Rozbójnicy w Warszawie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Rozbójnicy w Warszawie
Podtytuł Ostrzeżenie
Pochodzenie „Nowiny“, 1877, nr 33
Redaktor Erazm Piltz
Wydawca Erazm Piltz
Data wyd. 1877
Druk Jan Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROZBÓJNICY W WARSZAWIE...
OSTRZEŻENIE
PRZEZ
Klemensa Junoszę.



Nie lękaj się szanowny czytelniku i nie drżyj o piękna pani, której czarne lub szafirowe oczy spoczną na tych szarych kartkach.
Albowiem nie będzie tu mowy o owych bandytach strasznych, z brodami czarnemi jak smoła, którzy z rewolwerem w ręku i puginałem za pasem zastępują drogę porządnym kupcom pierwszej gildyi, wołając: pieniądze albo życie!!
Nie będzie też artykuł niniejszy sprawozdaniem teatralnem z owych straszliwych „dramideł,“ co niedziela oglądających światło teatralnych kinkietów, — nie, bądźcie o to spokojni, co innego mamy na myśli...
Przecież możemy z dumą powiedzieć, że powierzchowna przynajmniej, zewnętrzna cywilizacya wciska się do nas oknami i drzwiami jak dym — i że bądź co bądź jesteśmy do pewnego stopnia bardzo postępowymi ludźmi, ztąd też i średniowieczny zbójca w czerwonej koszuli, z młotem lub toporem w dłoni, byłby niemożliwym anachronizmem.
Anachronizmem, ponieważ dziś nikt się w czerwony kolor nie stroi, ani też z toporem po ulicy (jeżeli nie jest cieślą) nie chodzi, — niemożliwym zaś dlatego, że posiadamy agentów bezpieczeństwa i porządku publicznego, którzy takiego Rinaldiniego schowaliby do ula...
Z tych przeto racyj rozbójnicy warszawscy nie są uzbrojeni i ubierają się jak wszyscy zresztą śmiertelnicy, częstokroć nawet podług najnowszych paryzkich żurnalów, a ponieważ ulica nie przedstawia dostatecznego pola do działań, przeto operują w salonie, w teatrze, w sklepie, gdzie się da zresztą.
Ponieważ wiedzą, że samo życie ludzkie nie przedstawia żadnej wartości materyalnej i że na żadnej giełdzie sprzedać go nie można, przeto dali już pokój starożytnemu wykrzyknikowi „la borsa o la vita“ i powiadają tylko: «la borsa o la borsa,» pieniądze albo pieniądze!
Ludzi biednych nie uważają wcale za ludzi nawet. I w samej rzeczy cóż im po biedaku, który jako cytryna zeschnięta na żaden sposób wycisnąć się nie da.
Jeszcze jest jedna cecha charakterystyczna, wyróżniająca rozbójników dzisiejszych od zwyczajnych opryszków.
Opryszek mieszkał w lesie i występował jako opryszek. Napadnięty wiedział aż nadto dobrze, z kim ma do czynienia i jeżeli posiadał odpowiednie po temu siły, lub też broń, wtedy występował do walki, w której miał szanse obrony a nawet zwycięztwa.
Grano w odkryte karty.
Rozbójnik zaś cywilizowany wcale nie przyznaje się do swego rzemiosła, on udaje dandego, przemysłowca, kupca, kapitalistę lub coś podobnego, a tak wiele i tak często sam o swojej poczciwości i cnotach opowiada, że okłamując ciągle innych, musi wreszcie okłamać i sam siebie, tak że przychodzi chwila, w której wierzy mocno, iż jest porządnym człowiekiem i oburza się, widząc postępki innych... mniej porządnych.
Nie na tem jednak kończy się postęp rozbójnictwa nowożytnego, oraz wyższość rozbójnika we fraku nad pospolitym opryszkiem w czerwonej opończy. — Ten ostatni pojmany in flagranti, stawiany był w okowach przed poważne i tłuste oblicza burmistrza i rajców, którzy zastanowiwszy się głęboko i przeczytawszy odpowiednie księgi praw, urządzali wielką ceremonię z katem heroldem i muzyką i wyprawiali dla gawiedzi na rynku bezpłatne widowisko, rozkazawszy „takowego zbójcę i krwie ludzkiej żarłoka w uczciwy a sprawiedliwy sposób obwiesić.“ Zbój nowożytny cierpi wstręt do burmistrza, rajców i wszelkich szubienicznych ceremonij i dlatego wszelkie postępki swoje odziewa w taką przyzwoitą i prawną formę, tak je umie ładnie upozorować, że ostatecznie najzdolniejszy nawet prokurator nie potrafi go oskarżyć, a najniedołężniejszy nawet adwokat uczyni z owego delikwenta nieszczęśliwą i niesłusznie prześladowaną ofiarę i uciemiężoną niewinność, kwalifikującą się żywcem do płaczliwego romansu na bohatera...
Dawny opryszek nie wiedział o istnieniu kodeksu, lecz był w otwartej walce z burmistrzami i rajcami, — dzisiejszy zna kodeks na palcach i stara się z nim przedewszystkiem być w zgodzie; dla wielu z nich nawet znajomość kodeksu jest główną podstawą działań i operacyj, że wymienimy tu tylko pokątnych doradzców, popychających swe ofiary do pieniactwa, wszelkich pośredników w sprzedaży, kupnie i zamianie, co to obie strony pięknie wykwitują, a sami się dobrze obłowią i jeszcze potem ofiarom swym wytaczają procesy o zwrot strat poniesionych i t. d.
Tak się rozbija w XIX stuleciu.
Bo i w samej rzeczy, po co chodzić z pałką do lasu, narażać się policyi i sądowi kryminalnemu, kiedy można założyć sklep, udawać przez pewien czas uczciwego człowieka, wyrobić sobie znaczny kredyt, a potem towary po cichutku wyprzedać, pieniądze schować i ogłosić upadłość. Odbędzie się licytacya, wierzyciele dostaną 20 lub 30 za sto, i jeszcze roztkliwią się nad losem zacnego człowieka, który jedynie tylko skutkiem fatalnych a nieprzewidzianych okoliczności stracił chwilowo grunt pod nogami.
W ten sposób operuje się jednocześnie kilku podróżnych, — jako uczciwy bankrut jest się w zgodzie z kodeksem, zdobywa się pieniądze i nie traci honoru.
Jest to zapewne mniej romantyczne, aniżeli rozbój w ponurym lesie, wśród nocy jak piekło czarnej, której ciemności chwilowo tylko błysk wystrzałów rozjaśnia, ale za to... praktycznie.
Po co być niegrzecznym, po co np. chwytać przyjaciela za gardło, przykładać mu pistolet do piersi, wołając — dawaj 700 rubli!! lub śmierć, — kiedy można przyjść do niego i powiedzieć w sposób jaknajsłodszy:
— Kochany przyjacielu, bądź łaskaw poręczyć za mną, — podpisz mi weksel na 700 rubli.
Przyjaciel podpisuje — weksel w terminie płaci, a później jeszcze przy spotkaniu można mu powiedzieć:
— Ach, mój drogi, zapomniałem załatwić tej drobnostki, — lecz to wszystko jedno, zresztą będę twoim dłużnikiem, — zapłaciłeś weksel na 700, dodaj mi jeszcze trzysta, będzie okrągłe tysiąc.
I tym sposobem obdarłeś swego przyjaciela z tysiąca rubli — a czy kto może ci zarzucić, żeś człowiek nieuczciwy.
Naturalnie! bo czyż można kogo o to obwiniać, że ktoś drugi zapłacił za niego weksel?
Czy prawo zabrania płacić weksli za bliźnich, czy zabrania pożyczać pieniądze na wieczne nieoddanie? fe, co za dzikie pretensye. Co innego ukraść lub obedrzeć, a to zbrodnia, ale tak, miły Boże, najpospolitsza operacya pod słońcem...
A ileż to jeszcze jest sposobów używanych z pomyślnym skutkiem, zapisanych szeroko w dziejach rozbójnictwa warszawskiego, które zresztą nie jest czysto miejscowem, lecz praktykuje się i na całym świecie.
Owóż wyobraźcie sobie, że w pięknym domu przy ulicy bardzo pryncypalnej, mieszka mąż, którego starannie wygolona twarz „jest jako karta, na której nic nie napisano.“ — Otaczają ją faworytki siwe, od szyi kilka dobrze zaokrąglonych podbródków, a złote okulary na nosie, mocno zaciśnięte usta i tabakiera złota w ręku znamionują, że to człowiek mający najmniej sto tysięcy rs. kapitału i córkę brzydką jak półtora nieszczęścia.
Opryszek starego autoramentu wpadłby z towarzyszami na pryncypalną ulicę, narobił wrzasku, zbudziwszy wszystkie przekupki w całym cyrkule, zapaliłby kamienicę, zabrał pieniądze, oddzielił jednem cięciem noża brodę od podbródka starego jegomości, a córkę wsadziłby na konia, zawiózł do lasu i kazał jej gotować baraninę z czosnkiem dla swej zbojeckiej drużyny.
Jednem słowem byłaby awantura, krzyk i skandal! Zgorszyłyby się damy we wszystkich parafiach w Warszawie i na Pradze, a nie jedna nie mogąca się doczekać zamążpójścia panna, ogłosiłaby w Kurjerze Warszawskim, że jest do porwania zaraz lub od kwartału.
Bandyta warszawski urządza taką historyę znacznie inaczej. Przedewszystkiem pożycza sobie pieniędzy i udaje człowieka zamożnego, porządnego a pomimo to zakochanego, a raczej zakochanego a mimo to porządnego.
Stara się mieć zawsze świeży garnitur i być mocno klerykalnym w obec papy, idealnym w obec panny, a niesłychanie pozytywnym w obec starego adwokata, który jest niejako radcą prawnym tłustego jegomości.
Zamiast uderzyć tego ostatniego obuchem w łysinę, kandydat nowożytny zawraca mu głowę, tak zręcznie kłamie, tak blaguje, tak umié oszołomić starego kapitalistę, że ten otwiera przed nim swe serce i skarby i wyciągnąwszy nad sprytnym chłopcem dwie tłuste dłonie, oddaje mu rozamorowaną córę i przyzwoity kapitał, płacząc przy tem ze wzruszenia jak krokodyl...
Szczęśliwy bandyta unosi kapitały i wdzięki w pięknej karecie, a wyjechawszy za granicę, pędzi tam miesiące miodowe, w czasie których papa o pulchnem obliczu dowiaduje się o pieprzowo gorżkiej prawdzie i znowuż płacze...
Tym razem jednak jak bóbr, — już nie dla parady — serdecznie.
Otóż kilka obrazków z życia rozbójników warszawskich. Czy mam na końcu tego szkicu przylepić jak plaster sens moralny?
Sądzę, że nie.
Raz, że ludzie przekładają zwykle gotówkę nad sens, a powtóre, że w naszem dziennikarskiem rzemiośle robota z morałem dawno z mody już wyszła i nie popłaca, tak że dziś czytelnicy, oprócz wnoszenia przedpłaty w ratach miesięcznych lub kwartalnych, mają jeszcze obowiązek wyszukiwania sensu moralnego w artykułach, co (powiedziawszy między nami), nie zawsze jest możliwem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.