Resurrecturi/Część III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Prawie lat pięć upłynęło od opisanych wypadków i była znowu wiosna prześliczna, a drzewa pośpiesznie rozwijały się do życia nowego. Toż samo lazurowe niebo śmiało się, przeglądając z za białych chmurek i ptactwo ciągnęło na stare gniazda i łożyska, na których je pokolenia całe poprzedziły... a zdala patrząc, nie znalazłby podróżny żadnej niemal zmiany w Zawiechowie.
Mury pałacu, przed kilku laty odświeżone, teraz już poszarzały, a za dworem widać było jakby młody las szkółek owocowych i drzewek, i dachy cieplarni, i szeroką przestrzeń, oknami pokrytą; przed nią uprawne zagony, jeszcze szare, gdzie niegdzie już w rząd wysadkami były poznaczone. Kręcili się tu chłopcy ogrodowi, nakrywając jedne, odsłaniając inne rośliny, i stary Praski, w aksamitnej czapeczce na głowie, chodził po tem swojem państwie, z pociechą spoglądając, jak posłusznie rosły jego ulubione wychowanki. Zakład zawiechowski doszedł już był i wcale poważnych rozmiarów, i znakomitej sławy w sąsiedztwie. Był on w stosunkach z innemi tego rodzaju większemi w Europie instytutami i zaopatrywał je w rośliny krajowe, które kultura umiejętna przekształciła do niepoznania, ku ozdobie ogrodów.
Praski i panna Cecylja cieszyć się mogli dziełem swem, które zamiłowanie ogrodów, uprawę drzew owocowych, a nawet roślin pastewnych i nowych zbóż odmian, ułatwiało tej części kraju. Wszyscy też wkońcu, co z przekąsem odzywali się o dziecinnej fantazji panny Cecylji, nauczyli się oceniać jej zasługi. Ogród nie przynosił może fantastycznych tych zysków, o których ludzie roili, zdala nań patrząc, lecz nietylko utrzymywał siebie, dom, właścicielkę, ale starczył jeszcze na ulepszenia nowe, na pomoc Henrykowi i Julkowi i na stworzenie nieodbicie potrzebnego zapasu, na nieprzewidziane wydatki. Sam handel nasionami opłacał koszta wszelkie. Wiodło się co rok lepiej i raźniej.
Szkółki porosły, ogrody bujały — lecz ktoby spojrzał na smutne oblicze tej, co to wszystko stworzyła, nie wyśledziłby na niem tego zadowolenia, jakie słusznie zaczerpnąć mogła z widoku swojego dzieła.
Lat pięć tego spokojnego, pracowitego życia nie zostawiły po sobie śladów na młodej zawsze i pięknej twarzy Cecylji. Oczy jej czarne błyszczały tym samym ogniem inteligencji i uczucia hamowanego; świeżość nie znikła z oblicza, które rumieniec oblewał, lub bladość pokrywała, za najmniejszem drgnieniem serca. W towarzystwie zieloności i kwiatów, królowa ich, zdawała się wiekuistą młodość zapożyczać z ich blasków i woni; ale tęsknica spokojna, jakby skazanego nieodwołalnie na śmierć powolną, obłokiem jakimś osłaniała tę uroczą postać. Ożywiała się chwilami, gdy nowe zjawisko jakieś, gość młody z dalekich światów, po raz pierwszy otworzył kielich na powitanie i nieznaną wonią napełnił powietrze; lecz wróciwszy do samotnego pokoju, gdy wszelka praca była skończona, gdy trzeba było wytchnąć i spocząć, siadała jak posąg, zadumana i półmartwa.
Schwytawszy się na tej tęsknicy, co rychlej porywała książkę, szła do fortepianu, tworzyła sobie zajęcie, aby mechaniczna praca i potrzeba zwrócenia uwagi na jakiś przedmiot obojętny odciągnęła myśl od kontemplacji i bólów wewnętrznych.
Tych chwil atoli smutku mało kto kiedy był świadkiem; podpatrzyli je chyba domowi... obcy ledwie się ich mogli domyślać. Uwielbiano tę niezmordowaną wytrwałość pięknej, młodej, swobodnej kobiety, która, poślubiwszy się obowiązkom, spełniała je z tak bezprzykładną surowością dla samej siebie.
Prędzej czy później najzaciętsi nawet nieprzyjaciele zmuszeni są ocenić tę cnotę tak rzadką logiki życia, idącej wprost swą drogą do jasno pojętego celu. Wszyscy też dawni nieprzyjaciele rodziny, i ci, co wyśmiewali pomysł biednej marzycielki, składali hołd jej rozumowi i charakterowi. Ten zarosły chwastami i zdziczały ogród, ta pustka nieużyteczna, w której żyć nie było z czego, stały się źródłem dochodów, dawały niezależność, a obiecywały w przyszłości więcej jeszcze. Zazdrościli jedni, dziwili się drudzy, na pociechę sobie mówili inni, że wszystko to Praski stworzył i utrzymywał — lecz, koniec końcem, biedni Horyszkowie nie potrzebowali nikogo. Julek kończył medycynę i już się nawet dał poznać jako bardzo zręczny operator, tak że mu na zajęciu i na świetnych nie zbywało widokach. Henryk miał miejsce zarządzającego w znacznych fabrykach, które mu już więcej przynosiło, niż dobra wieś w okolicy Zawiechowa. Jeden i drugi nietylko nie potrzebowali pomocy siostry, ale zmuszali ją, aby dozwalała ulubiony zakład swój powiększać ich kosztem i stawiać go na coraz wyższej stopie.
To polepszenie losu, chociaż je winni byli i własnej pracy, rozumieli dobrze, iż głównie zawdzięczali tej opiekunce, co się dla nich poświęciła, co z tą myślą rozpoczęła życie i całe je dla niej oddała w ofierze. Kilka razy na rok mieniali się bracia, odwiedzając Zawiechów, lub przybywając razem to na imieniny, to na święta. Naówczas były to dni spowiedzi i wyznań wzajemnych, których siostra z zajęciem słuchała, rzucając czasem słówko, dające do myślenia, choć nie było rozkazem, choć zaledwie radą nazwać się mogło.
To, co dwór otaczało, więcej się zmieniło, niż on sam i jego gosposia. Piotruska postarzała znacznie, mówiła ciągle prawie jedno i to samo, gderała zawsze na służące stereotypowym sposobem; ale głowa się jej trząść zaczęła i częściej niż dawniej napadała ją senność. Byle usiadła biedaczka, oczy się jej kleiły i ręce opadały. Tak często, siadłszy z koronką w ręku, drzemiąc i przerywając sobie sen kilku słowami modlitwy, przesiedziała północ i ani się wyspać, ani wymodlić nie mogła. Zajmowała zawsze napozór toż samo w domu stanowisko, lecz ją wyręczano nieznacznie, bo podołać mu nie mogła, a wyrzec się go nie chciała. Oczy nie dopisywały, ruch więcej zbliżony był do przesuwania się, niż do chodu; jadała mało, a przeżywiała się najczęściej samą kawą, której teraz oszczędzać nie potrzebowała. Dom był zaopatrzony obficie we wszystko; nawet pewna wytworność skromna już się w nim postrzegać dawała.
Zmienił się także ksiądz wikary Kulebiaka, jak to starym najczęściej się zdarza, wskutek jednego wypadku. Po nocy, śpiesząc do chorego, wywrócił się z wozem, nogę złamał, a zmuszony leżeć z nią długo, postradał siły, które już w jego wieku odzyskać było trudno. Chodzić musiał o kiju, ale przypadek ten wcale go nie odstręczył od równie gorliwego spełniania obowiązków.
Usque ad finem — powtarzał pocichu tym, którzy radzili mu więcej spoczynku.
Przychodził on często do ogrodu panny Cecylji, która kwiatów na ołtarze do kościoła obficie dostarczała, oglądał wszystko z zachwyceniem i nie mógł się potem nacieszyć tem błogosławieństwem Bożem, jakiego doznał Zawiechów. On i Piotruska, patrząc na to, do jednej zawsze myśli wracali: „żeby nasza starościna była tego dożyła!“
Gdy intrygi pana marszałka, wieściami uwłaczającemi sławie panny Cecylji, zaniepokoiły sąsiedztwo, a Ryngoldowie znacznie dla niej ostygli, po wyjeździe obu braci zamknęła się zupełnie w domu i oddała całkiem pielęgnowaniu swoich wychowańców. Zniknięcie Mazurowicza i jego żony, o którem różnie mówiono i wnioskowano, milczenie Sławczyńskiego, który ani źle, ani dobrze o Horyszkach nie mówił i wspomnień ich unikał — oddziałało też na usposobienie ogółu. Zaczęto zdala wpatrywać się ciekawie w to osobliwe gospodarstwo zawiechowskie, dziwić się mu, a sklepik z kwiatami i owocami, założony w miasteczku, ogromne miał powodzenie. Uprzedzenia znikały. Pełna powagi i spokoju postać panny Cecylji, która szła swą drogą, wcale zdając się na świat nie oglądać, najgorzej nawet usposobionym imponowała. Z nieprzyjaciół, usiłujących szkodzić, został jeden tylko pan marszałek. W miarę jak się polepszało Horyszkom, sprawa jego z nimi coraz dlań stawała się gorsza. Czuł to dobrze, lecz nie umiał radzić na to. Nie próbowano nawet zbliżać się do niego, czego on byłby może pragnął, lecz nie śmiał i nie miał ku temu sposobności. Rozpoczęte staranie o rękę pięknej pani Ratajewskiej dziwnie się jakoś rozchwiało, a raczej przeciągnęło niezrozumiale. Wdowa, dowiedziawszy się o nieszczególnym stanie interesów marszałka, zawahała się z oddaniem mu ręki; lecz że miała sprawę zawikłaną w Opiece, a pan Bolesław był jej potrzebny, nadzwyczaj zręcznie nie dopuszczała go do oświadczenia się, aby nie być zmuszoną, odmawiać stanowczo. Marszałek, którego czułe serce zawsze potrzebowało jakiegoś zajęcia, rzucał się potem w różne strony, nie mając do nikogo szczęścia, a ile razy dostał delikatną odprawę, powracał do pani Ratajewskiej. Tu zawsze przyjmowany był doskonale i bawiony; nadskakiwano mu, ale ostrożna pani układała się w ten sposób, aby, gdy niebezpieczeństwo oświadczenia zagrażało, napozór błahą i chwilową zwlec je przeszkodą. Kto inny byłby się może poznał na tym manewrze, który się często powtarzał i nie mógł być przypadkowy; lecz pan Bolesław pochlebiał sobie, że to były figle złośliwego losu, a nie filuternej pani.
Zdala dowiadywał się on rozmaitemi sposobami, o których wynalezienie łatwo mu było, jak i co się działo w Zawiechowie. Wypadek z Mazurowiczem, o którym potajemnie szeptano, bo stary Sławczyński sam się podobno przed jakimś przyjacielem, sub sigillo, o tem wygadał przy kieliszku, przeraził marszałka i dał mu do myślenia. Łatwo było obrachować, że opinja zwróci się ku tej rodzinie, na której on chciał zemścić się potwarzą; zamilczał więc i oczekiwał. Dowiedział się potem o wyjeździe Juljana i Henryka, o powodzeniu ich obu, o zyskanej przez nich niezależności, o poszanowaniu, jakie wzbudzała powszechnie panna Cecylja. Sprawa jego się psuła. Temu, co rzucił jawnie w obieg przeciw nim, kłam zadawał każdy rok upływający. Wiedziano, że między Zawiechowem a hrabią nie było żadnych stosunków, że panny Cecylji podejrzewać nie było nawet można, tak starannie choćby cienia pozoru unikała. Marszałek cofnąć się nie mógł, zamilkł wszakże. Radby był wyjść z tego fałszywego położenia, które teraz jemu najwięcej szkodziło, ale nie widział jakoś sposobu.
W czwartym już roku szukał pozoru, aby się znowu zbliżyć do Zawiechowa i przejednać z siostrzeńcami; lecz znaleźć go było trudno. Ile razy przyjeżdżali bracia, a rozmowy toczyły się o przeszłości, unikali wszyscy wspomnienia marszałka, jakby go na świecie nie było. Juljan jednak miał wreszcie konieczną potrzebę udania się do kancelarji, dla wyjęcia jakichś papierów, i pojechał do miasteczka. Trybem zwyczajnym podał prośbę, o której dano wiedzieć panu Bolesławowi. Wiadomość ta mocno go poruszyła; rozkazał sekretarzowi, ażeby papiery gotowe oddał mu na ręce, a Juljanowi oznajmił, iż go marszałek prosi do siebie.
Zdziwiło to Julka, który zrazu zawahał się, co ma począć, lecz po namyśle, postanowił nie drażnić gorzej wuja i udał się do niego. Marszałek czekał nań w swoim gabinecie, a ujrzawszy wchodzącego z posępną i chłodną twarzą, nagle na szyję mu się rzucił, łkając i nie mogąc niby wyrzec słowa. Julek nie wiedział dobrze, jak to ma przyjąć. Z chustką na oczach, marszałek padł na fotel, długo odgrywając niepohamowane wzruszenie. Ręce mu się trzęsły... głosu brakło... Wskazał Julkowi krzesło.
Gdy po długiej oczekiwania chwili mógł wreszcie przyjść do słowa, wyraził najprzód tę boleść, jakiej doświadczył, gdy okrutnie znieważony, posądzony, obrażony, zmuszony był zerwać z rodziną, co serca jego ocenić nie umiała. Wszystko tłumaczyła ta jedna okoliczność, z którą marszałek taił się całe życie, iż podlega napadom lunatycznym. W takim stanie bezwiednym owej nocy pamiętnej pochwycił go Julek, czego omało życiem nie przypłacił. Tłumaczenie to było jawnie naciągnięte, ale dowodziło, że marszałek chciał się uniewinnić i pojednać z rodziną.
Więcej to pono jemu, niż jej było potrzebne; Julek też, nie rozczulając się zbytecznie, przyjął, co mu dawano za dobre i... rodzaj zgody stanął znowu. Marszałek czulszy był, niż kiedykolwiek; mówił, że chlubi się Horyszkami, uwielbiał energję, z jaką dźwignąć się umieli bez niczyjej pomocy, siłę ducha, z jaką walczyli i t. d., i t. d.
Julek musiał pozostać na obiedzie, a gdy wyściskany powrócił do Zawiechowa i zawiózł tam tę nieprawdopodobną wiadomość, Cecylja przyjęła ją, pobladłszy, i z twarzy jej wnosząc, raczej zafrasowana, niż uradowana.
Pan Bolesław nic nie wspominał o dalszych stosunkach, nie mówił, czy będzie w Zawiechowie, ale to prędzej lub później wypadało samo z siebie. Zapraszał tylko obu braci i, troskliwie dopytując się o ich losy, unosił się nad zdolnościami, jakich dali dowody.
Wobec osób, przed któremi wprzód tak jawnie oświadczał się przeciwko swym krewnym, rzecz została wcale innym sposobem usprawiedliwiona.
Gdy we dni kilka po przejednaniu się z Julkiem, który miał zawieźć do Zawiechowa gałązkę oliwną, spotkali się z podkomorzym Ryngoldem w miasteczku, stary nie mógł się wstrzymać, ażeby nie powinszował świętej zgody.
— Czcigodny panie podkomorzy! — zawołał, wysłuchawszy go, marszałek i ręce załamując tragicznie. — Jakie to nieszczęście, gdy u nas człowieka nie rozumieją i słowo każde fałszywie tłumaczą! Utyskiwałem nad losem moich siostrzeńców — prawda, oponowałem — prawda, nie byłem rad — prawda. Lecz proszę wejść w pobudki moje. Co mnie do tego skłoniło? co?... to co i dziś niezmiennie utrzymuję.
Podkomorzy słuchał z uwagą natężoną.
— Powiem otwarcie — ciągnął dalej marszałek. — Podkomorzy, mąż tak szanowany, patrjarcha nasz drogi, — tu go do piersi przycisnął — podkomorzy mnie zrozumiesz. O co szło? o co? O to, że dla starożytnej szlachty, jak Horyszkowie, których dziadowie i pradziadowie na województwach i kasztelanjach siadywali, ten sposób ratowania się od upadku, jaki wynalazła panna Cecylja, uparcie się go trzymając, ja znajdowałem niestosownym. Noblesse oblige... i tak lada czego chwycić się dla kawałka chleba — nie godziło się. Dlatego ja pannie Cecylji ofiarowałem dom swój. Julka chciałem prowadzić drogą służby urzędowej. Dlaczegóż nie? Za lat kilkanaście mógłby był zostać radcą stanu. Henrykowi dawałem dzierżawę, aby z niej wrócił do dziedzictwa. To były drogi szlacheckie, tradycyjne, według mnie, jedynie godne nas. Wszystko to, co oni przedsięwzięli, dokonali, śliczne jest, ani słowa... ale to dla córki jakiegoś aptekarza, dla synów doktora, dla sierot po panu budowniczym et caetera byłoby właściwe, lecz dla Horyszków... przepraszam — skłonił się i w piersi uderzył. — Być może, wyznaję, że jestem trochę zacofany, nie na wysokości wieku; lecz tradycje nasze, panie podkomorzy! W co się obróci szlachectwo, ta instytucja odwieczna i wiekuista, bez której każdy naród kuleje i...
Podkomorzy zażywał tabakę spokojnie.
— Ja bo także jestem szlachcic i stary, — odezwał się zwolna — ja też, mości panie, nad tą kwestją myślałem i przemyśliwałem. Pamięć przodków jest dla mnie spuścizną świętą, chlubię się nimi... ale... distinguo. Szlachcic musiał był rycerzem i gospodarzem w tych czasach, gdy się masy nie rozbudziły do życia i w wojnie, a ekonomice potrzebowały powodyrów. Nie szkodzi, gdy i dziś szablą a pługiem dalej sobie drogi wyrąbują i wyorują; ale mnie się widzi, że to szlachectwu nie uwłacza, gdy się i na innych gościńcach rej wiedzie. Główna rzecz, aby nie spać i starać się być, jeśli nie na przodzie, to przynajmniej nie na tyle. Kto mi mówi o szlachectwie, temu ja Anglję pokazuję... Tam tylko szlachectwo żyje, bo się nowemi przyrostami zwiększa, bo wciela i przyjmuje, a gdziekolwiek życie panuje, ruch i praca, tam być się stara, wyprzedzić się nie dając.
Marszałek począł od pocałowania podkomorzego, captando benevolentiam.
— Czcigodny podkomorzy, — zawołał — godzę się, uwielbiam; ale mnie moich Horyszków było i jest żal na mechaników i doktorów, a takiej osoby, jak Cesia, na ogrodniczkę. Czegoś świetniejszego dla nich pragnąłem.
— A toż cię, marszałku, nie cieszy i nie wbija w dumę, że te biedne sieroty, nie potrzebując pomocy niczyjej, tak triumfalnie wyszły z rozpaczliwego położenia? Przyznam ci się, że gdybym upadł na majątku — czego Boże uchowaj — a moja Jadwisia została sama i z gruzów umiała stworzyć sobie tak godnie egzystencję nową, duszaby moja z niebios ku niej zleciała.
Marszałek nie skąpił pochwał, lecz wpadł w szlacheckie wspomnienia stare, w reminiscencje tych błogich czasów, gdy w istocie nie było życia, tylko w jednej klasie narodu... rozczulił się, uniósł, wyegzaltował na zimno i podkomorzego pociągnął za sobą w poetyczne światy przeszłości, tak że obaj o rzeczywistości zapomnieli. Marszałkowi czasem nie zbywało na pewnym rodzaju zręczności w razach ostatecznych.
Pomimo zgody, nie pojechał on do Zawiechowa. Wstrzymywał się z tym krokiem jeszcze, rachując na to, że przez braci powoli pannę Cecylję przygotuje. Posądzał ją zrazu mocno o skłonność dla hrabiego, a osiedlenie się jego przypisywał tylko chęci zbliżenia się do niej. Tymczasem przewidywania stosunków bliższych wcale się nie spełniły. Śledzono najpilniej, lecz nie odkryto nic nad to, że stary Praski bywał co niedziela w Bobryńcach. W istocie na tego dziwnego pośrednika zeszła miłość dyskretna hrabiego i nim się ograniczać musiała. Czy stary naturalista i filozof-samouk domyślał się, jaką grał rolę — odgadnąć trudno. Miał niby nadzór nad ogrodami.
Było to właściwością Praskiego, że mu nikt w świecie nie imponował, że nikogo bardzo nie potrzebując, nie lękał się też nikogo i każdemu czuł się równym. Biedny ogrodnik, wśród najświetniejszego towarzystwa, ani dowcipem, ani bogactwem, ani wymową, ani urzędem i znaczeniem nie dawał brać góry nad sobą.
Zupełnie tak samo się znajdował w gronie parobków ogrodniczych, jak książąt, jednym i drugim ostrą, ale przyzwoitą mówiąc prawdę.
Za dawnych czasów, gdy jeszcze był przy oranżerjach hrabiów N. N. w Królestwie, okazywano je ministrowi Lubeckiemu, przybyłemu z Warszawy, a pan Praski czynił honory. Gospodarstwu szło o to niezmiernie, aby go zjednać. Tymczasem minister, który wiele rzeczy umiał i znakomite miał wykształcenie, w botanice palnął okrutnego bąka. Praski podniósł poważnie wzrok, uchylił nieco czapeczki i rzekł dobitnie:
— Otóż to tak się dzieje, gdy kto, jak wasza ekscelencja, mówi o tem, czego nie rozumie.
I z zimną krwią, niezmieszany, wytłumaczył, że tak nie było. Z wielką zawsze powagą poczciwy stary wszędzie w swych grubych butach i surducie z 1825 roku, z zawijanym, bufiastym kołnierzem, czuł się zupełnie na swojem miejscu. Pałace, wspaniałości, przepychy nie dziwiły go, ani przejmowały, ale nowa orchidea, ale roślina nieznana obudzała w nim entuzjazm i poszanowanie. Dziwny też stosunek zawiązał się pomiędzy nim a hrabią, który z nikim prawie nie żył.
Zwykle w niedzielę jechał Praski do Bobryniec i wprost się udawał do oranżerji i ogrodu.
Zawiadywał niemi nieuk, chłop prosty, który dawniej był parobkiem przy ogrodzie i nabrał praktyki, ale głowę miał otwartą i rad się uczył. Ten spełniał, co mu Praski radził i dysponował, a pokochał starego. Oprócz niego, znajdował się prawie zawsze hrabia przy oględzinach i sam im towarzyszył. Ogród dawniej wcale go nie obchodził, lecz w tej samotności, przy braku zajęcia, zaczął go rozrywać. Razem z Praskim obchodzili wszystko najtroskliwiej. Tu szczególne poszanowanie miał stary ogrodnik dla pięknych i ogromnych drzew pomarańczowych, które w bardzo złym stanie razem z majątkiem zostały nabyte. Dzięki staraniom Praskiego, rosły teraz pięknie i w lecie przyozdabiały wspaniałe wnijście do pałacu.
Hrabia rozpytywał zwykle nietylko o swój ogród, o który mu pono najmniej chodziło, ale o zakład panny Cecylji, a o tym Praski, jako o swem dziecięciu najmilszem, bardzo mówić lubił. Najczęściej trafiało się, że w tej poufnej rozmowie Praski się wynurzył z tem, coby mu jeszcze sprowadzić należało, a potem składało się tak, iż właśnie hrabia tegoż samego potrzebował, to samo sprowadzał i miał jako niewłaściwe sobie lub niemiłe zabezcen do zbycia. Ponieważ manewr podobny powtarzał się często, Praski, choć był monomanem i nie myślał, tylko o mamie-naturze i jej pierworodnych dzieciątkach — nie mógł nareszcie nie dostrzec, iż to coś zakrawało na zręcznie narzucane dobrodziejstwa. Wszakże, czy mu się to zdało niewinnem a przyjemnem, czy bardzo właściwem nawet, nie dał do zrozumienia, iż się na tem poznaje.
Raz tylko, gdy chodziło o znaczną partję gladjolusów, sprowadzonych od van Houtena i zupełnie niepotrzebnych hrabiemu — Praski się odezwał:
— A już nie wiem, czy pannie Cecylji mogę to proponować, bo... coś się na ostatnie lilje owe rumieniła i rzucała... więc do czasu trzeba odłożyć, bo się pozna na sztuczkach.
Hrabia zamilkł, a stary nie wznawiał rozmowy. Zwykle rozpytywał gospodarz o zdrowie, o zajęcie, o to, co się w domu działo, czy były wiadomości od braci, co panna Cecylja robiła i t. p. Narzucał czasem kosztowne dzieła botaniczne Praskiemu do przejrzenia, z prośbą, aby je udzielił swej pani i nie odbierał prędko, gdyż nie były mu potrzebne. Z ogrodu szli na śniadanie. Praski siadał z hrabią i gawędzono znowu. Stary powracał potem do ogrodu, dla dopilnowania szczegółów, i zjawiał się jeszcze na obiad. Najczęściej jadali go we dwóch, przy dobrym wina kieliszku. Ogrodnik chętnie opowiadał, zawsze bardzo serjo, przygody swojego życia, wielce urozmaiconego, wykładał swoje dziwaczne teorje i dopiero wieczorem do domu powracał. Nazajutrz, choć niepytany, niby tak z własnego natchnienia, milczącej pannie Cecylji opowiadał Praski, co wczoraj widział, robił, nawet o czem mówili, o co się posprzeczali, powtarzając słowa hrabiego. Nigdy mu nie przerywano, ale milczenie go nie zrażało, nałogowo odbywał to, jak pańszczyznę. Czy wiedział o tem, czy nie, że służył za węzeł, łączący dwa serca, które biły dla siebie, dwie istoty, rozdzielone wymaganiami świata... tego się domyśleć było trudno. Wogóle Praski wyglądał, jakgdyby o niczem nie wiedział, co się na świecie działo.
Wszystko to trwało lata całe, stawało się powoli nawyknieniem, koniecznością, potrzebą, i nic nie zwiastowało, ażeby się tu co zmienić mogło. Było to coś doprawdy podobnego do życia Heloizy i Abelarda, patrzących na siebie zdaleka z dwóch klauzur, oczyma duszy i sercami... Hrabia nadto szanował Cecylję, ażeby się pokusił o zawiązanie bliższych, a zakazanych przez nią stosunków. Chciał okazać, że umie cierpieć, milczeć i być posłusznym.
Gdy Julek z Henrykiem, mając wyjeżdżać, otrzymali polecenie swatania hrabiego z panną Ryngoldówną, wywiązali się z tego dosyć zręcznie. Julek wziął to na siebie i pół żartem, pół serjo tę myśl siostry i życzenie wypowiedział. Hrabia słuchał zdziwiony i trochę niecierpliwy, a wkońcu jakby podrażniony.
— Kochany Julku, — rzekł — proszę cię, wszak pewnie pisać będziesz wkrótce do siostry. Napiszże, jak mi dobrze życzysz, że wogóle nie mam najmniejszej ochoty się żenić, że za ten projekt panny Cecylji, gdybym się na nią, którą czczę i wielbię, mógł pogniewać, doprawdy pogniewałbym się.
Julek co do słowa w liście do siostry to powtórzył.
Na tem się jednak nie skończyło. Gdy po pożarze w Zawiechowie znowu państwo Ryngoldowie zaczęli się zbliżać do Cecylji, a ona po wyjeździe braci i sama bywała częściej w Żytkowcach i przyjmowała podkomorzynę z córką, które tu niekiedy po całych dniach przesiadywały — z innej strony poczęła Cesia te swaty. Odmalowała hrabiego, jako człowieka charakteru szlachetnego, wytłumaczyła jego rozwód, wystawiła go z tak pięknej strony, iż i Jadwisia się nim trochę zajęła, i podkomorzyna wzdychała do tej myśli, aby go pociągnąć do córki. Nie śmiała długo o tem mówić mężowi, lecz naostatek jej się to wymknęło mimowolnie i wyspowiadała się ze wszystkiego. Z podkomorzym było wszakże dosyć trudno: człowiek prosty i prawy, niecierpiał rzeczy naciąganych i podrabianych.
— Wszystko to dobre, moja jejmość, — rzekł — wierzę święcie temu, co mówicie; ale... cóż my na to możemy? Ciągnąć go do córki?... a niech mnie Bóg od tego strzeże i moją dobrodziejkę także! Pójdzie Jadwisia zamąż prędzej, później; zostawmy to Opatrzności, ale nie uprzedzajmy jej ludzkim rozumem... on w tych rzeczach często zawodzi.
Podkomorzyna, w wielkim a wielkim sekrecie, tyle tylko uczyniła, iż pana Heljodora wykomenderowała parę razy, aby hrabiego przywiózł. Hrabia przyjechał, a macierzyńska troskliwość przypadkowo jakoś tak to ułożyła, iż Jadwisia miała sposobność mówienia długo i bez przeszkody z hrabią. Lecz od pierwszego słowa zapytał ją o pannę Cecylję, mówił tylko o niej i panna Jadwiga posłużyła mu za mimowolnego pośrednika między Zawiechowem a jego sercem. Zacna panna podkomorzanka, która szczęściem nie miała najmniejszej ochoty odbierać komu hrabiego, choć się jej wydał bardzo miłym zresztą człowiekiem — zrozumiała dobrze, iż były tam serce jego i myśli... i cieszyła się, że potrafi może zbliżyć tych ludzi dwoje.
Ale gdy potem w Zawiechowie napomknęła o tem, Cesia się zarumieniła, uściskała ją i szepnęła na ucho:
— Bardzo szanuję twojego hrabiego, ale ty go sobie sama weź, to zrobisz najlepiej, a mnie nie mów o nim.
I palec położyła na ustach.
Gdy tedy, po latach pięciu ciężkiego nowicjatu, obaj wyzwoleni: Henryk, dyrektor fabryki, i Julek, doktór medycyny, przybyli do Zawiechowa, u nóg siostry złożyć swe patenta, zaprawdę radość była wielka. Cecylja zapłakała, ale ze szczęścia.
Nie mówimy już o łzach Piotrusi, która przyszła też, nieboraczka, ściskać i całować tych swoich wyniańczonych chłopaków, a mówić już nic więcej nie mogła, tylko to jedno ciągle:
— Czemu to moja święta dobrodziejka tego nie dożyła!
Julek, który już trochę dłużej siostry nie widział, bo mu klinika lat ostatnich i podróże do szpitali zagranicznych wiele czasu zajęły — gdy świece podano, przypatrzył się jej lepiej i, odszedłszy z bratem na górę, rzekł mu:
— Z pewnego względu smutno to być lekarzem... dziś tego doświadczyłem. Nam biednym wprzód się objawia w ukochanych istotach to, co im zagrażać może. Mnie się coś Cesi twarz i wzrok nie podobają... trochę nawet pokaszliwa. Jutro, nic nie mówiąc, lepiej to zbadam. Może mi się przywidziało, może to katar przemijający, ale zawsze...
Henryk się zląkł bardzo, lecz w jego oczach Cesia nie była wcale zmieniona, owszem, znajdował ją świeżą, oczy pełne blasku, rumieniec na twarzy, żywość wielką. Cały dzień następny spędzili sami z sobą. Julek patrzył już tem okiem lekarza, co w każdym widzi pacjenta mimowoli, a dzień potwierdził tylko, czego wieczór kazał mu się domyślać. Życia, świeżości wiele było w Cesi, ale to wszystko miało cechę gorączkową trochę. Dawało się to przypisać chwilowemu podbudzeniu, radości nawet. Zresztą symptomata groźne nie były wcale, choć wymagały pewnych ostrożności.
Chłopcy obaj, jak studenci wypuszczeni na rekreację, swobodni teraz, weseli, korzystali z chwil wypoczynku. Cesia pierwsza uznała za właściwe, ażeby się zaprezentowali marszałkowi.
Jakoż w kilka dni wybrali się na tę wycieczkę. Pan Bolesław znajdował się właśnie w jednym z tych paroksyzmów zwątpienia, gdy mu pani Ratajewska swą wieczną niedecyzją dokuczyła. Zjawienie się Henryka i Julka odnowiło stare wspomnienia. Przyjął ich z czułością niezmierną, obiadem wykwintnym, szampanem, toastem, wystylizowanym wspaniale — słowem, jak najserdeczniejszy opiekun i krewny. Wieczorem, rozważając cały przebieg swojej sprawy z panną Cecylją, wpadł na tę myśl, że zbyt był obcesowy, że nie umiał należycie się przypodobać, że Cecylja po upływie lat pięciu możeby teraz skłonniejsza się okazała do przyjęcia jego ofiary i... postanowił próbować szczęścia raz jeszcze. Z panią Ratajewską nie było sposobu dojść do końca. Zalotna aż do ostatecznie dozwolonych granic, zdawała się mieć upodobanie w tem, by, rozdrażniwszy, rzucić na bezdroża. Pan Bolesław był znużony zalotami temi bez celu i końca. Nazajutrz więc oświadczył braciom, iż przeprowadzi ich do Zawiechowa. Musieli za to być niezmiernie wdzięczni. Julek jednak, wiedząc, jak to Cecylję zmiesza i zakłopocze, niezupełnie rad był temu w duszy. Jechali razem z Henrykiem, a doktór ich wyprzedził, ażeby te odwiedziny nie spadły niespodzianie.
Nie mylił się w tem, iż uczynią na siostrze wrażenie dosyć nieprzyjemne. W pierwszej chwili pobladła, spuściła oczy, stanęła niema; lecz natychmiast z rezygnacją wzięła się do obowiązków gospodyni.
W parę godzin potem nadjechali spodziewani goście. Cecylja przyjęła marszałka, jako wuja, z należytem uszanowaniem, a on się rozpłynął w uwielbieniach i czci dla najdroższej kuzynki.
Nawykłemu do wdzięków, nieco przejrzałych, pani Ratajewskiej, wydała mu się Cesia świeżą i młodziuchną; on jej mocno wyłysiałym i znacznie opaślejszym. Ma to do siebie życie na takim szlacheckim, gościnnym urzędzie, że głowę osłabia, że brzuch tuczy, że biedną ofiarę wycieńcza na duchu, a na ciele brzemieniem obarcza.
Pan Bolesław miał bardziej niż kiedy fizys marszałkowską. Znaczne zmiany wewnętrzne, zaszłe w Zawiechowie, które wiele wpłynęły i na jego upięknienie, bo panna Cecylja lubiła się artystycznym otaczać wdziękiem, obudziły w marszałku entuzjazm dla wytwornego smaku kuzynki.
Przy rozbieraniu starych owych murów, po kątach i komórkach, znalazła się niezliczona ilość gratów i sprzętów, skazanych na zniszczenie, które przy bliższem obejrzeniu, okazały się ciekawemi zabytkami różnych epok. Pod umiejętnym kierunkiem poodnawiany ten sprzęt stanowił dziś ozdobę kilku pokojów, jakiejby szukać chyba potrzeba po składach antykwarzów w wielkich miastach. Podarte stare obrazy, zrestaurowane, jeśli nie były arcydziełami, zdobiły jednak bardzo mile ściany. Słowem, ubogi dom wyglądał teraz na zamożne gniazdo stare i mógł najwybredniejszy smak zaspokoić.
Cesia, wśród tego świata przez się stworzonego z gruzu i ruiny, w czarnej swej sukni, z włosami gładko przyczesanemi, zawsze młoda i uroczo piękna, a obudzająca jakieś uczucie poszanowania, zachwyciła marszałka, tak iż po wieczerzy odjechał do Szmula, u którego stał, przejęty cały i zaprzysięgając sobie, iż pocznie na nowo konkury, bodaj od samego początku, a prowadzić je będzie, stopniując i z wszelkiemi odcieniami, jakich godna była osoba, tak wyraziste nosząca na sobie piętno wielkiego rodu.
W domu Szmula — zapomnieliśmy o tem uwiadomić — starego już od dwóch lat brakło; poszedł połączyć się z ojcami i spocząć po długim żywocie pracowitym... Miejsce jego zastępował teraz najstarszy syn, tak zupełnie do ojca niepodobny, jakgdyby prawem życia było, by się pokoleń charaktery i obyczaje mieniały. Stary należał do Izraelitów dawnej szkoły, był religijny, surowy w zachowywaniu obyczajów i tradycyj. Syn nie nosił już ani sukni, ani zewnętrznych oznak, któreby go odróżniały od ludzi klas innych. Rzuciwszy wiarę swoją, uwolnił się też od wszelkiej innej i widocznie wzdychał do zostania jednym z tych obywateli świata, których zadaniem jest zrobić jak najwięcej pieniędzy i użyć ich za wszystkich przodków, którzy pościli i sknerzyli. Nikt go też nie widział z przybywających gości, bo się domem wcale nie zajmował i większemi spekulacjami był zaprzątnięty. Na dole gospoda zostawała w ręku obcego człowieka, a restauracja dobijała się sławy zakładu gastronomicznego nowemi meblami, bilardem, zwierciadłami, niepospolitą, słowem, elegancją. Moryca zastępowało dwóch kelnerów w czarnych frakach, choć jeden z nich miał buty bez podeszew, a za biurem wystrojona panna, otoczona szklanemi słojami i butelkami, z olbrzymią grzywą, doskonale odgrywała rolę osoby, wcale niestworzonej do tak pośledniego stanowiska.
Pupart zaprzestał tu chodzić, gdyż cena partji bilardowej została podniesiona, co według niego było nadużyciem. Machczeńko, przeciwnie, pozostał wierny instytutowi i spędzał tu dosyć przyjemne godziny, sparty na biurze obok panny z wielką grzywą, która odniechcenia jakiem słówkiem go czasem raczyła. Niekiedy przynosił jej nawet bukieciki ze sklepiku panny Cecylji, który tuż obok domu Szmula, w osobnym oszklonym budyneczku się znajdował. Sprzedawano w nim wieńce, bukiety, wazony, owoce najprzedziwniejsze, nowalje, i budka, z której się zrazu wyśmiewano, opłacała się sowicie, a kobieta, wyuczona do sprzedaży, miała przytem dobry chleba kawałek. Praski zwierzchni nadzór nad nią sprawował.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.