Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Akcent słów brzmiał trochę obco. Byłażby cudzoziemką? Lecz w takim razie, skąd się tu wzięła? Może to jaka mistyfikacja?
Chciałem już wprost zapytać ją o rozwiązanie zagadki, gdy wtem mijając jakąś parę, spotkałem się z utkwionemi we mnie oczyma Halszki. Nie wiem, czy rzeczywiście, czy też mi się zdawało, była w nich cicha skarga. Spostrzegłszy, że na nią patrzę, uśmiechnęła się z przymusem i zwróciła się z jakąś uwagą do swego tancerza. Uczułem coś jakby wyrzut sumienia i, podziękowawszy intrygującej mnie maseczce, odprowadziłem ją na miejsce.
— Już się pan zmęczył? — zapytała, odymając niechętnie usta. — A ja przypuszczałam, że kawalerowie z Kastylji mają więcej tanecznego animuszu.
— Prosiłem o najbliższy taniec moją narzeczoną — odpowiedziałem poprostu, składając jej ukłon — Nie powinna na mnie czekać.
— Ach, tak! — zaśmiała się nerwowo — Jest pan wzorowym narzeczonym! Nie przeszkadzam.
I poszła w taniec z jakimś jegomościem przebranym za ptasznika z Tyrolu...
Koło piątej nad ranem ochota zaczęła przygasać. Liczba tańczących stopniała do połowy. Gros towarzystwa skupiło się w sąsiedniej salce, oświetlonej różowem światłem dwu żyrandoli.
Podano herbatę i poranne przekąski. Wciśnięte w ramiona foteli, sofek i kozetek postaci masek rysowały się tajemniczo w purpurowym półmroku pokoju. Z póz niedbałych wyglądało znużenie i taneczny przesyt. Ktoś ziewał dyskretnie...
Tylko w lewym rogu salki panowało szczególne ożywienie. Grupa mężczyzn i kobiet otoczyła wi-