata zaniosła do pokoju pana Bastien, zabłysło przez szczeliny okiennicy, i kroki jej coraz wyraźniej słychać było za drzwiami.
Lecz Marja, w coraz większem pogrążona odrętwieniu, ani widziała, ani słyszała tego.
Na szczęście w jednej z tych rzadkich chwil, w których zdołała pokonać ogarniającą ją bezwładność, na głos Jakóba, który, wychodząc ze swym towarzyszem do bryczki, odsunął we drzwiach rygiel, Marja zerwała się ze swego odrętwienia.
Usłyszawszy głos swego męża, z nadludzką niemal siłą pokonała swą senność, podniosła się z progu, a chociaż zupełnie prawie zmartwiała od mrozu, wybiegła z pod wystawy i ukryła się za pobliskim filarem, otoczonym bluszczem, w chwili kiedy Bastien wyszedłszy z sieni ze swym towarzyszem wsiadał do bryczki.
Widząc, że obaj mężczyźni już się oddalili, wsunęła się do domu i, nie spotkawszy wcale Małgorzaty, weszła do swego pokoju. Lecz w chwili, kiedy zadzwoniła, opuściła ją reszta sił i bez przytomności upadła na posadzkę.
Usłyszawszy dzwonek swej pani, Małgorzata przybiegła natychmiast i znalazła ją leżącą na środku pokoju; tu, pochyliwszy się nad nią, ażeby ją podnieść, zawołała:
— Wielki Boże!... pani?... co się pani zrobiło?
— Cicho! — rzekła młoda niewiasta osłabionym głosem — nie budź mego syna... Pomóż mi dostać się do łóżka.
— Ah! pani — mówiła Małgorzata, pomagając Marji — jakże pani drży okropnie... pani cała skostniała...
— Czując się dzisiejszej nocy bardzo cierpiącą — odpowiedziała pani Bastien gasnącym prawie głosem — chciałam się podnieść... ażeby na ciebie zadzwonić... ale zabrakło mi siły... zemdlałam... i dopiero teraz... zdołałam się zawlec aż do komina i ciebie przywołać... lecz ja...
Marja nie skończyła... zęby jej ścięły się, głowa opadła i zupełnie straciła przytomność.
Małgorzata, pomyślawszy z trwogą o odpowiedzialności, jaka na niej ciążyła, tracąc głowę pobiegła do pokoju Fryderyka, wołając:
— Paniczu!... paniczu!... wstawaj pan, pani jest chora.
Następnie służąca wróciła do Marji i ukląkłszy przed jej łóżkiem, wołała:
— Mój Boże! co ja pocznę... co ja zrobię?
Wkrótce potem Fryderyk tylko szlafrokiem okryty, przybył ze swego pokoju.
Łatwo wyobrazić sobie jego przerażenie, gdy ujrzał swą matkę bladą i bez żadnego znaku życia.
— Matko — wołał Fryderyk, klękając z rozpaczą przy jej łóżku — matko... co to jest? odpowiedz mi.
— Ah! panie Fryderyku — odezwała się Małgorzata, płacząc — pani jest bez przytomności... Co my poczniemy... mój Boże! co my poczniemy!
— Małgorzato — zawołał Fryderyk — idź prędko, obudź pana David‘a.
Tymczasem gdy Fryderyk w największej trwodze pozostał przy matce, służąca pośpieszyła do izby Andrzeja, gdzie nocował David.
Nauczyciel ubrał się z największym pośpiechem i otworzył Małgorzacie.
— Mój Boże! cóż się stało?
— Panie David, wielkie nieszczęście... pani Bastien...
— Mów dalej... co takiego?
— Dzisiejszej nocy czuła się słabą, i wstała, ażeby na mnie zadzwonić... siły ją opuściły... upadła na środku pokoju... gdzie zapewne bardzo długo leżała na podłodze, bo, kiedym weszła do pokoju... i kiedym jej pomagała położyć się do łóżka, była zupełnie odrętwiała.
— Podczas takiej nocy... to okropne... — zawołał David, blednąc z przerażenia — a teraz... jakże się ma?
— Mój Boże! zupełnie straciła przytomność. Biedny pan Fryderyk klęczy nad jej łóżkiem... płacze... woła ją po imieniu, ale ona go nie słyszy. Powiedział mi, ażebym jak najprędzej poszła po pana, gdyż nie wiemy, co mamy robić... tracimy zupełnie głowę.
— Trzeba powiedzieć Andrzejowi, ażeby natychmiast zaprzągł i pojechał do Pont-Brillant po doktora Dufour... Śpieszcie się... śpieszcie, Małgorzato!
— Ah! panie, to być nie może.
— Dlaczego?
— Pan Bastien odjechał o trzeciej godzinie dodnia, a Andrzej jest tak stary, że potrzebowałby Bóg wie ile czasu na tę drogę do miasta.
— A więc ja jadę — rzekł David ze spokojem, nie zgadzającym się bynajmniej z wewnętrznem jego wzruszeniem, które wszelkiemi siłami starał się ukryć.
— Pan, miałby pójść do miasta, pieszo, tak daleko i na taki mróz?
— Za godzinę — odpowiedział David, ubierając się stosownie do takiej podróży — za godzinę doktór Dufour będzie w folwarku... powiedz o tem panu Fryderykowi, ażeby go uspokoić. Zanim wrócę, byłoby dobrze dać pani Bastien parę filiżanek ciepłej herbaty. Starajcie się także rozgrzać dobrze jej ciało, nakrywając ją starannie; możeby jej łóżko przysunąć przed komin, gdzie powinniście rozpalić duży ogień. Tylko odwagi, Małgorzato — dodał David, biorąc kapelusz i biegnąc prędko ze schodów — powiedzcie tylko panu Fryderykowi, że doktór będzie tu za godzinę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Odprowadzając David‘a do furtki ogrodu, Małgorzata zostawiła swą lampkę na progu pod wystawą.

Wróciwszy potem, kiedy się schyliła, ażeby zabrać lampkę, stara służąca ujrzała na ziemi nawpół śniegiem przykrytą jedwabną, pomarańczową chustkę, należącą do pani Bastien, a tuż prawie przy niej mały, czerwony safjanowy pantofel, który był wmarznięty w śnieg.
Nadzwyczajnie zdziwiona, Małgorzata pytała samej siebie, jakim sposobem te przedmioty, będące nieomylnie własnością jej pani, mogły się tutaj dostać, i uderzona nagłą myślą, podjęła z ziemi chusteczkę i pantofel, a potem przy świetle swej lampki obejrzała cały bruk pod wystawą.
Poznała tutaj świeży ślad wilgotnych i śniegiem lekko przypruszonych kroków tak wyraźnie, że, idąc za tym przez maleńkie nogi pani Bastien na bruku zostawionym śladem, doszła do samych drzwi pokoju swej młodej pani.
Teraz przypomniała sobie także Małgorzata, że, gdy odprowadzała zdrętwiałą od zimna Marję do łóżka, to było zupełnie nietknięte, inne jeszcze przypomnienia połączyły się z tem spostrzeżeniem, a przerażona tem swojem odkryciem, stara służąca wróciła do pani Bastien, przy której był Fryderyk.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pięć kwadransów po oddaleniu się Dawid’a, zatrzymał się przed folwarkiem parokonny powóz pocztowy, którego konie pokryte były pianą i gęstemi śladami bicza pocztyljona.

David i doktór Dufour wysiedli z tego powozu.

XXXVIII.

Doktór Dufour znajdował się już od trzech godzin na folwarku.
David usunął się do pracowni i tam w śmiertelnej trwodze oczekiwał wiadomości o pani Bastien, przy której dotąd siedzieli doktór i Fryderyk.
Raz tylko jeden David, stojąc na progu saloniku, zapytał pocichu Małgorzatę, która, wyszedłszy z pokoju swej pani, z pośpiechem koło niego przechodziła.
— I cóż! Małgorzato?
— Ah! panie David — odpowiedziała służąca z płaczem, nie będąc w stanie ani jednego słowa więcej wymówić.
— Ona umarła! — zawołał David, wracając do sali.
Blady, z twarzą zmienioną i ciężką boleścią w sercu, rzucił się na krzesło, a zakrywszy twarz rękoma, zalał się gorzkiemi łzami, starając się chustką przytłumić łkanie swoje.
— Znałem ja całe niepodobieństwo tej cichej, skrytej miłości — mówił do siebie zcicha — zdawało mi się, żem już boleśnie cierpiał... ale cierpieć! jestże to cierpieć?... o! jakaż to śmieszność! Czyliż znałem obawę utracenia Marji... utracenia jej... to onaby miała umrzeć... nie.. nie... ale muszę ją przynajmniej zobaczyć!
I prawie bez przytomności David pobiegł szybko ku drzwiom, lecz zatrzymał się jeszcze na progu.
— Może ona umiera... a ja nie mam prawa być obecnym przy jej konaniu... Cóż ja tu jestem... człowiek obcy.. Przynajmniej może coś dosłyszę... Ale nic... nic... grobowa cisza... Mój Boże!... co się tam dzieje w tym pokoju, może ona już walczy ze śmiercią... Ah!... nadchodzi ktoś... to Piotr...
I postąpiwszy kilka kroków, rzeczywiście ujrzał w półcieniu sieni doktora, wychodzącego z pokoju Marji.
— Piotrze — zawołał na niego zcicha, ażeby przyśpieszył kroku — Piotrze!
Z pośpiechem zwrócił się pan Dufour ku David’owi, gdy wtem usłyszał jakiś cichy głos, mówiący do niego:
— Panie doktorze, muszę z panem pomówić.
Na te słowa pan Dufour zatrzymał się nagle przed drzwiami jadalnego pokoju, a potem wszedł do niego.
— Czyjże to był głos? — pytał David siebie samego — czy to Małgorzaty?... Mój Boże! cóż się to dzieje? — dodał, nadstawiając ucha w stronę, gdzie poszedł doktór. — To Piotr mówi... jego wykrzykniki zdradzają jakąś niechęć... zgrozę... przychodzi już nareszcie... to on!
Rzeczywiście pan Dufour pomieszany i z twarzą zagniewaną wszedł do pracowni, załamując ręce z wyrazem bolesnego przerażenia:
— Ah! to jest okropne!... to jest haniebne.
David, zajęty jedynie Marją, pośpieszył ku swemu przyjacielowi.
— Piotrze... na miłość boską... cóż się z nią dzieje? mów tylko prawdę!... ja będę miał odwagę... ale zaklinam cię! powiedz mi prawdę... chociażby ona była najokropniejszą... gdyż widzisz, niema męczarni, któreby moim wyrównywały... od trzech godzin pytam siebie ustawicznie: czy ona żyje... czy walczy ze śmiercią... czy już umarła?
Zmienione rysy David‘a, jego oczy zroszone świeżemi łzami i zaczerwienione od płaczu, głos jego łamany, wszystko to zdradzało tak ciężką rozpacz, a zarazem miłość tak wielką, że doktór Dufour, pomimo, że sam był gwałtownie wzruszony, stanął jak wryty, ujrzawszy swego przyjaciela, przypatrzywszy mu się czas jakiś przed daniem odpowiedzi na jego pytania.
— Piotrze... ty nic nie mówisz... nic... — zawołał David, przejęty okropną boleścią — a więc... ona umarła!
— Nie.. Henryku... nie... nie umiera.
— Będzie więc żyła! — rzekł David z radością.
Ta nadzieja wypogodziła jego rysy; przycisnął doktora do swoich piersi i, nie mogąc przytłumić swoich łez, powiedział do niego zcicha:
— Piotrze, będę ci winien więcej, aniżeli moje życie.
— Henryku — rzekł doktór z ciężkiem westchnieniem — ja nie mówiłem, że ona będzie żyć.
— Obawiasz się więc?
— Bardzo.
— O! mój Boże! ale przynajmniej masz nadzieję.
— Sam jeszcze nie wiem...
— Jak się ma teraz?
— Jest spokojniejsza, zasnęła nieco...
— O! ona będzie żyła, ona musi żyć. Piotrze, ona musi żyć i będzie żyła, nieprawdaż? ona będzie żyła?
— Henryku, ty ją kochasz.
Otrzeźwiony temi słowy, David wzdrygnął się i, utkwiwszy wzrok swój w oczach Piotra, stał niemy i przerażony.
Doktór powtórzył uroczystym i smutnym głosem:
— Henryku, ty ją kochasz, nie podszedłem ja twojej tajemnicy; sam ją wyjawiłeś.
— Ja!!
— Twoją boleścią.
— A więc prawda, kocham ją.
— Henryku! — zawołał doktór wzruszony i ze łzami w oczach — Henryku, ubolewam z tobą, lituję się nad tobą.
— Jest to miłość beznadziejna, wiem o tem, ale niechaj Marja tylko żyje, a błogosławić będę męczarniom, które przy niej muszę znosić, gdyż syn jej, który nas na zawsze połączył z sobą, zawsze także stać będzie pomiędzy nami.
— Tak, miłość twoja jest beznadziejna, Henryku, gdyż twoja delikatność nie pozwoli, ażeby Marja domyśliła się uczuć twych kiedykolwiek. Ale to jeszcze nic wszystko, i powtarzam ci, Henryku, że jesteś godniejszy politowania, aniżeli się tego domyślasz.
— Mój Boże! Piotrze, cóż to ma znaczyć?
— Wieszże ty? ale patrz, krew gotuje się we mnie, zgroza mnie przejmuje, wszystko oburza się w mej duszy, bo czy podobna pomyśleć nawet o takiej okropności!
— Nieszczęśliwa kobieta! Czy ty o niej mówisz? Piotrze, dokończ!
— Właśnie ciebie szukałem przed chwilą.
— Ale cię zatrzymano w sieni.
— Tak, to była Małgorzata. Czy ty wiesz, gdzie pani Bastien spędziła część nocy?
— Jakto, cóż to ma znaczyć?
— Ona nie była w domu.
— Ona? Marja? nie była w domu?
— Tak, mąż ją wypędził z domu; nawpół nagą, wśród tak okropnej, zimnej nocy.
David zadrżał. A podniósłszy obie ręce do czoła, jakgdyby chciał powściągnąć gwałtowność swych uczuć, zawołał głosem niepewnym i przerywanym:
— Wiesz, Piotrze, słyszałem twoje słowa, ale ja cię nie rozumiem. Zdaje mi się, że jakiś ciemny obłok zalega mój umysł.
— Z początku i ja nie mogłem tego pojąć; to zbyt okropne. Wczoraj wieczorem Małgorzata, wkrótce po opuszczeniu swej pani, usłyszała w salonie długą rozmowę, prowadzoną już to pocichu, już nadzwyczajnie głośno i gwałtownie, potem usłyszała jakieś kroki w sieni, nareszcie otwierające się i zamykające drzwi zewnętrzne i nic więcej. Gdy następnie Małgorzata, po wyjeździe pana Bastien, usłyszała dzwonek swej pani, przybiegła do jej pokoju, myślała zpoczątku, że Marja tylko zemdlała; później atoli przekonała się z rozmaitych oznak, że jej pani od północy aż do trzeciej godziny zrana, wystawiona na przerażające zimno nocy dzisiejszej, musiała przesiedzieć pod wystawą. Ta zatem, może śmiertelna jej choroba...
— Ależ to jest morderstwo! — krzyknął David, nie posiadając się z oburzenia i boleści — ten człowiek jest mordercą własnej żony!
— Nędznik ten był pijany, jak mówiła mi Małgorzata, i zapewne skutkiem jakiejś kłótni ze swą nieszczęśliwą żoną wygnał ją z domu.
— Piotrze, ten człowiek powróci niedługo, on mnie dwa razy obraził, wyzwę go, zabiję!...
— Uspokój się, Henryku...
— Nie! ja go zabiję!
— Wysłuchajże mnie...
— Jeżeli nie zechce bić się ze mną... zabiję go zdradą, a potem odbiorę sobie życie i Marja będzie wolną.
— Henryku, Henryku! ty odchodzisz od zmysłów!
— O! mój Boże... ona... traktowana tak okropnie — mówił David z rozpaczą — ten anioł niewinności, ta godna, uwielbiana, ta święta matka pod jarzmem takiego głupiego, bezecnego człowieka!... Jakże, czy ty nie widzisz, że jeżeli dzisiaj nie umarła, to ją drugim razem zabije?
— I ja tak sądzę, Henryku, lecz my zaradzimy temu.
— Dlaczegóż nie chcesz, ażebym...
— Henryku — odpowiedział doktór, biorąc swego przyjaciela za rękę. — Henryku, szlachetna i doskonała duszo, przyjdźże do siebie, bądź tem, czem zawsze byłeś, szlachetnym, mężnym. Tak, męstwa będziesz potrzebował, ażeby ponieść bolesną, lecz dla szczęścia pani Bastien konieczną ofiarę...
— Dla szczęścia Marji konieczną ofiarę!! O! powiedz... powiedz...
— Wspaniałe, zacne serce, otóż znajduję cię znowu; myliłem się, mówiąc o tobie, że godniejszy jesteś politowania, aniżeli się tego domyślasz, gdyż takie dusze, jak twoja, żyją tylko ofiarami i poświęceniem. Słuchaj, Henryku, przypuszczając, że zdołam wyleczyć panią Bastien z choroby, jaką dzisiejszej nocy ściągnęła na siebie, a jest to bardzo niebezpieczne zapalenie płuc; w takim razie ta anielska istota nie może pozostać pod władzą tego nędznika, nieprawdaż?
— Dokończ... dokończ...
— Jest uczciwy i prawy środek wydarcia temu człowiekowi nieszczęsnej ofiary, którą on od lat siedemnastu dręczy!
— A środkiem tym?
— Jest rozwód sądowy.
— I jakże to zrobić?
— Niegodziwe obejście się tego człowieka dzisiejszej nocy jest okropnem nadużyciem. Małgorzata złoży świadectwo; a więcej nie potrzeba do uzyskania rozwodu; zresztą ja pomówię jeszcze z sędziami!... Przedstawię im z zapałem i oburzeniem prawego serca postępowanie Jakóba Bastien z jego żoną od chwili ich zamęścia; opowiem im to niezrównane poddanie się Marji tak smutnemu losowi, to godne uwielbienia poświęcenie się dla syna, a mianowicie jej czyste, nieskazitelne życie.
— Ah! Piotrze, przebacz mi; mówiłem poprzednio jak obłąkany. Za to oburzające okrucieństwo chciałem odpłacić czynem morderczym. Masz słuszność. Pani Bastien powinna być rozłączona z mężem, ona musi być wolną — a na tą myśl David uczuł w duszy zachwycającą nadzieję. — Tak, musi być wolną, ponieważ zaś sama tylko może rozrządzać przyszłością swego syna — Henryku — rzekł doktór, przerywając swemu przyjacielowi — domyślasz się pewnie, że, ażeby rozłączenie to ze istrony Marji nastąpiło tak, jak ono nastąpić powinno, to jest w sposób godny i zaszczytny, ty powinieneś się oddalić.
— Ja! — zawołał David, przerażony temi słowy doktora.
Ten powtórzył jeszcze głosem pewnym:
— Henryku! jeszcze raz powtarzam, powinieneś się oddalić...
— I opuścić ją... opuścić umierającą... nie!
— Drogi przyjacielu...
— Nie! i ona na to nie przystanie.
— Co mówisz?
— Zapewne, że nie, ona mnie nie puści. Porzucić jej syna, którego kocham, jak własne dziecię, opuścić go właśnie w chwili, kiedy spełnić się mają najpiękniejsze nadzieje, to byłoby szaleństwem, jabym nie mógł, a nawet mój kochany Fryderyk nie zniósłby tego. Nie wiesz, czem jest on dla mnie, nie wiesz, czem ja dla niego jestem. Ty nie znasz nierozerwalnych węzłów, które nas łączą: Marję, jego i mnie.
— Wiem o tem wszystkiem, Henryku, znam całą siłę tych węzłów i wiem także, że twoja miłość, która może jest nieznaną Marji, jest równie czysta, jak pełna godności.
— A chcesz mnie wygnać?
— Tak jest, ponieważ wiem, że oboje, Marja i ty, jesteście młodzi, ponieważ ciągle zostajecie w pełnej zaufania przyjaźni i ponieważ wdzięczność, jaką ci jest winna, dla osób obcych i nieznających was dokładnie, wydawać się może tkliwem uczuciem miłości, i ponieważ wiem nareszcie, że stara margrabina de Pont-Brillant, bezwstydna kobieta, w zamku, w obecności dwudziestu może osób robiła złośliwe i bezecne przymówki do wieku i powierzchowności nauczyciela, którego pani Bastien wybrała dla swego syna.
— O! jakże to nikczemne!
— Tak, nikczemne to, haniebne, lecz nadałbyś tym bezczelnym obmowom pewne prawdopodobieństwo, gdybyś w tym domu pozostał właśnie w chwili, kiedy pani Bastien po siedemnastoletniem pożyciu rozpocznie sprawę o rozwód.
— Ale wszakże ona nie wie o mojej miłości, Piotrze, przysięgam ci. Zresztą, wiesz o tem dobrze, że wołałbym umrzeć, aniżeli jej wspomnieć choćby jednem słowem o mojem przywiązaniu, dlatego właśnie, że mi zawdzięcza szczęście swego syna!
— Nie wątpię ja bynajmniej ani o tobie, ani o niej; ale powtarzam ci, że dłuższy pobyt twój w tym domu może wyrządzić Marji niezmierną krzywdę.
— Piotrze, obawy twoje są bezzasadne.
— Obawy te są aż nazbyt uzasadnione; obecność twoja, którą ludzie tak złośliwie sobie tłumaczą, zaszkodzi znanej powszechnie nieskazitelnej czystości życia Marji, a wystąpienie jej z żądaniem rozwodu może źle być uważane, albo nawet zupełnie odrzucone. Wtedy Bastien, jeszcze bardziej rozjątrzony na swą żonę, nierównie gorzej obchodzić się z nią będzie; on ją zamorduje, Henryku, zamorduje ją pod osłoną prawa, jak już tylu mężów zamordowało swoje żony.
Powaga słów doktora przekonała nareszcie David’a, nie mógł on tego zataić przed sobą. Ale uchwycił się jeszcze ostatniego promyka nadziei i odpowiedział:
— Ale Piotrze, mogęż ja opuścić Fryderyka, Fryderyka, który potrzebuje obecnie całej mojej troskliwości, zwłaszcza, że charakter jego nie jest jeszcze zupełnie ustalony, ja miałbym porzucić tego młodzieńca w chwili, kiedym go wprowadził na drogę tak chlubnej przyszłości?
— Pomyśl przecież, że pan Bastien powróci dzisiaj wieczorem, że on cię może sam wezwie, ażebyś opuścił jego dom, dom, w którym on jednakże jest panem. Cóż wtedy uczynisz?
Dalszą rozmowę David’a z doktorem przerwał Fryderyk, który szybko wbiegł do pokoju, mówiąc do pana Dufour:
— Moja matka obudziła się w tej chwili i pragnie natychmiast widzieć się z panem.
— Moje dziecię — rzekł doktór do Fryderyka — chciałbym pomówić sam na sam z twoją matką; czy nie zostaniesz tu czas jakiś z panem David’em?
Potem pan Dufour zwrócił się do swego przyjaciela, mówiąc do niego:
— Henryku, więc mogę na ciebie liczyć, nieprawdaż, wszakże mnie rozumiesz?
— Rozumiem cię.
— Dajesz mi twe słowo, że uczynisz to, coś powinien uczynić?
Po długiem wahaniu się, podczas którego Fryderyk, zdziwiony temi tajemniczemi słowy, patrzał to na doktora, to na David’a, ostatni z nich, podając rękę swemu przyjacielowi, rzekł do niego uroczystym tonem:
— Piotrze, daję ci słowo.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział doktór wzruszony, ściskając rękę David’a; poczem dodał:
— Uskuteczniłem dopiero połowę mego zadania.
— Co mówisz, Piotrze? — zawołał David, widząc doktora odchodzącego do Marji — co jeszcze zamyślasz?
— Wypełnić mój obowiązek — odpowiedział doktór.

A zostawiwszy David’a i Fryderyka w pracowni, udał się do pokoju pani Bastien.

XXXIX.

Wszedłszy do pokoju Marji, doktór Dufour znalazł ją w łóżku; Małgorzata siedziała przy niej.
Marja, dniem pierwej jeszcze tak czerstwa, tak piękna, była teraz blada i smutna; paląca gorączka zarumieniła jej lica, a nawpół przymknięte oczy świeciły nadzwyczajnym blaskiem z pod jej ociężałych powiek: od czasu do czasu odzywał się słaby, suchy i ostry kaszel z jej pięknych piersi, do których młoda niewiasta czasami przyciskała rękę, jakgdyby chciała przytłumić jakąś ciężką i mocną boleść.
Gdy ujrzała doktora, pani Bastien rzekła do służącej:
— Zostaw nas, Małgorzato.
— Jakże się pani teraz czuje? — zapytał ją doktór po wyjściu służącej.
— Ten kaszel spali, rozerwie mi piersi, mój kochany doktorze; sen mój jakieś przykre przerywały marzenia. Był to zapewne skutek gorączki... ale... dajmy już temu pokój — dodała Marja głosem anielskiej uległości. — Chciałabym pana zapytać o radę w sprawie bardzo ważnej, mój dobry doktorze, a muszę się pośpieszyć... gdyż dwa czy trzy razy od czasu mojego ocknienia czułam się bliską omdlenia.
— Nie powinna pani zważać na to bynajmniej, pochodzi to z osłabienia, które zwykle następuje po silnej gorączce.
— Chciałam pomówić najprzód z panem... z panem samym... zatem pana David‘a i mego syna poproszę do siebie... gdyż, zdaje mi się, że następnie będziemy się musieli wszyscy naradzić.
— Mów pani.
— Wiadomo panu... że wczoraj wieczorem... przyjechał mój mąż.
— Wiem o tem — rzekł doktór, nie mogąc ukryć wstrętu, jakiego doświadczył na wspomnienie tego człowieka.
— Miałam z nim długą... i przykrą rozmowę — mówiła z wysiłkiem chora — mój mąż...
— Pani mąż — przerwał doktór, nie mogąc już powściągnąć oburzenia — pani mąż postąpił niegodnie...
Chora spojrzała ze zdumieniem:
— Skąd pan... — zaczęła mówić i zamilkła.
— Wiem wszystko.
— Nie, nie wszystko — przerwała — nie wie pan zapewne, że mąż mój żąda rozwodu, że chce mi zabrać syna i oddać go swemu przyjacielowi Bridou... — nie mogła mówić dalej, z płaczem przypadła do poduszki.
Poczciwy doktór oniemiał, usłyszawszy tę nowinę. Pocieszać. Jakaż mogła być pociecha dla tej matki, która całe życie, wszystkie myśli swoje poświęcała synowi, a którą teraz chciano pozbawić domu, syna — wszystkiego.
Głuche milczenie, przerywane tylko łkaniami młodej matki, zapanowało w pokoju.
Nagle rozległo się ostrożne pukanie. Doktór wyszedł, a po chwili wrócił zmieniony, poważny. Usiadł przy łóżku chorej i zaczął mówić cicho, jakby do siebie samego tylko.
— Niezbadane są wyroki Boże! Święta sprawiedliwość! Słuszna kara! A przecież — tak! Bóg nie mógł dozwolić, aby ten nieszczęśnik dręczył żonę, niszczył przyszłość syna... Tak, to tak! Niezbadane! I któż mógłby pomyśleć...
Tu pani Bastien uniosła zroszoną łzami twarz z poduszek.
— Co pan mówi? Nie rozumiem...
Doktór ujął dłonie młodej matki z ojcowską serdecznością i mówił łagodnie:
— Straszna to wiadomość. Ale pani tak cierpi, myśląc o grożącej rozłące z synem, że chyba lepiej odrazu powiedzieć pani — nikt już nie będzie pani dręczył, tyranizował, obrażał świętych uczuć...
Pani Bastien patrzyła i słuchała, nie rozumiejąc.
— Już nie zabiorą pani syna — mówił dalej doktór — będzie go pani wychowywać dalej...
— Ależ — przerwała — mój mąż wróci wieczorem i...
— Mąż pani już nie wróci — rzucił z powagą doktór.
— Mąż? Nie wróci? Czemu?
— Nie żyje — odparł krótko doktór. — Bóg nie chciał, aby ten człowiek przeprowadził swe ohydne plany. Dzisiaj w nocy, gdy wyjeżdżał, był, jak pani najlepiej wie — podkreślił doktór, patrząc znacząco na nieszczęśliwą — pijany. Pojechał drogą, zadaną obecnie wodą, woda uniosła konie i bryczkę. Pan Bastien dostał się pomiędzy młyńskie koła i tak marnie życie zakończył. Ciała pana Bridou nie znaleziono — woda je uniosła.
Wdowa słuchała tego opowiadania smutnie, a gdy doktór zamilkł, szepnęła:
— Nieszczęsny! Okropna to śmierć.
Doktór spojrzał na nią z rozrzewnieniem.
— Trzeba być tak, jak pani szlachetną, aby znaleźć w sercu politowanie dla swego kata.
— Cicho — przerwała pani Bastien — on już przed Sądem Boga, nie nam, żywym sądzić o jego czynach!

Następnego dnia odbył się pogrzeb pana Bastien, którego całkowicie zniekształcone zwłoki złożono na pobliskim cmentarzu.
XL.

W parę dni po opisanych wypadkach David siedział w pokoju Marji, która, jeszcze nie opuszczała łóżka.
Rozmawiano o tem, co było najbliższe sercu Marji — o przyszłości Fryderyka.
Byli sami. Fryderyk z pomocą poczciwego doktora przybierał kwiatami i zielenią cały dom, usuwając starannie wszystko, co mogłoby przypominać smutnej pamięci pana Bastien. Urządził dom, w którym mieli zamieszkać we troje — Marja, David i on, ich syn, bo Fryderyk, który ojca znał mało i z najgorszej strony, darzył nauczyciela iście synowskiem przywiązaniem.
— Gdy nasz Fryderyk wejdzie do szkoły politechnicznej — mówiła Marja — wtedy musimy się z nim rozłączyć... O! niech pan będzie zupełnie spokojny, w takim razie potrafię być mężną, ale pod jednym warunkiem...
— A warunek ten?...
— Wyśmieje mnie pan zapewne, bo to jest dzieciństwo, może śmieszność. Otóż pragnęłabym wtedy ażebyśmy mogli gdzie mieszkać w bliskości... I jeżeli mam wyznać panu prawdę, byłoby mojem najgorętszem życzeniem, jeżeli to być może, mieszkać zupełnie naprzeciwko szkoły. Pan się będzie śmiał ze mnie?
— Nie, pani, nie śmieję się bynajmniej z takiej myśli, owszem, znajduję ją wyborną... bo w takiej bliskość: mogłaby pani naszego kochanego Fryderyka widzieć dwa razy dziennie, nie rachując jeszcze jego wolnych wyjść, owych dwóch długich, rozkosznych dni, w których posiadaliśmy go wyłącznie.
— Doprawdy — rzekła Marja z uśmiechem — czy pan nie znajduje, że jestem zanadto... matką?
— Odpowiedź moja będzie bardzo prosta. Ponieważ jest rzeczą pożyteczną zawczasu myśleć o przyszłości, przeto jeszcze dzisiaj napiszę do Paryża, ażeby pierwszy stosowny lokal naprzeciw szkoły politechnicznej dla nas został najęty.
— Jak pan jest dobry!
— Doprawdy, dobroć to bez żadnej zasługi podzielać z panią szczęście mieszkania w bliskości naszego kochanego Fryderyka.
Marja milczała przez chwilę, nareszcie błogie łzy szczęścia zabłysły w jej oczach i, zwróciwszy się do David‘a. rzekła do niego z nieopisaną tkliwością:
— Jak upajające jest szczęście...
Jej łzami zwilżone oczy szukały i spotkały się z oczyma David’a, i długo spoczywały na sobie ich spojrzenia w niemem, czarującem zachwyceniu.
Nareszcie drzwi się otworzyły i weszła do pokoju Małgorzata.
— Panie David, czy pan raczy przyjść?
— A mój syn — zapytała Marja — gdzież on jest?..
— Pan Fryderyk jest zatrudniony... bardzo zatrudniony, pani — odpowiedziała służąca, spoglądając na David‘a, który poszedł ku drzwiom.
— Jeżeli pani pozwoli — odezwała się znowu Małgorzata — to ja tu zostanę, na wypadek jeżeliby pani czego potrzebowała.
— Oj! Małgorzato... Małgorzato — rzekła młoda niewiasta, uśmiechając się i kiwając głową — tu się coś nowego knuje.
— Jakto, pani?
— O! ja mam dobre oko! to bieganie dzisiejszego poranku po całym domu, które słyszałam w sieni, to oddalenie się Fryderyka w godzinach, kiedyby powinien pracować... pewien niezwykły szmer i przestawiana w salonie...
— Upewniam panią... że...
— Dobrze już, dobrze, nadużywają mojej słabości — odpowiedziała Marja, uśmiechając się — wiedzą, że jeszcze nie mogę chodzić... i sama zobaczyć, co się tam dzieje...
— O! pani, cóż pani myśli...
— Słuchaj, Małgorzato, zapewne to będzie jakaś niespodzianka?
— Niespodzianka, pani?
— Pójdź do mnie, Małgorzato, opowiedz mi, proszę cię. Im prędzej będę szczęśliwą, tem szczęście moje będzie dłuższe.
— Pani — rzekła Małgorzata z heroiczną stałością — byłaby to istna zdrada.
W tej chwili weszli do pokoju David, Fryderyk i doktór Dufour.
Małgorzata oddaliła się, szepnąwszy pierwej do Fryderyka:
— Panie Fryderyku, skoro kaszlnę pod drzwiami.. wtedy już wszystko będzie gotowe.
To powiedziawszy, wyszła.
Spostrzegłszy doktora, pani Bastien rzekła do niego wesoło:
— O! teraz, kiedy pan tu jest, kochany doktorze, teraz, nie wątpię już wcale o knującym się spisku.
— Spisek? — powtórzył pan Dufour, udając zdziwienie, gdy tymczasem David i Fryderyk z uśmiechem — spojrzeli na siebie.
— Tak, tak — odpowiedziała Marja — jakaś niespodzianka, która mnie oczekuje, ale zwracam uwagę pana, że wszelkie niespodzianki dla biednych chorych, jak ja, są nader niebezpieczne, i że byłoby daleko lepiej, gdyby mi pan wszystko naprzód powiedział.
— Mogę pani tylko powiedzieć, moja kochana, piękna, niecierpliwa pacjentko, że dzisiaj, jakeśmy się na to zgodzili, musi pani spróbować przejść się trochę, ponieważ zaś to będzie pierwsza próba, przeto moim obowiązkiem jest, tak, moim obowiązkiem, ażebym tej pierwszej próbie sił pani był obecny.
Zaledwie powiedział to doktór, usłyszano lekkie kasłanie Małgorzaty pod drzwiami.
— Teraz, kochana matko — rzekł Fryderyk z tkliwością do młodej kobiety — teraz odwagi, odbędziemy wielką przechadzkę po całym domu.
— O! czuję w sobie siłę, która was wszystkich wprawi w zdziwienie — odpowiedziała Marja z uśmiechem, zabierając się powstać z krzesła, co przecież nastąpiło z pewną trudnością, gdyż była jeszcze bardzo osłabiona.
Był to powabny, a zarazem rozrzewniający widok.
Marja postępowała chwiejnym krokiem, David szedł po prawej, a doktór po lewej stronie, gotowi wesprzeć ją, jeśliby ją siły miały opuścić, gdy tymczasem Fryderyk z wyciągniętemi rękami tyłem przed nią postępował, jak się to dziać zwykło przy dzieciach, które próbować sił swoich zaczynają.
— Widzicie, jak jestem mocna — rzekła Marja wesoło, idąc zwolna za synem, który tkliwie do niej się uśmiechał — i gdzież wy mnie prowadzicie?
— Zobaczysz, kochana matko.
Zaledwie Fryderyk wymówił te słowa, gdy Małgorzata wydała okropny krzyk za drzwiami.
Potem drzwi się otworzyły nagle, i szyderski, przenikliwy głos jakiś zawołał:
— Zaczekajcie trochę!! wasz stary, tłusty poczciwiec żyje jeszcze!
Marja, która stała naprzeciwko drzwi, krzyknęła okropnie i nawznak upadła na ziemię.

Spostrzegła bowiem swego męża, Jakóba Bastien!

XLI.

Czytelnik przypomina sobie zapewne, że pan Bridou w chwili wyjazdu z Jakóbem Bastien do Blemour, włożył na siebie futro swego przyjaciela. Będąc jeszcze nawpół podchmielonym, pan Bastien, jakkolwiek mu to stary Andrzej silnie odradzał, uparł się koniecznie, ażeby pojechać drogą, która jeszcze była zalana wodą wezbranego przyległego stawu. Koń wpadł na głębinę, a bryczkę porwał prąd wody; wprawdzie udało się panu Bridou wyskoczyć z bryczki, ale zapędzony przez wodę aż do koła bliskiego młyna, został przez nie zupełnie zgnieciony. Część jego szuby zaczepiła się na kole, a w kieszeni znaleziono kilka odpieczętowanych listów pod adresem pana Bastien. Stąd powstała owa nieszczęsna pomyłki, że myślano, iż pan Bastien został zgnieciony przez młyńskie koła, a ciało pana Bridou, uniesione przez wodę, na zawsze znikło.
Ponieważ pan Bastien był bardzo otyły i nie zdołał wydobyć się z bryczki, przeto okoliczność ta stała się w obecnej chwili środkiem jego ocalenia. Koń, pędzony jakiś czas przez wodę, dostał się nareszcie na mieliznę: lecz tu, wdrapawszy się z największym wysiłkiem na bardzo spadzisty wzgórek, upadł nareszcie: skutkiem tego przewróciła się bryczka, a Jakób ciężko raniony w głowę, pozostał bez przytomności na miejscu. Rano dopiero robotnicy, udający się na pole, znaleźli go tutaj i zanieśli do odosobnionej osady, która od miejsca tego wypadku była dosyć znacznie oddalona.
Tu Jakób długo leżał z powodu swej rany i niebezpieczniej choroby, która się wywiązała skutkiem przestrachu i zbyt długiego zostawania w bałwanach zimnej jak lód wody.
Kiedy zaś był w stanie napisać do swej żony, z oznajmieniem jej swego powrotu, zaniedbał tego uczynić, ponieważ sobie postanowił zmartwychwstaniem swojem. zwłaszcza, że według wszelkiego prawdopodobieństwa musiano go uważać za umarłego, wypłatać żonie porządnego figla; nie łudził się bowiem bynajmniej co do uczuć, jakich Marja doznać musiała odebrawszy wiadomości o jego tragicznym zgonie.
Widzieliśmy już, w jaki sposób Jakób wykonał swój plan.
Lecz nędznik ten, spostrzegłszy, że żona na widok jego, jakby piorunem rażona, upadła, myślał, że ją zabił, zdjęty szałem nieopisanej trwogi, bez namysłu uciekł z domu.
Ten cios nie samą tylko spotkał Marję.
Podobnież uderzony nagłem zjawieniem się pana Bastien, Fryderyk, widząc nadto swą matkę upadającą na ziemię, jakby siłą elektryczną dotknięty, tracąc w jednem oka mgnieniu całą przytomność, zachwiał się i upadł w objęcia doktora Dufour.
Nie zaniesiono biednego młodzieńca do jego pokoju, przyległego sypialni matki, ale do pracowni; śpiesznie urządzono mu tutaj łóżko, gdyż doktór Dufour słusznie się obawiał, że w tak niepokojącym stanie, w jakim się matka i jej syn znajdowali, zbliżenie ich do siebie mogło dla obojga być zgubne, zwłaszcza, że w pokoju Marji słychać było każde niemal słowo wymówione w pokoju Fryderyka.
Doktór nie mógł obojgu jednocześnie udzielać swej pomocy: najprzód zajął się Marją, która zaledwie zaczynając wracać do zdrowia, tem okropnem wstrząśnieniem mogła i niestety musiała być śmiertelnie dotkniętą.
Kiedy pan Dufour wrócił do Fryderyka, zastał go w stanie przerażającym, nieszczęsny młodzieniec miał sparaliżowany mózg; ponieważ nie doznał tak spiesznego ratunku, jakiego wymagało jego położenie, przeto stan jego był już beznadziejny.
Marja, przyszedłszy nieco do siebie, czuła, że jest bliską zgonu i prosiła usilnie, ażeby mogła jeszcze zobaczyć swego syna.
Pomieszanie Małgorzaty, jej boleść, jej wymówki, ażeby usprawiedliwić nieobecność Fryderyka w chwili tak uroczystej, wszystko to doprowadziło młodą matkę do tego, że się domyśliła prawdy.
Czuła ona, że tak powiemy, iż syn jej, równie jak ona sama, umierał.
Wtedy Marja chciała zobaczyć David’a.
Małgorzata przyprowadziła go i został sam z panią Bastien, której anielskie oblicze już było zaznaczone piętnem śmierci; skinęła swą białą i zimną ręką na David’a, ażeby przy niej usiadł na łóżku, i rzekła:
— Gdzie, jest mój syn?
— Pani...
— Jego nie ma, ukrywają mi to.
— Nie wierz pani temu...
— Rozumiem wszystko, jest on już umierający, a ponieważ mój zgon także się już zbliża, przeto chciałam cię pożegnać, panie Henryku.
Po raz pierwszy i niestety! po raz ostatni Marja nazywała David’a jego imieniem.
— Jakto, pożegnać! — powtórzył David z rozdzierającem serce łkaniem — pożegnać!!
— Nie chcę przynajmniej umrzeć, nie powiedziawszy pierwej, jak bardzo pana kochałam. Ale pan wiedział o tem, nieprawdaż, mój przyjacielu?
— I pani mówi, że chcesz umierać! Nie! nie! Marjo, potęga miłości mojej musi powrócić pani życie — zawołał David, nie posiadając się ze wzruszenia. — Umrzeć! dlaczegóż umrzeć? przecież my się tak kochamy!
— Tak, miłość nasza jest głęboka, mój przyjacielu! dla mnie rozpoczęła się ona, z dniem, w którym moje biedne dziecię powróciło do tego życia duchowego, które pan w niem wskrzesiłeś.
— O! Boże! jakież to nieszczęście...
— Nie, Henryku; moja śmierć nie jest dla nas nieszczęściem. Wiesz, zdaje mi się, że w obecnej chwili, kiedy mam opuścić to życie, dusza moja wolna od wszelkich węzłów z ziemią, może czytać w przyszłości, Henryku, czy wiesz, jaki byłby nasz los?
— Pani mnie o to pyta? Wszakże jeszcze dziś rano... nasze plany...
— Posłuchaj mnie, mój przyjacielu, w miłości macierzyńskiej są głębokie tajemnice, które może dopiero w godzinę śmierci się odsłaniają. Od chwili, jakem się uważała za wolną, wystawiałam sobie równie jak ty, Henryku, przyszłość naszą powabną, czarującą. Jeszcze kilka miesięcy, a tobie, synowi mojemu i mnie życie miało się stać rajem.
— O! to marzenie... to marzenie!...
— To marzenie było... piękne... Henryku... lecz zbudzenie byłoby może bolesne.
— Co mówisz?
— Wiesz, jak silnie mój syn mnie kocha... wiesz, że niema miłości namiętnej bez zazdrości... prędzej lub później, z powodu miłości mojej dla ciebie, Henryku, byłby on stał się zazdrosny.
— On... on... zazdrosny względem mnie?
— Wierz sercu matki... ja się nie mylę.
— Ah! mężna i szlachetna aż do ostatniego tchnienia, i teraz jeszcze chciałabyś złagodzić mą boleść!
— Powiedz raczej... że jestem matką... aż do ostatniego tchnienia. Posłuchaj mnie jeszcze, Henryku. Połączywszy się z tobą, to skromne nazwisko, które mój syn chciał nad wszystkie inne wsławić... dlatego, że to nazwisko było moje, bo on wszystko do mnie tylko odnosił.
— Ah, tak jest... we wszystkich jego myślach, ty, Marjo, miałaś największy udział; niedawno jeszcze, w chwili, kiedy był bliski śmierci, wołał: moja matko!... jako ostatnie wezwanie o ratunek... i z temi także słowy: moja matko!... wstąpił na drogę swego chlubnego przeznaczenia.
— Mój przyjacielu, nie łudźmy się wcale... Jak wielką byłaby nasza zgryzota, gdyby w chwili naszego połączenia obawa wzbudzenia zazdrości mego syna, była mnie może od tego wstrzymała... a jednak, wyrzec się naszej miłości, to byłoby okropne... albo, myśl ta jest jeszcze straszniejszą, zazdrość Fryderyka byłaby się może zbudziła dopiero po naszem połączeniu. Cóżbyśmy wtedy zrobili? Coby się z nami stało?
— Nie... nie, Marjo... nie wierz temu... Fryderyk i mnie także kocha... a twojemu i mojemu szczęściu... onby się poświęcił...
— Poświęcił... dobrze, mój przyjacielu... onby się poświęcił... o, ja go znam; ani jedno słówko, ani jedna skarga nie byłaby wyszła z jego ust. Zawsze uprzejmy, zawrze tkliwy, smutnie byłby się do nas uśmiechał... i nieznacznie... powoli... widzielibyśmy go zstępującego do grobu.
— O! mój Boże!... to okropne... Biada mi! — mówił David głosem cichym i bolesnym. — Biada mi!
— Przeciwnie! szczęśliwy jesteś, Henryku... bo byłeś najszlachetniejszym z ludzi — zawołała Marja w natchnieniu, które jej gasnące rysy nadziemskim ożywiło wyrazem. — Szczęśliwy jesteś, Henryku, bo byłeś kochany.. o! namiętnie kochany, a temu prawemu sercu, które cię ubóstwiało, nie wycisnąłeś nigdy ani jednej łzy, nie sprawiłeś ani jednej chwili wstydu. Tak jest, Henryku... kochałam cię... bez wahania... bez walki... kochałam cię z dumą, z całym spokojem duszy... gdyż miłość moja dla ciebie obejmowała w sobie słodkie, święte uczucia obowiązku... Odwagi zatem, mój przyjacielu... niechaj cię wspomnienie Marji i Fryderyka Bastien, wspiera i pociesza...
— Co mówisz?... Fryderyka?... O! przynajmniej on mi pozostanie, on...
— Mój syn... nie przeżyje mnie.
— Fryderyk?
— Ja to czuję, tu... patrzaj, Henryku... tu, w sercu mojem, mówię ci, on umiera...
— Ależ przed chwilą dopiero... mówił mi Piotr, wychodząc z pokoju, w którym umieszczono to nieszczęśliwe dziecko, że jeszcze nie wszystka nadzieja stracona... Nie.. nie... i onby miał umrzeć, to byłoby zbyt okropne.
— Dlaczegóż to... Henryku?
— Wielki Boże! Ty, Marjo!... jego matka?... zadajesz mi takie pytanie
— Powiedziałam ci, mój przyjacielu... że w miłości macierzyńskiej są głębokie tajemnice... Uważałabym za okropne dla siebie nieszczęście, przeżyć mojego syna... Fryderyk równie mnie kocha, jak ja jego... Musi więc myśleć, jak ja... i myśli tak... on jest szczęśliwy, o! szczęśliwy, kiedy mnie nie przeżyje.
— Biada mi... Utracić oboje!...
— Marja i Fryderyk Bastien nie mogą być rozłączeni.. ani w tem, ani w przyszłem życiu, mój przyjacielu.
— Ah! jesteś bardzo szczęśliwa, Marjo... ty... i on...
— Henryku!... siły moje już są wyczerpane... zimno grobowe ogarnia mnie... daj mi twą rękę... twą ukochaną.. wierną... rękę.
David rzucił się na kolana przed łóżkiem młodej matki i, okrywając jej ręce łzami i pocałunkami, gorzko płakał.
Coraz słabszym głosem Marja mówiła dalej:
— Jeszcze mam ostatnie życzenie Henryku, które wypełnisz... jeżeli to być może... Bastien... wspomniał, że chciałby ten dom sprzedać... nie chciałabym, ażeby obcy ludzie zajęli to mieszkanie, gdzie upłynęło moje i syna mojego życie... bo życie moje poczyna się z dniem, w którym zostałam matką... Pan Dufour, twój najlepszy przyjaciel... mieszka tu w bliskości... Wszakże chciałeś tu kiedyś wrócić... i przy nim... osiąść, przyśpiesz tę chwilę. Henryku... w takiem sercu, jak jego, znajdziesz wielką pociechę.
— O! Marjo, dom ten będzie dla mnie przedmiotem pobożnej czci i poszanowania, lecz...
— Dziękuję ci, Henryku! o! dziękuję ci! ta myśl pociesza mnie. Jeszcze ostatnia prośba... nie chciałabym być rozłączoną z moim synem. Rozumiesz mnie?... nieprawdaż?
Gdy Marja wymówiła te słowa, usłyszano w sieni mocny łoskot.
Z trwogą i przerażeniem wołała Małgorzata na doktora.
Nagle otworzyły się drzwi do pokoju pani Bastien. Śmiertelnie blady, z twarzą zmienioną, ciągnąc za sobą prześcieradło jakby całun grobowy, wszedł Fryderyk, którego Małgorzata daremnie usiłowała wstrzymać.
Ostatnia iskra siły ducha, może instynkt synowski, sprowadziły tu młodzieńca, ażeby skonał przy swej matce.
David, który klęczał przed łóżkiem pani Bastien, porwał się przerażony z miejsca, jakby na widok jakiego widma.
— Matko, matko — rzekł Fryderyk zamierającym głosem, rzucając się na piersi Marji i chwytając ją w swe objęcia w chwili, kiedy doktór wbiegł za nim do pokoju.
— O! pójdź... moje dziecię... pójdź! — powiedział Marja osłabionym głosem, ściskając syna swego po raz ostatni — teraz... już... na wieki... jesteśmy z sobą...
Były to ostatnie słowa młodej matki.

Fryderyk i Marja oddali ducha w tym ostatnim uścisku.

EPILOG.

Rozpoczęliśmy tę powieść przypuszczeniem, że podróżny, udający się w roku 1828 i potem w dwa lata później, z miasta Pont-Brillant do zamku tegoż nazwiska, musiałby koniecznie zwrócić uwagę swą na ową przyjemną zmianę, jaka w tym przeciągu czasu zaszła w skromnem mieszkaniu Marji Bastien.
Teraz powieść tę zakończymy podobnemże przypuszczeniem.
Gdyby tenże sam podróżny w osiemnaście miesięcy po śmierci Fryderyka i Marji powtórnie przechodził do zamku Pont-Brillant, nie byłby dostrzegł na folwarku żadnej nowej zmiany.
Taż sama powabna prostota panowała jeszcze w tem skromnem mieszkaniu; też same kwiatki pielęgnowane były przez starego Andrzeja; też same stuletnie drzewa dębowe ocieniały zieloną murawę, po której toczył swą czystą wodę spokojny strumyczek.

Ale ów podróżny dostrzegłby już teraz z rozrzewnieniem w najcienistszej części lasu, niedaleko małej zcicha szemrzącej kaskady, pomnik z białego marmuru z tym napisem:
Marja i Fryderyk Bastien.

Przed tym pomnikiem, który osłonięty był prostym daszkiem, otoczonym bluszczem i innemi roślinami pnącemi, znajdowało się czółno złożone Frylerykowi w ofierze po owym okropnym wylewie, na którem było wyryte:

Ubodzy mieszkańcy Doliny panu
Fryderykowi Bastien.

Gdyby ów podróżny przechodził koło tego lasku zrana lub o zachodzie słońca, ujrzałby tam mężczyznę w żałobie, wysokiego wzrostu, wprawdzie młodego jeszcze, ale z włosem białym, który pobożnie zbliżał się do tego nagrobku.
Mężczyzną tym był David.
Wypełnił on życzenie Marji.
Nic tutaj nie zmieniono, ani zewnątrz, ani wewnątrz domu; pokój młodej matki, pokój Fryderyka, pracownia, gdzie znajdowały się jeszcze te wszystkie roboty, które syn pani Bastien nieukończone pozostawił, wszystko było w takim samym stanie, jak w dzień śmierci matki i jej dziecka.
Pokój Jakóba Bastien został zamurowany.
David ciągle mieszkał na temże poddaszu, które zajmował jako guwerner; Małgorzata składała całą jego służbę.
Doktór Dufour odwiedzał David’a codziennie, i zamierzał przenieść swoje mieszkanie zupełnie do niego, skoroby tylko wszystkich swoich pacjentów zdał pewnemu młodemu doktorowi, który niedawno przybył do Pont-Brillant.
Na pamiątkę swego młodszego brata i Fryderyka, David, pragnąc upożytecznić boleść i smutek swój, kazał jednę ze stodół folwarcznych przerobić na szkołę; tu codziennie nauczał dzieci z okolicznych osad. Dla większego zapewnienia dobrodziejstw oświaty, dawał rodzicom swych uczniów pewne wynagrodzenie, gdyż prawie zawsze ubóstwo zniewala rodziny, że używają swych dzieci do pomocy w pracy, a przez to przeszkadzają im w korzystaniu z nauki.
Przypuszczamy nareszcie, że nasz podróżny zatrzymał się przed skromnym pomnikiem Marji i Fryderyka i tam spotkał jednego z wieśniaków Doliny.
— Mój przyjacielu kochany — zapytałby go ów podróżny — cóżto za grób pod temi staremi dębami?
Otrzymałby wtedy odpowiedź:
— Jest to grób tego, który ma imię świętego patrona tutejszej okolicy.
— Jak on się nazywał?
— Fryderyk Bastien, kochany panie, i jego dobra, anielska matka... jest razem z nim pochowana.
— Wy płaczecie... mój przyjacielu?
— Tak, panie, bo wszyscy gorzkiemi łzami płaczą, wszyscy, którzy znali tę anielską matkę i tego... anielskiego syna.
— Więc oni byli bardzo kochani w waszej okolicy?
— Czy pan widzi ten piękny duży zamek za lasem?
— Widzę, to zamek Pont-Brillant.
— Otóż młody margrabia i jego stara babka są może bogatsi od samego króla... Rok rocznie posyłają oni wiele pieniędzy ubogim, lecz jeżeli imię pana margrabiego jest raz wspomniane przez poczciwych mieszkańców Doliny to imię Fryderyka Bastien i jego matki sto razy będzie wspomniane.
— A dlaczegóż to?

— Bo w braku pieniędzy, których im nie wystarczało, matka dzieliła się z ubogimi dobrem sercem i połową chleba swego... syn zaś, on... ah! on oddawał życie swoje, kiedy było potrzebą, ażeby ocalić innych... ja jestem świadkiem tego... i wszyscy moi... nie licząc jeszcze innych rodzin, które młodzieniec ten z niebezpieczeństwem własnego życia, podczas strasznego wylewu przed dwoma laty uratował. Dlatego to, kochany panie, imię naszego patrona dłużej będzie w Dolinie wspominane, aniżeli zamek Pont-Brillant istnieć będzie... Zamki upadają w gruzach, gdy tymczasem dzieci naszych dzieci nauczą się od swych ojców wiecznie powtarzać imię Fryderyka Bastien.

GNIEW.
I.

Około połowy karnawału r. 1801, ożywionego radosną wiadomością o podpisaniu pokoju w Lunéville, kiedy jeszcze Bonaparte był pierwszym konsulem Rzeczypospolitej francuskiej, następująca scena odbywała się w miejscu odosobnionem i osłoniętem zburzonemi w połowie wałami miasta Orleanu.
Była siódma godzina zrana, dzień zaczynał się dopiero, i jakiś mężczyzna okryty ciemną opończą, przechadzał się wzdłuż i wszerz przyśpieszonym krokiem; zimno było nadzwyczajne, poranek mglisty; od czasu do czasu człowiek ten chuchał w palce, tupał nogami, ażeby się nieco rozgrzać i niecierpliwie spoglądał na ścieżkę, prowadzącą około podstawy jednego bastjonu.
Nareszcie w dziesięć minut później, drugi mężczyzna, odziany w płaszcz, a dotąd osłonięty wystającą częścią bastjonu, pokazał się na ścieżce i śpiesznie zbliżył się do człowieka odzianego w opończę. Przywitawszy się, rozpoczęli następującą rozmowę:
— Myślałem, że się spóźnię — rzekł mężczyzna w płaszczu.
— Mamy jeszcze kwadrans czasu — odpowiedział drugi — czy masz szpady?
— Oto są... właśnie one mnie zatrzymały, bo z trudnością mi przyszło wystarać się o nie. A Iwon, czy widziałeś go dzisiaj rano?
— Nie; powiedział mi tylko wczoraj wieczorem, że tu przyjdzie prosto. Obawiał się bowiem, i to słusznie, ażeby moje przybycie do niego, a potem nasze wyjście, tak wczesne, nie zatrwożyło jego żony i nie obudziło w niej jakiego podejrzenia.
— A więc, zanim przyjdzie Iwon, opowiedz mi, mój kochany, przebieg tej sprawy. Wiesz bowiem, że wczoraj wieczorem zacny nasz przyjaciel zaledwie kilka słów mógł przemówić.
— To bardzo proste, na ostatniem posiedzeniu trybunału pewien adwokat, nazwiskiem Laurent, przedstawiając swoją sprawę, wytknął wyraźnie mniemaną stronniczość naszego przyjaciela, który właśnie był sędzią toczącej się sprawy.
— To niegodnie, bretońska prawość Iwona Cloarek jest powszechnie znana.
— Niezawodnie, ale znasz gwałtowność i niesłychaną drażliwość charakteru naszego przyjaciela; dlatego też, zerwawszy się z krzesła i przerywając adwokatowi, zawołał: „Panie Laurent, jesteś podłym oszczercą; mówię to nie jako urzędnik, ale jako człowiek honoru; i powtórzę panu toż samo po naszem posiedzeniu“. Możesz sobie teraz wyobrazić wzburzenie trybunału.
— Trzeba przyznać, że to było za porywczo, jak na urzędnika.
— „To być może, panie“, śmiało odpowiedział adwokat Iwonowi, „zobaczymy się później“. Sprawa idzie dalej: po skończonem posiedzeniu, trybunał dokłada wszelkich usiłowań, ażeby załagodzić spór, adwokaci wstawiają się także ze swej strony; ale znasz żelazny upór naszego przyjaciela. Adwokat Laurent, człowiek bardzo odważny, żądał, ażeby go przeproszono; na tę propozycję, myślałem, że krew zaleje Iwona z gniewu i oburzenia. Słowem, ułożono spotkanie na dzisiejszy poranek i wybrano szpady.
— Rozumiem zupełnie drażliwość naszego przyjaciela lecz obawiam się, że w jego położeniu, jako urzędnikowi ten pojedynek może bardzo zaszkodzić.
— I ja lękam się tego, chociaż krok tak śmiały podniesie trochę togę sądową. Ale, co gorsze, Iwon miał już ważne nieporozumienia z prezesem trybunału, który, jak mówią, nie jest człowiekiem bez skazy, a co jest jeszcze gorsze, gwałtowność charakteru naszego przyjaciela dwukrotnie już spowodowała jego przeniesienie.
— Serce tak dobre, tak szlachetne.
— Prawda, ale ta nieszczęśliwa głowa! i ta przeklęta drażliwość, której nie może powściągnąć.
— I jemu było zostać urzędnikiem, z takim charakterem!
— Cóż chcesz? jego ojciec, będąc także urzędnikiem, żądał, ażeby syn obrał sobie podobny zawód. Iwon uwielbiał swego ojca i był mu posłuszny. Gdy potem utracił ojca, było już za późno zmienić obrany stan; a, zresztą, nie posiada wcale majątku, pensja urzędnika jest jedynym jego dochodem, a ma żonę i dziecko. Musi więc, jak widzisz, dźwigać swoje jarzmo.
— Tak... ale mi go żal.
— Proszę cię, wszakże Iwon dobrze włada szpadą, nieprawdaż?
— Bardzo dobrze, gdyż w pierwszej swojej młodości namiętnie lubił wszystkie ćwiczenia tego rodzaju; lecz obawiam się, ażeby odwaga i gniew nie uniosły go zbytecznie, i żeby na oślep nie rzucił się na niebezpieczeństwo...
— Wołałbym widzieć w nim więcej zimnej krwi. A jego przeciwnik?
— Słyszałem, że również niezły szermierz.
— Na wszelki przypadek pozostawiłem stąd o dwadzieścia kroków fiakra, który mnie tu przywiózł. Na szczęście Iwon mieszka pod samą bramą miasta.
— Co znowu, ja nie chcę myśleć o żadnem nieszczęściu! Byłoby to śmiertelnym ciosem dla żony Iwona. Gdybyś ty wiedział, jak ona go kocha! To anioł wdzięków i słodyczy! On także ze swej strony jest dla niej nieoceniony. Uwielbiają się oboje. I gdyby nieszczęście chciało...
— Czy nie słyszysz jakiegoś głosu?
— Rzeczywiście. To pewnie nasi przeciwnicy. Żałuję że Iwon nie stanął pierwszy na miejscu.
— Zapewne ostrożności, jakie musiał przedsięwziąć względem swej żony, zatrzymały go trochę.
Wkrótce potem trzy osoby pokazały się z za bastjonu, zbliżając się do miejsca schadzki; był to przeciwnik Iwona i dwaj jego świadkowie. Powitali oni uprzejmie znajdujących się już na miejscu, tłumacząc się z powodu swego spóźnienia; na co odpowiedziano im, że nawet pan Cloarek jeszcze nie przybył, ale zapewne wkrótce nadejdzie.
Następnie jeden ze świadków zaproponował, ażeby w oczekiwaniu na pana Cloarek wyznaczyć tymczasem miejsce pojedynku; wniosek ten przyjęto, miejsce walki wybrano, a tymczasem przybył i Iwon. Czoło jego zroszone potem, pierś zadyszana wskazywały dostatecznie jego pośpiech; uścisnął serdecznie ręce swoich świadków i powiedział im pocichu.
— Miałem największy kłopot w świecie, żeby się wymknąć bez obudzenia podejrzenia mej żony. — Poczem, zwracając się do swego przeciwnika, rzekł do niego głosem, który chciał uczynić jak najspokojniejszym, — przepraszam bardzo, że pan musiał na mnie czekać, lecz moje spóźnienie jest zupełnie mimowolne.
Adwokat ukłonił się, i zaczął się rozbierać, co również i Cloarek uczynił, gdy tymczasem świadkowie mierzyli szpady.
W miarę jak się zbliżała chwila walki, widać było, jeśli tak można powiedzieć, jak gniew Iwona wzrastał i wrzał coraz gwałtowniej; całe jego ciało drżało chwilami; krew tryskała niemal, z jego rąk i twarzy, iskrzące oczy pałały ogniem; grube żyły jego silnych rąk wystąpiły na wierzch jak postronki; jego rysy wyrażały pewien rodzaj dzikiego zadowolenia; zdawało się, że grożące niebezpieczeństwo stawiało go w jego żywiole i że dopiero teraz swobodnie oddychał. Ten popędliwy charakter, ta natura gwałtowna, burzliwa, prawie ciągle zostająca pod przymusem i krępowana tysiącznemi względami, nie mogła nigdy dosięgnąć swej zupełnej swobody, całej swej potęgi czynu chyba tylko wśród uniesień walki, niebezpieczeństwa i gniewu. Niecierpliwość i zapał Iwona były tak wielkie, że rozebrawszy się szybciej od adwokata, byłby się rzucił na mego, gdyby dwaj jego świadkowie nie byli go wstrzymali za ręce.
Nareszcie stanęli na oznaczonem miejscu i jeden ze świadków wymówił te uroczyste słowa:
— Panowie, zaczynajcie.
Cloarek uderzył na swego przeciwnika z tak natarczywą wściekłością, że ten, zdziwiony tem gwałtownem natarciem, zachwiał się, osłaniając się wszakże z całą zręcznością; lecz nie więcej jak po dwóch minutach walki, zapaśnik jego przebił mu rękę nawylot i adwokat mimowolnie upuścił swą szpadę.
— Stójcie, panowie — zawołali świadkowie, ujrzawszy jednego, z walczących rozbrojonym.
Na nieszczęście Bretończyk tak był uniesiony gniewem, że nie usłyszał wcale tych słów pokoju: stójcie, panowie, i z podwójną gwałtownością uderzył na swego przeciwnika; lecz ten, złożywszy już zresztą dowody dostatecznej odwagi w dotychczasowej walce, a widząc się bez żadnej obrony wystawionego na ciosy szaleńca, odskoczył na bok, odwrócił się nagle i uciekł z oznaczonej mety.
Wściekły Bretończyk rzucił się za nim w pogoń, ale jego świadkowie dognali go i rozbroili nie bez oporu przecie i z jawnem niebezpieczeństwem, gdy tymczasem jeden z przyjaciół adwokata obwiązywał chustką jego ranę, która jednak nie wzbudzała poważniejszej obawy.
Świadek Cloarek‘a ofiarował grzecznie swój powóz ranionemu, który go przyjął i obaj przeciwnicy rozstali się po zawarciu zgody.
— Iwonie — rzekł do popędliwego urzędnika jeden z jego przyjaciół, zbliżając się do bramy miejskiej — o czemżeś ty myśłał, ażeby się jeszcze rzucić na rozbrojonego nieprzyjaciela?
— To prawda, ciebie chyba szatan opętał, mój drogi — — dodał drugi.
— Nie mogłem przypuścić, ażeby to już miało być skończone — odpowiedział Iwon z żałosnem westchnieniem.
— Doprawdy, przy sposobie, w jaki wziąłeś się do rzeczy, walka nie mogła trwać długo.
— Ah! jabym potrzebował conajmniej godziny walki; wtedy dopiero, zdaje mi się, byłbym na długo spokojny — rzekł Cloarek. — Jeszcze czuję wszystką krew wzburzoną we mnie, ogień mnie pali. Sądziłem, że przynajmniej teraz pozwolę sobie dowoli.
Iwon wymówił te słowa z wyrazem tak naiwnej niechęci, że w tej chwili okazał się prawdziwie dziecinnym, i świadkowie jego nie mogli wstrzymać się od uśmiechu.
— Do pioruna! — zawołał drażliwy Bretończyk, rzuciwszy najprzód gniewne spojrzenie na śmiejących się przyjaciół; poczem, wstydząc się zapewne tego uniesienia, spuścił głowę i zamilkł, gdy jeden ze świadków odezwał się wesoło:
— Mój dzielny Iwonie, nie myśl znowu kłócić się z nami. Toby nie było warte pracy, we dwóch nawet zaledwiebyśmy ci mogli dać dziesięć minut roboty.
— Słuchaj, Cloarek, upamiętaj się trochę — dodał drugi. — Przeciwnie, powinieneś się uważać za bardzo szczęśliwego, że ta niebezpieczna sprawa w ten sposób się skończyła. Nie zostałeś rannym, a rana twego przeciwnika jest dość lekka. Czy można, żądać czegoś pomyślniejszego?
— On ma słuszność, bo wyobraź sobie naszą rozpacz, mój biedny Iwonie, gdybyśmy cię naprzykład w tej chwili nieśli konającego do domu? Pomyślże o twej żonie... o twej córce...
— Moja żona! moja córka! — zawołał Cloarek z wzruszeniem — ah! słusznie mówicie — i łzy stanęły mu w oczach. — Jestem szalony, wściekły — dodał po chwili. — Ale to nie moja wina, wierzaj mi; wszakże to w naszej starej Bretanji mówią: Gdzie zanadto krwi, tam zanadto ognia.
— W takim razie, mocz nogi w wodzie z gorczycą, i kaź sobie puścić krew, nieszczęśliwy! ale nie bierz szpady za lancet, a przedewszystkiem nie upuszczaj krwi innym, dlatego że sam jej masz zanadto — odparł żartobliwie jeden, z jego przyjaciół.
— Albo nareszcie czytaj filozofów, mój drogi — dodał drugi — i, do djabła, nadewszystko pamiętaj, że jesteś urzędnikiem, człowiekiem pokoju i powagi.
— Łatwo wam tak mówić — odpowiedział biedny Iwon, wzdychając. — Ale wy nie wiecie, co to jest mieć sędziowską suknię na grzbiecie i zbyt wiele krwi w żyłach!
I, podziękowawszy serdecznie swoim świadkom za ich przyjacielską usługę, Cloarek miał już wejść do swego mieszkania.
— Słuchajno, Iwonie — zawołał jeden z jego przyjaciół, w chwili kiedy się już mieli rozłączyć — wszakże my się dzisiaj wieczorem zobaczymy na balu kostjumowym, który daje teść twego prezesa? Powiadają, że z tego powodu wasz trybunał uwolniony jest od zachowania zwykłej powagi; rana twego przeciwnika jest lekka, nie popełnisz więc żadnej nieprzyzwoitości, jeżeli przybędziesz na tę zabawę, która zapowiada się ciekawie.
— Wprawdzie nie chciałem iść z początku, bo moja żona jest trochę cierpiąca — odpowiedział Iwon — lecz tak na mnie nalegała, ażebym się rozerwał, że postanowiłem pójść, i, mniejsza o to, przyjdę na chwilę przypatrzeć się balowi.
— A więc do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Iwon wszedł do domu, czając, że uściska swą żonę i dziecię, z podwójną tkliwością i przywiązaniem. Lecz zaraz na progu zatrzymany został przez służącą, która rzekła do niego:
— W gabinecie czeka na pana jakiś człowiek, ma podobno jakiś ważny interes.
— Dobrze, czy moja żona nie pytała się o mnie od czasu jak wyszedłem?
— Nie, panie. Właśnie teraz dopiero pani Robertowa wyszła od pani, która nam poleciła, ażeby nie wchodzono do jej pokoju dopóki sama nie zadzwoni, ponieważ, jak mówi, chciałaby się trochę przespać.
— Staraj że się więc wykonać to polecenie — odpowiedział Cloarek, i udał się do swego gabinetu, gdzie czekał na niego nieznajomy.
Był to wysoki i gruby mężczyzna, mniej więcej czterdziestoletni, o twarzy pospolitej, ubrany jak obywatel wiejski, który, ukłoniwszy się dosyć niezgrabnie, rzekł głosem najuprzejmiejszym, na jaki tylko zdobyć się potrafił:
— Czy pan sędzia Cloarek?
— Tak, panie.
— Ja, panie sędzio, jestem przyjacielem starego Leblanc z Gien, który zna pana.
— Rzeczywiście, wyświadczyłem mu jakąś przysługę; Zacny to człowiek, jakże się miewa?
— Bardzo dobrze, panie sędzio, właśnie to on mi powiedział: Jesteś w kłopocie, udaj się do pana Cloarek, lubi on dopomóc biedakom...
— Cóż mogę dla pana uczynić?
— Panie sędzio, ja jestem ojcem tego chłopaka, którego sprawa wkrótce rozpocznie się w tutejszym trybunale.
— O jakiej to sprawie chce pan mówić?
— O sprawie Józefa Rateau — odpowiedział gruby, mrugając oczyma z pewnem porozumieniem — fałszerstwo, tylko zwykłe fałszerstwo.
I Cloarek, zdziwiony i rozgniewany bezczelną swobodą, z jaką ten ojciec mówił o hańbiącem oskarżeniu, ciążącem na jego synu, odpowiedział mu surowo.
— Rzeczywiście, mój panie, niejaki Józef Rateau jest oskarżony o zbrodnię fałszu i wkrótce zostanie osądzony.
— Otóż słuchaj pan, panie sędzio, ja tam nie chodzę żadnemi manowcami; między nami mówiąc, chłopak przewinił, i dał się złapać jak jaki osieł...
— i Mości panie, zastanów się, pomyśl, że słowa twoje są bardzo ważne.
— Trudno zaprzeczać. Panie sędzio, ta rzecz jasna jak słońce, inaczej, pan się przecież domyśla, że staralibyśmy się...
— Do rzeczy, panie, do rzeczy — zawołał Iwon coraz bardziej oburzony sposobem myślenia i postępowaniem tego człowieka.
— Otóż rzecz tak się ma, panie sędzio, gdyby nie powody, których panu nie mogę wyjawić, małoby mnie to obchodziło, gdyby mojego chłopaka skazano, powiedziałbym mu nawet: dałeś się złapać, toś głupi, masz teraz, na coś zasłużył, ale ja... widzi pan... ja mam interes w tem, ażeby on został uniewinniony...
— Mój panie — krzyknął Iwon, którego oburzenie zamieniło się w gwałtowny gniew i któremu wszystka krew uderzyła, do twarzy — ani słowa więcej.
— Ja sam jestem tego zdania, panie sędzio, niech djabli wezmą czcze słowa, czyny przedewszystkiem — odpowiedział suplikant, poczem mrugnąwszy powtórnie oczyma i sięgnąwszy ręką do jednej kieszeni swej długiej kamizelki, wyciągnął z niej spory rulon, wziął go pomiędzy dwa palce i pokazując Iwonowi, rzekł do niego z filuternym uśmiechem.
— Znajduje się tutaj pięćdziesiąt czystych, starych luidorów, jest to zadatek na uwolnienie chłopaka, potem przyniosę drugie pięćdziesiąt.
Mnóstwo podobnych już wypadków i wiele rozmaitych okoliczności upoważniały ludzi do próbowania tego niecnego przekupstwa; gdyż po czystej surowości pierwszych lat Rzeczypospolitej, tak nieskazitelnych, tak pełnych chwały, nastąpiło już owo opłakane skażenie obyczajów; dlatego też nas, z suplikant, będąc pewnym swojego, złożył triumfalnie ofiarowany rulon na rogu biurka, stojącego mu pod ręką.
Cloarek, rozdrażniony do najwyższego stopnia tą zniewagą, z twarzą zapłomienioną z gniewu, już miał wybuchnąć całą wściekłością i dopuścić się może jakiego okropnego czynu, gdy wtem wzrok jego zatrzymał się na portrecie żony, wiszącym na przeciwnej stronie, pomyślał tedy, że mogłaby się obudzić i przestraszyć nastąpić mogącym hałasem, zwłaszcza, że spoczywała w pokoju, położonym tu nad gabinetem, w którym obecna scena miała miejsce. Skutkiem nadludzkiego niemal wysiłku, Iwon zdołał się powściągnąć, porwał tylko za kapelusz i rzekł do wieśniaka wzruszonym głosem:
— Proszę zabrać swoje pieniądze, pomówimy o tem na dworze.
I, skinąwszy ręką, ażeby się udał za nim, wyszedł z pośpiechem z pokoju.
Wieśniak, myśląc, że to, zapewne przez ostrożność, urzędnik, którego miał zamiar przekupić, wołał gdzieindziej traktować o zapłatę, niż w domu, schował złoto napowrót do kieszeni, wziął swój gruby, sękaty kij, i wyszedł za sędzią, nie mając czasu nawet przypatrzyć się jego rysom, inaczej bowiem wyraz ich byłby go przestraszył, a przynajmniej byłby obudził w nim jakie podejrzenie.
— Panie sędzio, dokąd my idziemy? — zapytał Iwona, za którym ledwie mógł zdążyć, gdyż ten biegł z nadzwyczajnym pośpiechem, jakgdyby się ziemia pod nim paliła.
— Tędy, tędy... — odpowiedział Iwon stłumionym głosem, omijając róg ulicy — tędy...
Ulica ta, dosyć krótka, przytykała do placu zwanego Nowy-rynek, na którym odbywał się targ i który w tej chwili był zapchany mnóstwem ludu.
Przybywszy tam, Cloarek odwrócił się nagle do wieśniaka, który zdążał tuż za nim, i, pochwyciwszy go za kołnierz, zawołał piorunującym głosem:
— Ludu, przypatrz się temu nikczemnikowi i bądź świadkiem jego kary, niechaj ci ona będzie przykładem.
Czas wzburzeń ludowych jeszcze nie zupełnie przeszedł, odezwy zatem do uczuć i sprawiedliwości ludu, rozprawy, i mowy na placach publicznych nie miały w sobie nic nadzwyczajnego; dlatego też tłum, raczej ciekawy, niż zdziwiony, zwabiony silnym głosem Iwona, otoczył wkrótce sędziego i jego ofiarę.
Ostatni z nich, pomimo wszelkich usiłowań i pomimo olbrzymiej postawy, nie zdołał wymknąć się z żelaznej ręki Iwona, który okropnym głosem, potrząsając nim z wściekłością, wołał:
— Jestem sędzią w tutejszym trybunale; a ten nędznik przyszedł do mnie z pieniędzmi, ażebym za nie uwolnił zbrodniarza; ale jaka była jego nikczemność, taka będzie i kara.
I ów urzędnik, znajdując w swoim gniewie niepojętą siłę, zabierał się do obsypania gradem razów olbrzymiego wieśniaka, gdy ten, natężywszy siły, zdołał się nareszcie wyrwać z rąk jego a równie rozgniewany jak sam sędzia, odsunąwszy się nieco, podniósł swój kij, prawdziwą maczugę, i byłby może zadał śmiertelny cios popędliwemu Bretończykowi, gdyby ten, używając podejścia bardzo częstego u jego współrodaków, nie był uniknął tego niebezpiecznego zamachu, przez pochylenie głowy i rzucenie się czołem na swego przeciwnika z taką gwałtownością, że, trafiwszy go głową w same piersi, złamał mu dwa żebra: skutkiem tego krew rzuciła mu się natychmiast ustami, i zupełnie stracił przytomność.

Korzystając z zamieszania w tłumie, który, wydając głośne okrzyki na cześć zwycięzcy, otoczył z ciekawością zwyciężonego, Cloarek ostygł nieco ze swego zapału, a unikając dalszego triumfu, jakim lud zamierzał go uczcić, przebiegł przez rynek, nareszcie, i kazał się zawieźć do Pałacu Sprawiedliwości, gdyż zbliżała się już chwila otwarcia posiedzenia.

II.

Po tych bohaterskich czynach, godnych najwytrawniejszego szermierza, opuścimy pana Cloarek, udającego, się do Pałacu Sprawiedliwości na zwykłe posiedzenie, a powiemy słów kilka o balu kostjiumowym, o którym wspomnieli świadkowie pojedynku naszego burzliwego urzędnika.
Bal ten, jak na prowincję, zuchwała nowość, miał się odbyć tegoż samego wieczoru u pana Bonneval, bogatego negocjanta i teścia pierwszego prezesa trybunału, w którym urzędował Iwon Cloarek. Wszyscy członkowie wydziału sprawiedliwości zostali zaproszeni na tę uroczystość; ponieważ zaś przebranie się było koniecznym warunkiem, przeto umówili się przywdziać czarne domina lub kostiumy poważniejsze, ażeby nie narazić swej urzędowej godności na jakie lekceważenie.
Cloarek, jakeśmy już powiedzieli, był w liczbie zaproszonych; pomimo, że wieść o jego pojedynku i skarceniu, jakie dał owemu wieśniakowi, rozeszła się już po całem mieście, nawet wieczorem nie doszła ona jeszcze uszu pani Cloarek.
Zatem dom urzędnika był zupełnie spokojny, i zajmowano się w nim wyłącznie, jak w wielu innych domach, przygotowaniami do wieczornej maskarady, gdyż podówczas nie było jeszcze na prowincji magazynów, utrzymujących tego rodzaju ubiory. Jadalny pokój w skromnem mieszkaniu sędziego podobny był raczej do krawieckiego warsztatu, w którym były porozrzucane skrawki materyj rozmaitych kolorów i szczątki jedwabnych lub szychowych tasiemek.
Trzy młode szwaczki, gadatliwe jak szpaki, szczebiotały ustawicznie, pracując pod nadzorem kobiety, mającej lat około trzydziestu, osoby uprzejmej i miłej. Panienki te nazywały ją, z uszanowaniem panią Robertową. Zacna ta kobieta, dawniej mamka córki Iwona, mającej już teraz lat pięć, pełniła obecnie przy pani Cloarek obowiązki panny służącej, albo raczej powiernicy, gdyż, skutkiem poświęcenia i najgorliwszych zawsze usług, nastąpił pomiędzy nią a jej panią pewien rodzaj szczerej i serdecznej poufałości.
— Jeszcze jeden ścieg, a ta haftowana wstążka będzie już przyszyta do kapelusza — rzekła jedna z młodych robotnic.
— Co do mnie, skończyłam już obrębianie szarfy — dodała druga.
— A ja — zawołała trzecia szwaczka — mam już tylko przyszyć kilka srebrnych guziczków na taśmach tej kamizelki.
— Bardzo dobrze, moje dziecię — rzekła pani Robertowa — zaręczam, że kostjum pana Cloarek będzie jednym z najszczęśliwiej pomyślanych na dzisiejszym balu.
— Ale... moja pani Robertowa... zawsze to jest śmiesznie...
— Co takiego?
— Sędzia przebrany.
— I cóż — odezwała się druga robotnica — czyż to oni są codziennie przebrani, kiedy na siebie włożą swoje togi?
— Wiedzcie o tem, moje dziewczęta — rzekła surowo pani Robertowa — że sędziowska toga nie jest żadnem przebraniem lecz ubiorem urzędowym.
— Proszę mi darować — odpowiedziała panienka, zarumieniwszy się po same uszy — mówiąc to nie miałam nic złego na myśli.
— Jaka to szkoda, że pani Cloarek nie chce skorzystać z tej sposobności, ażeby się także przebrać — odezwała się znowu inna szwaczka, chcąc przerwać tę poważną rozmowę.
— Ah! — zawołała jedna z jej towarzyszek ze smutnem i zazdrosnem westchnieniem — gdybym była na miejscu pani Cloarek, nie opuściłabym tak pięknej sposobności, jaką jest bal kostjumowy. Takie szczęście, być może, tylko raz jeden w życiu się przytrafi.
— Gdybyście wiedziały, moje panny — odpowiedziała pani Robertowa — dlaczego pani Cloarek pozbawia się tego szczęścia, pewniebyście się nie dziwiły tak bardzo.
— Cóż więc panią sędzinę wstrzymuje od pójścia na tę zabawę?
— Nie można tego powiedzieć takim młodym panienkom — odpowiedziała powiernica pani Cloarek uroczystym tonem, gdy tymczasem młode szwaczki zaczynały zabierać się do domu, ponieważ noc się już zbliżała.
— W chwili, kiedy dziewczęta miały wychodzić, nowa osoba przybyła do jadalnego pokoju.
— Ah! otóż i pan Segoffin! — zawołały szwaczki poufale i szydersko. — Dobry wieczór, panie Segoffin! Jakże się pan Segoffin miewa?
Przybyły mężczyzna miał około lat czterdziestu, był wysokiego wzrostu i nadzwyczajnie chudy; nos miał bardzo długi, na końcu lekko zadarty, co nadawało jego twarzy szczególny wyraz; zresztą cera jego była tak wynędzniała, twarz jego bez zarostu tak bez żadnego wyrazu, że można ją było poczytać za pierwszy, najlepiej odbity, egzemplarz maski pajaca, tylko dwoje czarnych i przenikliwych oczu, którym nie zbywało na pewnej złośliwości, ożywiało jego blade, dziwnej poczciwości rysy; mała peruczka, krótka, okrągła i czarna, zdaleka podobna do jedwabnej kalotki, powiększała jeszcze karnawałową śmieszność tego człowieka; długa szara opończa z posrebrzanemi guzikami, Spodnie orzechowe, ściągnięte sznurkiem przy kostkach, dozwalające widzieć pończochy w niebieskie i czerwone pasy, od których odbijały czarne skórzane trzewiczki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami; oto cała postać pana Segoffin, który pod pachą trzymał czerwony parasol, a w ręku trzyrożny kapelusz.
Pozostając dwadzieścia lat na usługach ojca pana Cloarek, dawnego urzędnika, Segoffin po jego śmierci pozostał przy jego synu, którego znał jeszcze dzieckiem i któremu oddany był z zupełnem poświęceniem.
Jakeśmy już powiedzieli, Segoffin zaraz przy wejściu powitany został szyderskim głosem szwaczek: Ah: otóż i pan Segoffin!... Dobry wieczór, panie Segoffin.
Człowiek ten ze zwykłą obojętnością najprzód złożył kapelusz i parasol na krześle, a potem z jak największą powagą wyciągnął ręce, aby uściskać jednę z najładniejszych swawolnie, a mimo krzyku i szamotania z jej strony, złożył głośny pocałunek na obu rumianych policzkach. Nadzwyczajnie zadowolony tym wstępem, zabierał się już do powtórzenia swych czułości, gdy pani Robertowa, pociągnąwszy go za połę surduta, zawołała na niego z oburzeniem:
— Segoffin, Segoffin! doprawdy, jakież to zuchwalstwo, jaka nieprzyzwoitość...
— Co się stało, odstać się nie może — rzekł Segoffin stanowczym tonem, głaszcząc kościstą ręką swoje usta jakgdyby rozpamiętywał słodycz tych pocałunków, gdy tymczasem młoda szwaczka wychodziła z pokoju ze swemi towarzyszkami i wszystkie trzy, śmiejąc się jak szalone, wołały jeszcze:
— Dobranoc, panie Segoffin, dobranoc.
Pozostawszy z nim sam na sam, pani Robertowa zawołała:
— Tylko ty jeden na święcie zdolny jesteś dopuścić się podobnej niecnoty z taką obojętnością i to jeszcze w czcigodnym domu urzędnika.
— No, no! — rzekł Segoffin z naiwnym uśmiechem — cóż takiego?
— Jakto? co takiego! ściskać i całować tę dziewczynę w mojej obecności, kiedy mnie zawzięcie prześladujesz twojemi miłosnemi oświadczeniami?
— Zazdrosna!
— Zazdrosna! ja? Nie nabijaj tem sobie głowy! Jeżelibym kiedy miała iść za mąż, od czego zachowaj mnie Boże, to pewniebym nie ciebie wybrała.
— Niewiadomo...
— Jakto, już to ja wiem dobrze..
— Co ma być, to będzie, moja kochana.
— Ależ...
— Dajmy temu pokój, dajmy pokój — rzekł flegmatyk, przerywając Zuzannie Robertowej z najpewniejszą o siebie zarozumiałością — pragniesz jak najgoręcej zaślubić mnie. Co ma być, to będzie, nie mówmy o tem.
— O! Chryste Panie! — zawołała powiernica sędziny, urażona do żywego takiem zarozumialstwem tego człowieka; poczem, wyrzucając sobie podobne uniesienie, dodała z szyderczym spokojem. — Masz słuszność, panie Segoffin, nie mówmy już o takiem głupstwie. Powinniśmy teraz mówić tylko o Panu. Oto kostjum jego już gotowy, trzeba mu odnieść do pokoju, bo zapewne wkrótce powróci, z trybunału.
— Ah — westchnął Segoffin, kiwając głową — trybunał...
I wydał jeszcze głębsze westchnienie.
Westchnienie było rzeczą tak rzadką u tego obojętnego, na wszystko człowieka, że pani Robertowa, nadzwyczajnie zatrwożona, zapytała go skwapliwie:
— Co ci jest, czego tak wzdychasz, ty, którego zwykle nic nie wzrusza?
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Segoffin, kiwając znowu głową. — Prędzej czy później, zawsze to powinno było nastąpić.
— Ale co takiego, na miłość Boską, cóż się stało?
— Pan Cloarek — rzekł Segoffin z nowem westchnieniem — wyrzucił oknem prezesa.
— O! mój Boże!
— Co się stało, odstać się nie może.
— Czyżby to być mogło...
— Zresztą tylko z sali parterowej, ale zawsze to dosyć wysoko. Jeden sążeń wysokości — dodał Segoffin , a prezes, według swojego zwyczaju, upadł na nogi, bo to zręczny filut, oho! potrafi on się zawsze wykręcić.
— Słuchaj, Segoffin, nie wierzę ani jednemu słowu, z tego, co mi tu pleciesz. To jedna z twoich dykteryjek, ale doprawdy, nie godzi się tak żartować z pana, którego znasz od dziecka, i który jest taki dobry dla ciebie.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Segoffin obojętnie — myśl sobie, że żartuję. Ale tymczasem daj mi kostjum pana, bo polecił mi, żebym go zaniósł do jego, pokoju, a pewno wkrótce nadejdzie.
— Niestety! więc to prawda — zawołała Zuzanna — więc znowu zaszło jakieś nieporozumienie pomiędzy panem a jego prezesem!
— Nieinaczej — odpowiedział Segoffin — kiedy go oknem wyrzucił.
— Mój Boże! mój Boże! Ależ tym razem pan niezawodnie już straci swój urząd.
— Dlaczego?
— Jakto dlaczego? po takiem zgorszeniu, i to ze strony urzędnika, odbiorą mu urząd, powiadam ci jeszcze raz: a nasza biedna pani! znowu nowy cios dla niej; i to jeszcze w stanie, w jakim ona się znajduje, ależ, mój Boże! cóż to za życie, być w ciągłym niepokoju, w ustawicznej obawie! ubóstwiać swego męża, a w każdej chwili lękać się skutków gwałtowności jego charakteru. Powiedzże mi przynajmniej, jakim sposobem przytrafiło się to nieszczęście.
— Słuchaj więc; przed godziną poszedłem do Pałacu Sprawiedliwości, ażeby odnieść panu odpowiedź na pewien list. Znalazłem cały Pałac w okropnem zamieszaniu.
— Ah! mój Boże! zapewne z powodu naszego pana?
— Wysłuchajże mnie cierpliwie. Adwokaci i wszyscy urzędnicy biegali jak opętani pytając się wzajemnie: „Czy wiesz? Nie wiem! Cóż takiego? Zdaje się że po audjencji prezes kazał zawołać pana Cloarek do swego gabinetu. Ah! tak, z powodu jego pojedynku...“
— Jego pojedynku! — zawołała pani Robertowa — jakiego pojedynku?
— Z powodu jego dzisiejszego pojedynku — odpowiedział Segoffin poważnie i, korzystając ze zdumienia Zuzanny, mówił dalej: Inni znowu mówili: „Nie, prezes kazał go zawołać do siebie w sprawie pewnego wieśniaka, którego wniesiono do jednego sklepiku“.
— Jakiego wieśniaka? — pytała Robertowa z coraz większem zdziwieniem.
— Tego, co to wiesz — odpowiedział Segoffin naiwnie. — „Zdaje się tedy, mówiono w Pałacu, że poszedł do gabinetu prezesa, że się tam pokłócił i że go wyrzucił oknem“.
— O! mój Boże! — westchnęła Zuzanna, składając ręce z przerażeniem.
— Wtedy ja — dodał Segoffin z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia — ja, co bardzo dobrze znam pana, powiedziałem sobie zaraz: jeżeli był ktoś wyrzucony przez okno, to pewnie tamten, i miałem słuszność; koniec końcem, co się stało, odstać się nie może. Teraz odniosę kostjum do pokoju pana.
— O Boże! Wszakże to już po raz trzeci nasz pan naraża się na utratę miejsca z powodu gwałtowności swego charakteru. Tym razem pan z pewnością dostanie dymisję.
— Ba, jeżeli dostanie dymisję, to ją schowa do kieszeni.
— Prawda, a ponieważ on potrzebuje swojego urzędu dla chleba, ponieważ ma żonę i córkę, i ponieważ za kilka miesięcy przybędzie mu drugie dziecię, cóż się zatem stanie z nim i z jego rodziną, jeżeli straci miejsce? Odpowiedzże mi teraz na to, ty... z twojemi przysłowiami.
Dla wilka las, dla gołębia strzecha, moja kochana.
— Otóż — zawołała Zuzanna — mądre przysłowie! Czyż to dotyczy naszego pana?
— Dotyczy go o tyle, że pan, przy którego urodzeniu byłem prawie świadkiem, ponieważ widziałem go jeszcze jako małego chłopczyka, biegającego po żwirowych wybrzeżach Penhoet, gdzie dla rozrywki nieraz obsypywał guzami dziatwę rybaków i sam je od niej odbierał, zawsze był taki kogut zacietrzewiony, prawdziwy Bretończyk, gotów z samym djabłem pójść w zapasy; jak się tylko rozgniewał, musiał koniecznie wygrzmocić kogo, to kochane panisko; zawsze on był takim, niestety! na swoje nieszczęście. Ale przecież nigdy nie przyszło do tego, ażeby aż prezesów przez okna wyrzucał. Co robić, co się stało, odstać się nie może. — Poczem zabrawszy kostjum swego pana, Segoffin powiedział do Zuzanny — więc to już nic nie brakuje do tego ubioru?
— Jakto, czyś ty już zupełnie rozum stracił? To pan sędzia miałby jeszcze pójść na tę zabawę?
— Nie wiem, czy myśli o tem czy nie, kazał mi tylko mieć swój ubiór w pogotowiu, ażeby się mógł wcześniej ubrać.
— To być nie może. Pan nie śmiałby pokazać się na tej zabawie, po zgorszeniu, jakie się przytrafiło w tym nieszczęsnym dniu. Całe miasto oburzyłby przeciw sobie.
— On się też tego spodziewa.
— Spodziewa się tego?
— Niewątpliwie — odpowiedział Segoffin triumfującym tonem. — Wszakże widziałem pana zaraz po jego rozmowie z prezesem. Mój drogi panie Iwon, rzekłem do niego, czy się pan obawia, ażeby pana nie aresztowano? „Nikt nie ma prawa mieszać się do tego co zaszło prywatnie między mną a prezesem, dopóki on na mnie nie zaniesie skargi, odpowiedział mi pan sędzia, o! niechaj on poda tę skargę, będzie musiał wyjawić powody mego uniesienia, a wtedy spali się chyba ze wstydu“. Takie były, moja Zuzanno, własne słowa pana. Ale, zapytałem go jeszcze, czy pan pomimo tego wszystkiego pójdziesz na ten bal? „Czy pójdę? niezawodnie, pragnę nawet przybyć pierwszy, a wyjść ostatni. Inaczej myślanoby, że żałuję tego, com uczynił, albo że się obawiam. Jeżeli moja obecność na tej zabawie zgorszy innych gości, jeżeli mi to dadzą poznać, albo jeżeli spostrzegnę coś cośkolwiek podobnego, potrafię wtedy odpowiedzieć i działać; bądź spokojny; wracaj do domu, i powiedz, ażeby mój kostjum był zupełnie skończony przed mojem przybyciem“.
— Ah! cóż to za człowiek, co za żelazny charakter! — rzekła Zuzanna z westchnieniem. — Zawsze ten sam; nasza biedna pani, ona niczego się nie domyśla.
— Zabieram tedy kostjum — dodał Segoffin — i zaczekam na pana w jego pokoju, bo że pójdzie na bal, to jest rzeczą tak pewną jak to, że ty mnie zaślubisz, moja droga, pamiętaj więc o tem.

— Jeżeliby to nieszczęście miało kiedy nastąpić — odpowiedziała z gniewem pani Robertowa — to przeciwnie, starać się będę nigdy o tem nie myśleć!

III.

Pierwszą myślą Zuzanny było uprzedzić panią Cloarek o ważnych wypadkach, które się przytrafiły tego dnia, skutkiem gwałtowności charakteru Iwona, lecz zastanowiwszy się nad tym niespodzianym i bolesnym ciosem, jakby zadały podobne wiadomości jej młodej pani, ulękła się tego odkrycia, które i tak wkrótce musiało nastąpić, i obiecała sobie tylko nakłonić swą panią, ażeby pod jakim bądź pozorem wstrzymała swego męża od pójścia na tę zabawę, co rzeczywiście byłoby tylko naigrywaniem i mogło sprowadzić bardzo smutne skutki.
Zajęta takiemi myślami pani Robertowa weszła do pokoju swej pani.
Ta, nie będąc piękną, miała rysy pełne wdzięku i słodyczy; bladość jej oblicza, wątła budowa, wskazywały nadzwyczajnie delikatny i nieodporny organizm.
Jenny Cloarek, siedząc przy kolebce, której jedwabne firanki były zasunięte, zajęta była haftem, nadając końcem maleńkiej nogi lekki ruch kołysce, w której spoczywała jej pięcioletnia córeczka.
Gdy Zuzanna weszła do pokoju, pani Cloarek skinęła na nią rękę, mówiąc do niej półgłosem:
— Nie hałasuj, Zuzanno, moja Sabinka zaczyna usypiać.
Powiernica zbliżyła się do niej pocichu, poczem Jenny Cloarek dodała:
— Czy Iwon jeszcze nie wrócił?
— Nie, pani.
— To jego ranne wyjście pokrzyżowało mi cały dzień dzisiejszy, spałam jeszcze, kiedy mój mąż powrócił, a nie przyzwyczaił mnie do tego, ażebym go zbyt długo nie widziała. Poczem młoda matka rzekła jeszcze z uśmiechem: Ale, ale, czy jego kostjum już gotowy?
— Gotowy, pani.
— Widzisz, Zuzanno, jak delikatna i posłuszna jestem życzeniom Iwona. Miałam dość męstwa, ażeby nie zaglądać do szwaczek, pracujących w sali jadalnej, i zapewnić sobie zupełną niespodziankę, ponieważ pan Cloarek pragnął, ażebym nie widziała jego kostjumu, dopóki nie włoży go na siebie. Z tem wszystkiem, możesz mi powiedzieć, moja droga Zuzanno, czy kostjum jest ładny? Czy Iwonowi będzie w nim dobrze.
— Będzie mu w nim jak najlepiej, pani.
— Doprawdy, Zuzanno, ciekawość mnie dręczy, lecz wytrwam do końca. Tylko że kostjum Iwona jest tak dobrze pomyślany; żałowałabym może, żem odmówiła pójścia z nim na tę zabawę, gdyby roztropność i zdrowie moje nie były mi nakazały tego małego umartwienia. Nigdy jeszcze nie widziałam balu kostjumowego; widok ten byłby mnie zabawił, ale niemal równej doznam przyjemności, słysząc opowiadanie Iwona po jego powrocie, byleby tylko nie bawił zbyt długo, gdyż dzisiaj czuję się gorzej, niż zwykle.
Spokój młodej małżonki coraz więcej zasmucał Zuzannę; daremnie szukała sposobu zwrócenia rozmowy tak, ażeby mogła choć w części przygotować swą panią do wiadomości, że nie chciała jej narazić na zbyt gwałtowne wzruszenie, zawsze nader niebezpieczne w stanie, w jakim się znajdowała.
— Więc pani czuje się dzisiaj więcej cierpiącą niż wczoraj wieczorem? — zapytała nareszcie.
— Rzeczywiście, czuję się bardzo źle — odpowiedziała Jenny — ale nie narzekam; wszakże wiem, co znaczy moje cierpienie — dodała ze słodkim uśmiechem.
I młoda matka podniosła się z krzesła i pochyliła się nad kołyską, której firanki ostrożnie rozsunęła. Przypatrzywszy się z uczuciem tkliwej radości swemu dziecięciu; rzekła półgłosem, siadając napowrót:
— Droga dziecina śpi snem aniołów. Ah! moja dobra Zuzanno, z takim mężem jak Iwon, z taką córką jak moja, czegóż więcej mogę żądać na świecie, jeśli nie trochę zdrowia, ażebym sama mogła wykarmić moje drugie dziecię? bo ty wiesz, Zuzanno, ja ci bardzo zazdroszczę, że jesteś w połowie matką mej Sabinki! Otóż, niech tylko będę zdrowa, a niczego nie będzie mi brakować. Ma się rozumieć — dodała z nieznacznym uśmiechem — że teraz dla pamięci tylko wspominam o uporczywej głowie i gwałtownym charakterze mojego drogiego Iwona, którego uniesienia nieraz tyle trwogi mnie nabawiły. Szczęście, że od pewnego czasu jego gwałtowność zdaje się uśmierzać. Biedny on, ileż to razy byłam świadkiem jego usiłowań, ażeby zwyciężyć to, co w nim nie jest wadą, ale raczej naturą; bo gdyby to była wada, byłby ją już przytłumił mocą swego charakteru. Słowem, dzięki Bogu, znajduję go teraz daleko spokojniejszym.
— Bezwątpienia, pani — rzekła Zuzanna z coraz większem pomieszaniem — bezwątpienia, pan nie jest już teraz taki popędliwy.
— I kiedy pomyślę, że dla mnie on zawsze był taki dobry, taki łagodny — wtrąciła Jenny z rozrzewnieniem — że nigdy nie byłam przedmiotem tych strasznych uniesień, którym w moich oczach, ku mojemu przerażeniu, oddawał się dla innych powodów, i które częstokroć tak smutne sprowadziły dla niego następstwa...
— Biedna, droga pani, toćby już chyba trzeba być wściekłym szaleńcem, ażeby się jeszcze na panią gniewać; potulna owieczka, jak mówią, nie może być ładniejsza od pani.
— Wcale nie, ty niezręczna pochlebnico — odpowiedziała Jenny z uśmiechem — to nie moja słodycz, ale jego miłość dla mnie przeistacza tak mojego męża, i czyni go dla mnie tak uprzejmym; częstokroć nie mogę powściągnąć się od pewnej dumy, pomyślawszy, że ten nieznośny i gwałtowny człowiek okazuje mi słodycz i czułość.
— Rzeczywiście, pani, trudno być lepszym od pana, i jak pani mówi, widać to już taka jego natura, że tak unosi się, takim charakterom potrzeba częstokroć drobnostki... pozoru... ażeby sprowadzić okropny wybuch.
— To prawda, Zuzanno, ten biedny Iwon, ażeby nie narazić się na żadne tego rodzaju niebezpieczeństwo (i przyznaję, że wspieram tę jego przezorność wszystkiemi siłami), spędza wszystkie wieczory przy moim boku, zamiast, jak wielu innych, szukać przyjemności i rozrywki w niektórych zgromadzeniach publicznych, gdzie jego nieszczęśliwa głowa mogłaby mu wypłatać jakiego złośliwego figla.
— Posłuchaj, pani — rzekła Zuzanna, znajdując nareszcie sposobność zachęcenia swej pani do nakłonienia męża, ażeby nie poszedł na zabawę, gdzie obecność jego mogła wywołać istną burzę — jestem tegoż samego zdania, że pragnąćby należało, ażeby on unikał wszelkiej sposobności wzbudzenia swego gniewu... dlatego to... niechaj mi pani wierzy...
— I cóż, Zuzanno, czemu nie kończysz... co ci jest?
— Mój Boże! czy się pani nie obawia, ażeby ten dzisiejszy bal...
— Ten bal dzisiejszy?...
— Nie dał panu jednej z tych sposobności wywarcia swego gniewu, których się pani tak lęka?
— Co za myśl!...
— Bo to, tam będzie bardzo wiele osób.
— Cóż z tego, ale tam będzie najlepsze towarzystwo miasta, skoro bal dany jest przez teścia prezesa trybunału, w którym zasiada mój mąż.
— Tak jest, pani, lecz, zdaje mi się, że na tych balach maskowych częstokroć jedni z drugich żartują, a jeżeliby pan, którego głowa jest tak porywcza, miał się rozgniewać na kogo...
— Masz słuszność Zuzanno, o tem nie pomyślałam.
— Nie chciałabym pani niepokoić, a jednak...
— Ależ w drugiej strony, mój mąż zbyt dobrze zna warunki towarzyskiego pożycia, ażeby się miał obrażać żartami, przyjętemu w podobnych zabawach, a potem jego szczególne położenie jako sędziego trybunału, w którym prezyduje zięć parta de Boneval, nie pozwala memu mężowi wymówić się od pójścia na ten bal, zgodzono się bowiem, że prawie cały trybunał na nim będzie, dlatego też nieobecność Iwona byłaby prawie uchybieniem względem prezesa, którego podwładnym jest mój mąż.
— Ah! biedna pani — pomyślała Zuzanna — gdyby ona wiedziała jak to jej mąż uznaje zwierzchnictwo prezesa!
— Nie, nie uspokój się, Zuzanno — dodała młoda kobieta — obecność prezesa na tej zabawie, utrzymują go w granicach przyzwoitości, zresztą na prowincji uważa się na wszystko. I jeszcze raz powtarzam, że nie wiedzianoby jak sobie tłumaczyć nieobecność mego męża.
— A jednak, pani...
— Zalecę Iwonowi ażeby pamiętał o sobie.
Zuzanna, obawiając się skutków zaślepienia swej pani, rzekła nareszcie z odwagą:
— Pani, ja mówię, że pan nie powinien pójść na tę zabawę.
— Zuzanno... nie rozumiem...
— Wierzaj mi, pani...
— Ale... cóż takiego?
— Moja droga pani — zawołała Zuzanna, składając ręce — zaklinam panią w jej własnem imieniu, i w imieniu tego dziecięcia, wstrzymaj pani męża, ażeby nie poszedł na dzisiejszy bal.
— Zuzanno, co to znaczy? Przestraszasz mnie.
— Pani wie dobrze, że nie śmiałabym pani przestraszać, gdyby nie szło o coś bardzo ważnego. Otóż! wierzaj mi, pani, że może wyniknąć największe nieszczęście, jeżeli pan pójdzie na dzisiejszą zabawę...
Pani Robertowa nie mogła nic więcej powiedzieć.
Drzwi się otworzyły i Iwon Cloarek wszedł do pokoju swej żony.
Zuzanna nie śmiała pozostać i wyszła z pokoju.

KONIEC TOMU PIĄTEGO.




  1. Kanclerz francuski i prezes parlamentu dawniej nakrywali głowę aksamitną czapką.
  2. Jest to alluzja do pewnego romansu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.