Salamandra (Grabiński, 1924)/Maskarada

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Salamandra
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Poznań – Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Maskarada.

Owej środy, 29. maja b. r. nie zapomnę nigdy. Świetna maskarada w domu Leżańskich wyryła mi się w duszy niezatartemi śladami. Zwłaszcza jej epilog nad ranem...
Halszka miała na sobie śliczne błękitne domino, w którem wyglądała jak wiosenny poranek. Ja wziąłem na się postać hiszpańskiego granda i intrygowałem ludzi maską stylizowaną à la czarny charakter.
Tańce rozpoczęto dopiero po północy. Oczywiście przeważał two-step i fox-trot. Nie lubię tych tańców; gdzieś, w stepie meksykańskim tańczone przez autentycznych gauchos i cow-boy’ów na tle podzwrotnikowej prerji, przy jarzącem się krwawo ognisku muszą sprawiać silne, bo stylowe wrażenie; w Europie na zwykłej, banalnej sali balowej rażą prostactwem i... wyuzdaniem. Halszka wie o tem i zapewne dlatego ograniczyła swe tury do minimum. Kochana dziewczyna...
Koło drugiej zauważyłem po raz pierwszy w szeregach tańczących czarne, smukłe domino, starannie zamaskowane koronką. Wkrótce przyłączył się do niej doża wenecki i odtąd prawie nie odstępował na krok. Przy kadrylu, który tańczyłem z Halszką, nagle wyłoniła się tuż przed nami zagadkowa para.
— Czy możemy prosić o vis-à-vis? — zabrzmiał dźwięczny, metaliczny głos czarnego domina.
— Z przyjemnością — wyręczyła mię w odpowiedzi Halszka, oddając ukłon doży.
I stanęliśmy naprzeciw siebie w kolonie. Podczas jednego passez drugiej figury wenecki dostojnik, mijając mię, rzekł półgłosem:
— Pozdrawiają cię ludzie z mostu św. Florjana, señor hidalgo.
I przeszedł ku swojej damie, by wykonać z prawdziwie wielkopańskim wdziękiem „tour des mains.“
Głos wydał mi się jakiś znajomy; gdzieś już raz w życiu z tym człowiekiem mówiłem, ale gdzie i kiedy, nie mogłem sobie przypomnieć.
Tymczasem wodzirej zarządził „zmianę pań“ i znalazłem się u boku czarnego domina. Muszę przyznać, że tańczyła bajecznie. Smukła i gibka jak tuja, płynęła lekko jak sylfida, podając nieco wstecz kształtną, główkę. Widocznie taniec upajał ją, bo od czasu do czasu czułem nerwowe dreszcze, zbiegające wzdłuż jej obnażonych ramion, i namiętny ruch gorsu. Raz, nie wiem, przypadkiem, czy umyślnie, skroń jej dotknęła mojej; wtedy palce jej zacisnęły się kurczowo na mojem ramieniu i usłyszałem stłumione słowa ekskuzy:
— Przepraszam! — a po chwili: — Diamine! Pan tak dobrze tańczy! Zdaje mi się, że płynęłabym tak z panem w wieczność.
Akcent słów brzmiał trochę obco. Byłażby cudzoziemką? Lecz w takim razie, skąd się tu wzięła? Może to jaka mistyfikacja?
Chciałem już wprost zapytać ją o rozwiązanie zagadki, gdy wtem mijając jakąś parę, spotkałem się z utkwionemi we mnie oczyma Halszki. Nie wiem, czy rzeczywiście, czy też mi się zdawało, była w nich cicha skarga. Spostrzegłszy, że na nią patrzę, uśmiechnęła się z przymusem i zwróciła się z jakąś uwagą do swego tancerza. Uczułem coś jakby wyrzut sumienia i, podziękowawszy intrygującej mnie maseczce, odprowadziłem ją na miejsce.
— Już się pan zmęczył? — zapytała, odymając niechętnie usta. — A ja przypuszczałam, że kawalerowie z Kastylji mają więcej tanecznego animuszu.
— Prosiłem o najbliższy taniec moją narzeczoną — odpowiedziałem poprostu, składając jej ukłon — Nie powinna na mnie czekać.
— Ach, tak! — zaśmiała się nerwowo — Jest pan wzorowym narzeczonym! Nie przeszkadzam.
I poszła w taniec z jakimś jegomościem przebranym za ptasznika z Tyrolu...
Koło piątej nad ranem ochota zaczęła przygasać. Liczba tańczących stopniała do połowy. Gros towarzystwa skupiło się w sąsiedniej salce, oświetlonej różowem światłem dwu żyrandoli.
Podano herbatę i poranne przekąski. Wciśnięte w ramiona foteli, sofek i kozetek postaci masek rysowały się tajemniczo w purpurowym półmroku pokoju. Z póz niedbałych wyglądało znużenie i taneczny przesyt. Ktoś ziewał dyskretnie...
Tylko w lewym rogu salki panowało szczególne ożywienie. Grupa mężczyzn i kobiet otoczyła widocznie kogoś siedzącego przy stoliku i słuchała czegoś z zainteresowaniem.
Zaciekawiony podszedłem z Halszką opartą na mojem ramieniu.
— Linja Saturna — usłyszeliśmy z wnętrza grupy dźwięczny głos czarnego domina — niedobrze wróży. Czekają panią w niedalekiej przyszłości zawody i niepowodzenia.
Odpowiedział krótki, urwany śmiech kobiety.
— Horoskopy wcale nie zachęcające — odezwał się ktoś z przeciwnej strony.
Teraz ujrzałem zamaskowaną damę w sukni koloru „tango,“ z ręką odwróconą grzbietem ku płaszczyźnie stołu, przy którym siedziało czarne domino.
— Nic nie widzę — zauważyła po chwili wróżka, odrzucając niechętnie głowę — Potrzebuję więcej światła.
Jakiś usłużny pan przyniósł trójramienny kandelabr z pianina i zaświecił.
— Pani dużo już przeszła — czytała z dłoni po chwilowej przerwie chiromantka — Przygoda w Lionie zaciążyła fatalnie na całem jej życiu.
Kobieta wydała stłumiony okrzyk i szybko cofnęła rękę. W oczach jej, dziwnie świecących przez otwory maski, zapaliły się na sekundę błyskawice gniewu:
— Kim pani jesteś?!
Tamta, nie zmieniając pozycji w fotelu, odparła spokojnie:
— Wszyscy korzystamy tu z prawa masek. Proszę uszanować i moją. Zresztą nikt pani nie zmuszał do pokazywania ręki.
— Zupełnie słusznie — poparło ją parę głosów.
Dama w tango bez słowa przeszła do sali sąsiedniej i zniknęła w tłumie wirujących w takt walca.
Wtedy poczułem nieprzepartą chęć usłyszenia wróżby z ust tej niezwykłej kobiety. Lecz Halszka usiłowała mię wstrzymać:
— Jerzyku, daj spokój, ja się takich rzeczy ogromnie boję. Może ci powiedzieć coś złego, jak tamtej pani.
— Ależ, Halko — uspakajałem ją półgłosem — przecież to tylko zabawa — taka sobie salonowa rozrywka w antrakcie między jednym turem walca a drugim.
I przystąpiłem do chiromantki, wyciągając lewą dłoń:
— Może mnie zkolei zechce pani wywróżyć coś z ręki?
Drgnęła i żywo obróciła się ku mnie. Uczułem na sobie mocne spojrzenie jej oczu.
— Panu? — zapytała z wahaniem w głosie — Wolałabym wstrzymać się od wróżby.
— Jerzy! — usłyszałem za sobą błagalny szept Halszki — Sama ci odradza. Chodźmy stąd, Jerzy!
Słowa te, choć ciche, zdaje się dotarły do uszu wróżbiarki, wywołując skutek wprost przeciwny intencjom mej narzeczonej.
— Zresztą — rzekła, decydując się nagle — spróbuję coś wyczytać z pańskiej dłoni. Ponieważ podał mi pan rękę lewą, zaczniemy od odgadywania przeszłości i charakteru. U mężczyzny bowiem lewa ręka jest negatywną i rejestruje tylko to, co już minęło lub jeszcze trwa do chwili obecnej; u kobiety jest wprost przeciwnie. Cóż? Nie obawia się pan ewentualnych rewelacyj?
— Ani trochę — odpowiedziałem ze sceptycznym uśmiechem.
— W takim razie zaczynamy... Ręka pańska przedstawia dość rzadki typ mieszany: jest to ręka artysty i myśliciela.
— Ben toccato! — pochwalił doża, który nagle znalazł się, niewiadomo jak, za mojemi plecami.
— Proszę nie przeszkadzać! — upomniał go któryś z gości.
— Kształt palców i paznokci zdradza usposobienie nerwowe i łatwo pobudliwe. Jest pan chorobliwie ambitny i tęsknisz do sławy; poklask tłumu mile łechce twe wrażliwe ucho. Mimo to ma pan okresy, w których pogardzasz blichtrem ziemskiego szczęścia i wtedy zamykasz się w niebotycznej świątyni swych rozmyślań. Charakter ich mistyczny skłania się ku panteizmowi i panpsychicznej kontemplacji świata... Dzieckiem musiał pan być nadzwyczaj pobożny; ślady głębokiej wiary przetrwały do dnia dzisiejszego... Stosunek do przyrody zrazu ścisły i serdeczny, później rozluźnił się nieco. Nic dziwnego; jest pan wychowankiem miasta... Dzieciństwo miał pan „sielskie, anielskie“ do dwunastego roku życia, t. j. do śmierci ojca. W okresie młodzieńczym chorował pan długo i ciężko. O ile się nie mylę, przeszedł pan dwukrotnie operację. I gdyby nie dziwny przypadek, kto wie, czybyśmy dziś oglądali pana między nami. Wyleczył pana człowiek bez doktorskiego dyplomu...
Umilkła wyczerpana widocznie wysiłkiem duchowym; na czoło jej wystąpiły perły potu...
Byłem zdumiony. Wszystko, co powiedziała, było prawdą. Skąd ta kobieta znała tak dokładnie pewne szczegóły z mego życia? Tak niechętnie dzielę się niemi z ludźmi, że wydaje mi się wprost wykluczonem, by mogła je pozbierać u mych znajomych... Charakterystyka mojej osobowości była wprost świetną!
— Przejdziemy do ręki prawej — przerwała ogólne milczenie niepewnym trochę jakby od nagłego wzruszenia głosem — Ta u mężczyzny jest pozytywną i wróży przyszłość.
Z pewnym niepokojem podałem jej prawą dłoń. Ktoś szarpnął mię silnie za rękaw. Odwróciłem się i spotkałem błagalne spojrzenie Halszki:
— Dość tej zabawy, Jur! Proszę cię, nie pytaj o więcej!
— Zapóźno — odpowiedziałem szeptem — nie wypada mi już teraz cofać się.
— Linja życia — zaczęła wróżbiarka, śledząc uważnie rysunek mej dłoni — ma bieg szczególny.
I podnosząc ku mnie swą zagadkową, pod koronką maski ukrytą twarz, dodała dobitnie:
— Zrządzeniem wszechwładnego losu zbliżył się pan ku punktowi węzłowemu dwu przeciwnych sobie prądów; w chwili obecnej stoisz na płaszczyźnie wrogich sobie śmiertelnie wpływów. Jesteś jak wędrowiec na rozstaju dróg. Od decyzji pańskiej dużo zależy. Może czyjeś życie nawet?... A tu wije się pięknym, wyraźnym szlakiem „linja księżyca,“ zwana też „mleczną drogą;“ zapowiada liczne podróże na lądzie i morzu; dalekie Południe uśmiecha się panu: widzę dużo bujnych, egzotycznych kwiatów i złoty piasek pustyni. Lecz linja ta zwykle zależy od poprzedniej; zdarzenia, które nam przepowiada, zawarunkowane są drogą, którą pan obierze pod wpływem jednego z wymienionych przeze mnie prądów... A oto „linja Fortuny,“ kapryśna, zwodnicza linja między „wzgórkiem Jowisza“ a „wzniesieniem Marsa.“ Ma pan wielkie powodzenie u kobiet i łatwo zdobywasz przyjaźń u mężczyzn. Lecz strzeż się człowieka o siwych włosach! Fałszywy to przyjaciel!...
Przeciągły, sardoniczny śmiech był odpowiedzią na ostatnią przestrogę. Obejrzałem się w kierunku, skąd zabrzmiał, lecz ujrzałem przed sobą same poważne, skupione twarze ludzi śledzących z zajęciem przebieg wróżby.
— Nie ufaj też pięknej jasnowłosej osobie, która chwilowo zdołała cię opętać.
Tu głos jej załamał się na chwilę, a ręka, którą oparła na przegubie mojej, zaczęła drgać w nerwowym ataku. Nagle powstała i, zwracając się wprost ku mnie, rzekła mocnym, przedziwnie wibrującym głosem:
— Szczęście, prawdziwe szczęście, rozkosz i bogactwo przyniesie panu z sobą inna kobieta. Dzień jej na horyzoncie pańskiego życia już zaświtał. Tamta nigdy nie zostanie twoją żoną.
Ostatnie słowa wróżby zmieszały się z okrzykiem Halszki. Blada jak płótno obsunęła się bez pamięci w moje ramiona.
— Wody! — zawołałem, rozglądając się bezradnie wokoło.
— Mamy lepszy środek — odezwał się tuż przy mnie spokojny głos doży — Niezawodny.
I przytknął do nozdrzy omdlałej flakonik z solami. Niemal równocześnie Halszka otworzyła oczy i, wyrzucając z piersi głęboki oddech, uśmiechnęła się przecudnie:
— Gdzie ta kobieta? — zapytała, rozglądając się z trwogą.
— Proszę się uspokoić — odpowiedział doża, pomagając mi wyprowadzić ją z pokoju do buduaru dla pań. — Już jej tu niema. Wśród zamieszania, które wywołała swym nietaktownym finałem, wymknęła się z domu... Awanturnica! — dokończył ciszej, przez zęby.
U wejścia do gotowalni zatrzymaliśmy się. Halszka zniknęła za kotarą, ja z dożą skierowałem kroki do szatni dla mężczyzn; był czas najwyższy wracać do domu. Po drodze dziękowałem memu towarzyszowi.
— Komu mam zawdzięczać pomoc i okazaną nam sympatję? — zapytałem, zatrzymując się pod arkadą przedsionka — Moje imię: Jerzy Drzewiecki.
W odpowiedzi doża zdjął maskę, wyciągając równocześnie przyjaźnie rękę.
— Więc to ty, Andrzeju?! — zawołałem zdziwiony, poznając zamyśloną twarz Wierusza.
— Tak, to ja. Gra rozpoczęta. Cokolwiek się zdarzy, pamiętaj o tem, że jest na świecie ktoś ci z duszy życzliwy, ktoś, kto interesuje się tobą żywiej, niż przypuszczasz. Do widzenia, Jerzy!
I uścisnąwszy mi rękę, szybko zbiegł schodami ku wyjściu. Po chwili pomagałem już Halszce przy wsiadaniu wraz z matką do karetki.
— Do widzenia, Jur! — rzuciła na pożegnanie, wyciągając ku mnie swą małą, drobną rączkę — Do widzenia w sobotę! Pamiętaj!
— Do widzenia, najdroższa!
Powóz ruszył, zanurzając się w poranną mgłę...
Wtem w świetle latarni, dogorywającej przed bramą, stanęła przede mną smukła, szczelnie w płaszcz otulona postać kobiety. Poznałem chiromantkę. Chwyciła mię za ramię i, ściągnąwszy maskę z twarzy, szepnęła:
— I ja oczekuję w sobotę. Kocham pana i dlatego musisz być moim. Oto mój adres.
I wcisnąwszy mi w rękę bilet wizytowy, przepadła w półmroku zarania.
Stałem długo jak wryty, nie mogąc uczynić kroku naprzód. W uszach brzmiały wciąż słowa wróżbiarki jak nieprzeparty rozkaz, gdy palce ściskały kurczowo białą, sztywną kartę. Powoli, prawie bezwiednie podniosłem bilet do poziomu oczu i odczytałem:
— Kama Bronicz. Parkowa 6.
Kobieta z mostu św. Florjana mieszkała w domu Wierusza!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.