Sędziwój/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Laboratoryum.
Mercurius. Powiedz mi, czego szukasz? czego żądasz? co robić myślisz?

Alchemista. Kamień filozoficzny.

Sendivogius. Dialogus Mercurii, Alchimistae et Naturae.

Alpy zasłoniły słońce, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem: z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpaliła gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Maryi zegar uderzył dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła zwolna gasły, a w ciemne, wązkie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadkо kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i ówdzie tylko śpiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków; do nich przyłączą się nie jeden milicyant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, niż staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brutalnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytemi trupiemi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym, grobowym głosem:
„Wy, którzy śpicie, módlcie się za umarłych!“
A stąpanie jego wolnе rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jedną godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wązkiem, zakratowanem okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina śród gęstego dymu sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tem więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się Michał Sędziwój i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.
Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle, obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący, sługa Sędziwoja, Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami, drzymał, oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętemi nogami.
Przed stołem, zastawionym naczyniami szklanemi i metalicznemi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwobyś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony, jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją się tłumem potworne marzenia.
— Nic i nic! — głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokiem zniechęceniem niewiary; a rozżarzone długiem natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
— Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy, bez spoczynku, żyję tem jednem światłem, a dokoła ciemniej, niż kiedy!
— Adelo! od czasu, jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona, wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
Nadzieja! szatański wymysł! — hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! — — Od czasów wielkiego Hermesa, Egipcyanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. — I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? — Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! — Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! — Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adepta, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża, wszędzie obłuda, bluźnierstwo! — а ja mamże młody żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
— Miałożby to być fałszem? — miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreszcie, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę — zadanie kamienia mędrców?
— Te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł, na tortury brany, wydaje głosy, o których mu się nie śniło! — a te oczywiste świadectwa całej powagi historyi — wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczem kuglarstwem? — Ha! wtedy, cała uczona ludzkość, nawetbyś wzgardy nie warta!
— Ale nie! — człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! — Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! — gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję — poważne cienie, przebaczcie! — wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę, albo zginę!
— Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! — nie zdradzę — na lepszy cel i tybyś jej nie użył!
— Nie jestże to szalony los — gardzić złotem, całemi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! — Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przewcześnie na czole wyryją, pobłaża nienasyconej chuci, z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. — A potem, jak drugiego Kolumba, po odkryciu złotych krain wiecznej młodości, rzuci się, jak narzędzie już niepotrzebne!
— Adelo! bylebyś mnie zrozumiała; jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! — Odkryję, aby je zniszczyć! — Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! — Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednem słowem zniweczyć, bo i czemżeby się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi — potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć. Sędziwój obejrzał się i, patrząc łagodnie na śpiącego sługę, sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i, przecierając oczy, wrócił do swej roboty.
— Panie, rzekł po chwili, ten dym węglowy, ten, szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak, jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę zatumani coś w mózgu; dziś zasnąłem, wybacz pan. — I tak mi się coś dziwne rzeczy roiły...
— Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze, nieraz od życia na jawie; i ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
— Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej, na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze; zdało mi się, że panicz, wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. — Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy, — i ja także...
— Tu ci nudno, Janie, tęsknisz do swoich, wróć się do Krakowa...
— O! pan tego nie myśli, cóżby ja, biedny sierota, sam począł? — Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście — moje szczęście. Rodzic wasz podjął mnie z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre, dobre — tak każe święta wiara. Ale dlatego smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko zdaleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakóba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? — Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarcza, paniczu! — A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem, czy to Jezus przenajświętszy błogosławi — mnie się nie tak widzi! — Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą; nieraz ich dworskich przekąsy...
— Przestań — przerwał niechętnie Sędziwoj — już mówiłem, abyś o tem nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
— Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę, i czuję, wypowiadam szczerze, ale, jeśli obrażam, przestanę. Bo, jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz rad co usłyszy. Ale, bo też wybrał pan sobie mieszkanie! — a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei niema straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami, — człowiek, co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. — I niechno pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwój powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów: z pod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego: usta, szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
— To, panie — mówił dalej służący — był także alchemik; on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej: tak i on, tu, na tym kominie topił, prażył, gotował, dopóki nie przealchemizował wszystkiego. Żona mu zachorzała i nie dziwota; albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? — a jego to nie poruszyło, tylko ciągłe dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył dyabelskiej; otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się, i przybliżywszy się, obejrzał dokoła i ciszej mówił:
— Mnie bo, panie, opowiedział pod sekretem jeden staruszek, co służył u niego. To prawda szczera. — Tak też zyskał; bo, kiedy raz zaklął mocy nieczyste, a oprzeć im się nie umiał, duszę z niego żywego wywlekły. Chociaż go pochowali w tym wielkim kościele Matki Boskiej, dusza jego niespokojna i powiadają, że dom ten nawiedza. Jabym radził, panie, nie trzeba licha budzić, wyprowadźmy się stąd. Oto tu, w tej samej izbie, nalazła go nieżywego jego żona. To, panie, żona jego ta chora i blada kobieta, co nam te komnaty najęła. — Biedna niewiasta, widno już niech błogosławieństwo Boskie spoczywa na nich; nie wiedzie im się. Ot, i teraz, nieboga zapadła mocno, jej córka, jej jagoda, żal się, Boże, więdnie i pomocy dać nie umie, głowę traci.. Albo to nie przykro patrzeć, jak kto ze swoich kończy się powoli, a tu człek widzi i rady nie niesie, jakoby we śnie się szamoce, a poruszyć nie może.
— Chora jest? czemuż mi nie mówiłeś pierwej, może potrzebuje pomocy?
— Jest tam, panie, ćma doktorów i kłócą się, szwargoczą, a biedna dogorywa. Teraz noc, jej córka pewno nie śpi, pilnuje, to dziewczę sobie oczy wypłacze. A dziewczyna gładka, chociaż Niemka, klnę się panu i w Krakowie takiej szukać. Żywa, krew z mlekiem, w oczkach iskry świecą, biedniątko, niech ją pan tylko zobaczy. Ale oto i brzask, już łuna czerwieni się nad górami: gwiazdy gasną, niedługo ranek; może ich panicz w dzień odwiedzi, toć to zasługa przed Panem Bogiem chorego nawiedzić.
— Pójdę, zostaw mnie teraz, Janie, niech spocznę na chwilę.
I, kładąc się, wzywał z westchnieniem rodzinnych snów, aby go marzeniami dziennemi, nadzieja rosą, strapioną duszę pokrzepiły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.