Resurrecturi/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Chłodna była wiosna w tym roku. Śniegi topniały powoli, słońce się ledwie z chmur na chwilę dobyło, a już śnieg i krupy sypały się z nich na nierozwite pączki. Wiatr dął od północy. Z każdą zmianą księżyca Praski spodziewał się jakiejś meteorologicznej przemiany; ale kończyło się na tem, że śnieg zmieniał się w grad, a grad poprzedzał powrót śniegu.
Stary ogrodnik znajdował, że rok był wyjątkowy, na złość jemu. Panna Cecylja mówiła, że to jej cierpliwości próbował. Julek się dąsał.
Koniec kwietnia jeszcze był zimny... w ogrodzie ledwie coś zrobić się dało. Spodziewano się listu od Henryka, gdy jednego późnego wieczora zjawił się on sam, pieszo, z tłumoczkiem w ręku. Cecylja załamała ręce i oniemiała.
— Odebrałeś mój list? — zapytała.
— Żadnego.
— Jak mnie kochasz?
— Jak ciebie i was kocham! Cóż było w liście?
— Prosiłam cię, abyś nie przybywał.
Henryk smutnie spuścił głowę.
— Dlaczego?
— Nie mówmy już o tem — odparła siostra łagodnie. — Nie pokazuj się nikomu, a zabaw jak najkrócej. Pierwsza twoja bytność zostawiła po sobie ślady. Cóż powiedzą, że tak wkrótce się ponowiła?
— Ale mamże dla posądzeń dziecinnych...
— Nie, dla naszego spokoju — szepnęła Cecylja. — Są położenia, w których i posądzeń unikać trzeba. Niekiedy gardzić niemi można; ale my... mamy i tak dosyć do znoszenia.
Henryk zamilkł. Przykro mu się zrobiło. Zobaczywszy chmurkę na jego czole, Cesia przyszła go uściskać serdecznie. Julek objął ją czule.
— Co się stało, — odezwała się siostra — o tem już mówić próżno. Radźmy o przyszłości.
Radzono i rozprawiano wieczór cały i zapomniano trochę o niebezpieczeństwie, tak jak się o niem łatwo zapomina w gronie rodziny, wśród ciszy i spokoju, — jak grom wszelki zdaje się niepodobny, gdy słońce świeci na niebie pogodnem.
Henrykowi szła nauka wybornie; zapalał się do niej. Przyznawano mu prawdziwy talent w mechanice. Udało mu się w jednej budowie zmniejszyć znacznie stratę siły, w drugiej ruch przyśpieszyć i chlubił się po młodemu z tych swoich wynalazków, pokazując siostrze chlubne świadectwa, a co więcej, brzęczący już owoc swej pracy.
— Właśnie dlatego, żem się sam chciał przed wami powodzeniem swem pochlubić, pragnąłem tu przybyć i pocieszyć Cesię tem, że darmo na mnie pieniędzy nie wyrzuciła.
Siostra była triumfująca, przyjęcie czułe, i wszystkoby się przyczyniało do zwiększenia czystej radości, jakiej doznawali, gdyby nie troska o wywołanie nowych gniewów przybyciem Henryka. Zaklęła go więc Cesia, aby siedział u siebie na górze, a oni wszyscy mieli z nim przez te dni być razem. Pochlebiano sobie, że tym sposobem nikt się przybycia nie domyśli, nikt o niem wiedzieć nie będzie. Domowych zaklęto też na wszystko, co było najświętsze, aby milczeli, a o życzliwości ich wątpić nie było podobna. Jakoż dzień następny upłynął im w tym błogim spokoju. Trzeciego Julek, zdziwiony i przestraszony, odebrał kartę od hrabiego, który go najmocniej zapraszał, zaklinał, wymagał, aby po skończonym dniu przybył na wieczór do niego — ze swoim gościem, którego on bardzo bliżej poznać pragnął.
Zaniesiono list do Cesi, łamano sobie głowy, jakim sposobem hrabia o gościu mógł wiedzieć, wezwano Praskiego, badając czy on się nie wygadał; ale stary ogrodnik nie był wcale u hrabiego i dawał słowo, że to nie wyszło od niego.
W istocie rzecz się miała inaczej. Henryk, unikając poczty w Błotkowie, konie pocztowe rzucił o jedną stację dalej, a najął Żydka, który, choć się z tem nie wygadał, poznał go, a raczej się domyślił. Powracając potem z Zawiechowa, popasał w gospodzie, gdzie poczta była i wygadał się przed pocztmistrzem, że woził do miasteczka panicza, który do pałacu wysiadł. Sławczyński pieszo przyszedł nazajutrz na stację dla rozrywki i z gawędy z poczthalterem dowiedział się o przyjeździe Henryka; a że ani on, ani Mazurowicz języka za zębami utrzymać nie mogli, rozeszła się wieść tak szybko po sąsiedztwie całem, że i hrabia się o niej dowiedział, z tym dodatkiem, iż pan Henryk (wersja to była Mazurowiczowska) krył się i taił z przybyciem. Żonie, nauczony doświadczeniem, nie powiedział ani słowa małżonek; teściowi też nie zwierzył się z niczego, lecz z największą pasją, milczącą i zaciętą, strzelbę z sobą wziąwszy, na kilka dni wybrał się do miasteczka. Tu, w biały dzień, siedział w restauracji, grał w bilard, pił lub spał... a wieczorami podkradał się w gąszcz pod pałac, czatując na Henryka.
Byłoby się może to polowanie nie powiodło i widząc daremne zabiegi, Mazurowicz powróciłby do domu, gdyby go do wściekłości nie przyprowadzał Pupart. Stary kapitan dogryzał mu, żartował, jątrzył go w taki sposób, że się doń jakoś przyczepić nie było podobna. Opowiadał historyjki, bodaj z Bokacjusza zapożyczone, o mężach oszukiwanych, i tem karmił nieszczęśliwego. Mazurowicz więc codzień prawie zacinał się więcej i srożej. Nikt się nie domyślił, co knował.
Po odebraniu kartki hrabiego była narada wielka i Cesia usilnie błagała Henryka, ażeby z nią został. Julek miał jechać sam, wrócić prędko i wytłumaczyć brata. Ta nadzwyczajna ostrożność wydała się wszakże Henrykowi i Julkowi zbyteczną. Zaczęli nalegać na siostrę.
— Cesiu kochana, któż w świecie wiedzieć o tem może? Siądziemy za ogrodem na konie i pokłusujemy przez pola, a o ósmej godzinie mrok zapada.
Nie mogła się wreszcie oprzeć Cecylja... zmilczała. Jak chcieli, tak się stało. Wyprowadził im konie za ogród Andruszka, dosiedli ich i pokłusowali naprost przez pola do Bobryniec.
Wieczór był posępny, drzewa stały jeszcze, jak zimą, nagie... tylko ptactwo zaczynało się już odzywać na błotach. Drogę przebiegli szybko i szczęśliwie, Sulejowski ich czekał z herbatą. Znał mało Henryka i ucieszył się z widzenia go. Bardzo żywo rozmawiano wieczór cały, a przedmiotu dostarczał Henryk, który nauką i życiem w mieście silnie był rozbudzony. Nawet dosyć zwykle zamyślony hrabia ożywił się i rozruszał, a że lubił pokazywać, co miał, począł do herbaty znosić książki i ryciny. Naostatek wydobył przepyszny sztuciec matematyczny, od Chevalier’a z Paryża sprowadzony, i postawił go przed Henrykiem. Dziwna rzecz: na pudełku safjanowem, wytwornem, dwa H., cyfra młodego mechanika, znalazły się, pewno nie przypadkiem. Hrabia utrzymywał, że to było zrządzenie losu, że sztuciec kupił na licytacji i że ten los wyraźnie go Horyszkowi przeznaczał, bo jemu on zupełnie był niepotrzebny. Zakłopotało to Henrysia; ale Sulejowski miał tak wdzięczny sposób obdarzania, że mu trudno było odmówić przyjęcia. Gość nie mógł ukryć radości swej z posiadania takiego arcydzieła.
Prawie do północy przesiedzieli, gawędząc, i rozstali się serdecznymi przyjaciółmi. Henryk swój dar na piersi pod zapięty surdut włożył i żegnani jeszcze z ganku, wyjechali.
Noc była daleko od dnia posępnego piękniejsza; wszedł księżyc, rozbił chmury i oczyścił niebo; wiatr ustał, tak iż przejażdżka wcale była przyjemna.
Pomiędzy Bobrzyńcami a Zawiechowem mieli do przebycia lasek, po większej części z jodeł złożony, dosyć gęsty i ciemny. Środkiem jego wiła się drożyna, powybijana kołami, świecąca po nocy kałużami, malownicza, lecz niewygodna dla koni. Pościnane równo z ziemią pniaki, korzenie drzew, połamane gałęzie, kamienie owe litewskie, których wszędzie pełno... zawalały drogę. W lesie panowała cisza głęboka. Księżyc, już dosyć wysoko podniesiony, zaglądał gdzie niegdzie między masy ciemne drzew i smugami srebrnemi las przecinał.
Fantastyczny krajobraz ten zwrócił całą uwagę Julka, który trochę był i artystą, a więcej miał może ochoty do pendzla, niż do piłki ogrodowej. Wyprzedzał też nieco brata, aby, pamiętając drogę, pokazać mu, którędy można było większe objeżdżać kałuże.
Przebyli tak już lasu połowę i zbliżali się ku rozstajom, gdzie się dwie drogi krzyżowały, przecięte gościńcem... gdy nagle wśród tego milczenia nocnego, poza nimi dał się słyszeć strzał. Julek obejrzał się i zobaczył Henryka, którego mierzynek uniósł nieco... Obaj przez chwilę słowa wyrzec nie mogli... Juljan przyskoczył do brata, który siedział na siodle nieporuszony i ręką tylko czoło obcierał.
— Henrysiu! co to było?.. nic ci?
— Nie wiem... ktoś strzelił do mnie, kula uderzyła mnie w piersi i musiała się spłaszczyć na pudełku.
— Jedźmy, — zawołał Julek; — rozbójnik może mieć strzał drugi... Nie uważałeś nic?
— Widziałem między drzewami uchodzącą postać, gdy się przez oświecone miejsca przedzierała, uciekając.
Kłusem wybiegli na pole, oblane księżycowem światłem, i stanęli. Henryk wziął się za piersi. Kula w istocie, przebiwszy suknie, na blaszanem wnętrzu pudełka rozpłaszczona utkwiła, zostawiając w niem dół wygnieciony.
Milczał Henryk zbladły. Nie potrzebowali silić się na odgadywanie.
— Cesi i nikomu ani słówka! Rozumiesz, Julku? Niech to zostanie między nami.
— I puścimy to bezkarnie?
— Pan Bóg ukarze — rzekł Henryk. — Ta sama ręka, co mnie cudem uratowała, weźmie na siebie wymierzenie sprawiedliwości. Julku, zaklinam cię, nikomu, żywej duszy ani słowa!
W polu byli już bezpieczni. Zwolnili jazdy, Julek jechał obok i nachylił się, aby pocałować Henryka.
— Henrysiu! jutro jedź! zaklinam cię!
— Niepodobieństwo! Cesiaby się domyśliła. Wierzaj mi, to rzecz skończona... takie wypadki nie powtarzają się. Jesteśmy bezpieczni, a ja też nie dam mu sposobności do spudłowania raz jeszcze. Zabawię swoje trzy dni z wami, a potem...
— Ja ciebie do trzeciej stacji przeprowadzę — dodał Julek. — Samego cię na krok nie puszczę.
Gdy do Zawiechowa wrócili, Cecylja już spała; weszli więc pocichu na górę i mieli czas ochłonąć, a Henryk przestrzeloną suknię i pudełko pod klucz zamknął, aby ich nikt nie zobaczył.
Siedli spocząć i mówili z sobą do białego dnia. Henryk był smutny i przygnębiony; czuł, jak mu ciążyła chwila płochości.
Jak się to mogło skończyć? chyba wygnaniem dobrowolnem z okolicy, lub śmiercią jednego z nich. Juljana opanował rodzaj gorączki i prawie rozpaczy, tak że Henryś uściskami, prośbami musiał go ukajać, aby siostra się czego nie domyśliła. Julkowi wszakże nadto szło o spokój jej, ażeby się wydał dobrowolnie.
Przy śniadaniu, choć nie było wesołości dni pierwszych, zapomniano trochę o wczorajszej przygodzie. Cecylja cieszyła się ogrodem i inspektami, w których Praski cudów dokazywał. Nie było się tylko przed kim niemi pochwalić, ani z kim podzielić. Uchwalono więc w miasteczku, dla ułatwienia zbytu owoców, warzywa, kwiatów, otworzyć sklep, do któregoby mieszkańcy miejscowi i sąsiedni mogli bez żadnej ceremonji się udawać. Julek wnosił, aby w nim posadzić Piotrusię; ale starej słudze pańskiego domu handel był czemś tak wstrętliwem, że na pierwsze słowo klucznica zakrzyknęła:
— Co, ja przekupka? Przecież jestem coś więcej warta!
Obrócono to w żart, bo do sklepiku kobieta czy mężczyzna łatwo się mogli znaleźć. Ten nowy pomysł mocno pannę Cecylję zajmował.
Henryk już ani krokiem przez dwa dni pozostałe z pałacu się nie ruszał, a choć pogoda i pierwsze dni wiosenne do ogrodu wzywały, Cesia mu się i tu pokazać nie dozwoliła. Posłuszny był bez szemrania.
Przypadek w lesie byłby pozostał dla całego świata tajemnicą, gdyby traf, co na miejsce takich przygód zawsze prawie niewidzialnego świadka sprowadza — nie był zrządził, że w pewnem oddaleniu przechodził tamtędy leśniczy, powracający do Bobryniec. Ten, posłyszawszy strzał, skoczył zaraz na miejsce, z którego wyszedł i gdzie krzyk się rozległ, bo Henryk, uderzony kulą, mimowolnie zakrzyknął. Tu znalazłszy tylko dymiący kłak i kawał papieru, który do kieszeni schował, leśniczy pobiegł zaraz na skraj lasu, czatować na nocnego zbója. Z instynktem prawdziwie łowieckim zasadził się na małej ścieżynie, przyczajony tak szczęśliwie, że gdy Mazurowicz, wystraszony sam swoim czynem, biegł, aby się wymknąć z lasu, leśniczy go pochwycił i obalił. Silny i zrozpaczony chłop wyrwał się wprawdzie natychmiast z rąk jego, ale ten miał czas twarz zobaczyć, odarł mu kołnierz i nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, udał się z tem do hrabiego.
Sulejowski załamał ręce przerażony i chciał natychmiast posyłać do Zawiechowa; ale leśniczy go upewnił, iż po dniu obejrzawszy miejsce, nie znalazł najmniejszego krwi śladu, że strzał chybiony być musiał. Po rozmyśle, postanowiono nie czynić z tego rozgłosu i zmilczeć. Hrabia sam tylko wieczorem podjechał pod domek Praskiego, aby się o braci dowiedzieć, znalazł środek wywołania do siebie Julka i z nim się rozmówił. Leśniczemu kazano milczeć, chociaż dowód był w ręku, bo i oddarty kołnierz od lisiurki, i kawałek papieru niedopalony, z adresem Mazurowicza, starczyły, aby wskazać napastnika.
Zdawało się, że to zuchwałe a nieszczęśliwe pokuszenie mogło na wieki zrazić Mazurowicza od prób tak niebezpiecznych. Pokryto milczeniem to szaleństwo.
Nazajutrz Henryk miał jechać. Pakowano się z wieczora. Cesi dawszy dobranoc, Julek przeprowadzić miał brata do trzeciej stacji. Z obawy ażeby znowu się nie narazić na jakie spotkanie, nie mówiono nawet o wyjeździe nikomu.
Północ już była przeszła. Julek siedział jeszcze u brata, który właśnie owo pamiętne pudełko i kulę do tłumoka zamykał, gdy drzwi się otworzyły i Andruszka wszedł blady, z palcem na ustach, z oczyma wytrzeszczonemi, niespokojny widocznie.
— Panicze! — rzekł głosem zniżonym — aj! aj!... złodziej jest w stajni... złodziej! Ja jego pocichu tam zamknąłem. Można złapać. On się nie wydrze stamtąd. Niech panicze pomogą.
Oba chłopcy rzucili się. Henryk porwał za pistolety, które do kieszeni powtykał. Właśnie były ponabijane na drogę.
— Gdzie? jak? — zawołał Julek.
Andruszka ledwie mógł mówić.
— Ja się koło koni położył — począł opowiadać — i tak jakoś spać się nie chciało. Drzwi od stajni ja nigdy na noc nie zamykam, tylko tyle co trochę przysłonię, bo zaducha straszna. Kiedy ja patrzę, aż z podwórza ktoś sunie tak przygarbiony, sunie... aż po mnie ciarki poszły. Myślałem co duch... ale gdzie tam. Czegoby duchowi tak się kulić, kiedy on i przez ścianę może przejść? Milczę, a ten wpadł do stajni i szust w kąt... a tam drabina na wyżki, gdzie siano i słoma. Patrzę... myk, myk po drabinie się przesunął i słyszę mości się w sianie... przycupnął cicho... Poczekajże! Tak ja na czworakach do drzwi podpełzł... i na klucz. Dach stary, dachówką kryty, nie wydrze się łatwo, a okna w stajni takie, że człowiek, by jak cienki był, nie wylezie.
Mówił przerywając. Julek pobiegł po swój rewolwer i obaj bracia już mieli skoczyć na schody, gdy Andruszka, stojący naprzeciw okna, krzyknął i palcem wskazał.
Wązkiemi dymnikami na dachu stajen dym buchał i płomień się pokazywał. Wiatr tego dnia dął od pola i niósł na pałac i jego gontowe pokrycie. Nie było chwili do stracenia. Henryk, Julek i Andruszka pobiegli co żywo ku stajni.
— Otwieraj! — krzyczał Julek.
Chłopak kłódkę zaczął męczyć, ale nie mogąc jej tak prędko odkręcić, urwał. Strasznie żal mu było koni, które rżały w stajni. Wrota się otworzyły i w tejże chwili pchnięty silnie Andruszka padł nawznak. Podpalacz biegł, chcąc uciec, gdy Henryk i Julek chwycili go tak silnie z obu stron, że się nawet bronić nie mógł, bo ręce mu wtył skręcono. Próbował kąsać... ale Henryk usta mu zatkał chustką. Andruszka krzyczał, budząc, co żyło, gdy Henryk z Julkiem, porozumiawszy się dwoma słowy, schwyconego ponieśli ku pałacowi. Pod schodami była komórka ciemna, w której Julek chował zapas owsa i sprzęt ogrodowy; klucz od niej znalazł się w kieszeni.
Jedne drzwi i zakratowane wysokie okienko nie dozwalały stąd uciec. Miotającego się rozpaczliwie złoczyńcę rzucono do komórki i drzwi się za nim zatrzasnęły. Dla większej pewności nadbiegającego właśnie Praskiego, szepnąwszy mu słów kilka, Julek postawił tu na straży.
Tymczasem, jakkolwiek wszystko to stało się prędko bardzo, zapalone na wyżkach stajennych słoma i siano miały czas rozgorzeć. Andruszka rozdzierał się, krzycząc ratunku... w miasteczku ktoś już, łunę ujrzawszy, uderzył w dzwon... ale pożarne narzędzia wcale w gotowości nie były, a około pałacu o nich nie pomyślano. Biegła więc rozbudzona ludność z gołemi rękami, krzycząc tylko. Co chwila można się było spodziewać, iż dach przepalony runie, płomień buchnie z całą siłą, a iskry i żużle na pałac się posypią.
Niebezpieczeństwo było tem większe, iż wiatr zwiększył się nagle i wprost dął na dach pałacowy, suchemi pobity gontami.
Na stajni gdzie niegdzie osypały się już dachówki; otworami ogień i dym parły nazewnątrz. Henryk i Julek, nie wiedząc sami, co czynić, zrozumieli wreszcie, iż stajnię poświęcić należało, a pałac ratować. Szczęściem warszawiak widział ową najdzielniejszą w świecie straż ogniową i miał jakieś pojęcie o tem, że dach mokremi płachtami i wodą zabezpieczyć było można. Obaj pobiegli na strychy.
Rozbudzona Cecylja, zaledwie suknie na się narzuciwszy, wyszła na dziedziniec, łamiąc ręce. Piotruska drżąca żegnała ewangeljami i relikwjami; tłum się z miasteczka naciskał, więcej dla widowiska, niż pomocy. Dopiero przybycie księdza Kulebiaki, który nadbiegł ze służbą kościelną i dzielnem ramieniem, jakiś ład wprowadziło i zmusiło do roboty. Ludzie stanęli około studni, znalazły się wiadra, przyniesiono haki. Wody jednak za mało było, ażeby pomyśleć nawet o zalaniu na stajni pożaru. Słoma i siano odrazu tak gwałtowny ogień roznosiły, iż się staremu dachowi i dylom na stajni łatwo udzielił. Wszystko, co napełniało budynek ten i wozownię, od pierwszej iskry gorzało. Cała obawa była o pałac, ale na dachu już obaj bracia i kilku ludzi dobrej woli zwijali się, gasząc padające nań kawały siana i słomy. Gdy się pułap zawalił, ogień, choć zmniejszony, zawarł się cały w murach wewnętrznych i niebezpieczeństwo się zmniejszyło.
Wrzawa, hałas, krzyk, bieganina trwały ciągle około pałacu. Nadjechali urzędnicy z miasteczka, nasunęły się tłumy... śpieszył kto żyw, lecz po godzinie zachodu około pożaru, można już było być pewnym, że się on nie rozszerzy. Zalewano ogień między murami i odetchnęli wszyscy.
Dnieć zaczynało. Ksiądz Kulebiaka, pot ocierając z czoła, siadł na kamiennych schodach ganku i wykrzykiwał przeciw fajkom i cygarom, wszystkich podobnych nieszczęść przyczynie. Właśnie Andruszka, osmolony przy ratowaniu koni i swoich węzełków, stał nieopodal, a wikary mu groził i fukał.
— E, jako żywo! jako żywo! — krzyknął Andruszka, któremu nakazano milczenie. — Fajkim nie palił i w stajni mnie nie było, gdy się pożar wszczął. Zaświadczą to panicze, bom na górze u nich był. A kto tego nieszczęścia narobił, to się okaże... ja wiem.
Dobrze już było widno, gdy się nareszcie lud rozszedł i kilkanaście tylko osób zostało. Henryk i Julek spuścili się zmęczeni z dachu. Praski, nie dając nic poznać po sobie, przechadzał się, mając drzwi od komórki na oku.
W chwili gdy Juljan pobiegł do siostry, Henryk wziął pod rękę wikarego.
— Ojcze dobrodzieju, dwa słowa, — zawołał gorączkowo. — Odejdźmy na stronę, bo to spowiedź. Żądam od ciebie rady. Dni temu dwa wracającego z Bobryniec w nocy, zdradą w lesie postrzelił mnie Mazurowicz. Łasce Bożej i kawałkowi blachy na piersiach winienem ocalenie.
Ksiądz załamał ręce.
— Mam w ręku dowody, że on na moje życie godził. Gdy stajnia się zapaliła, wybiegającego z niej schwyciłem... także Mazurowicza. Tu (wskazał na okno komórki) siedzi związany. Co mam robić? Czy oddać go w ręce sądu? Mów, ojcze. Raz się to prześladowanie skończyć musi.
Zamyślił się głęboko ksiądz wikary.
— Pytasz się kapłana o to, czy na szalonym zemsty masz szukać? — odparł, wyczekawszy. — Ksiądz, Chrystusowy sługa, nie mogę ci powiedzieć inaczej, jak: przebacz... Jest to mąż tej, którą chciałeś poślubić; gubiąc go, każesz się posądzać, iż chciałeś się go pozbyć. Ale puścić bezkarnie, aby się jutro ten zbrodzień znęcał znów nad wami — nie można. Czekajcie i milczcie. Wiem, że Sławczyński, niespokojny o zięcia i coś przewidujący, przybył o północy do miasteczka. Pójdę do niego. Spuśćcie się na mnie.
Henryk nie odpowiedział nic; poszedł się upewnić tylko, że więzień mu nie umknął. Praskiemu polecił straż drzwi, Andruszce okna i z Julkiem razem pośpieszył do siostry.
Cecylja już się była uspokoiła. Siedziała blada, starając się braci pocieszyć, a strapiona tem tylko, że Henryk jawnie się pokazać musiał i wydać z sobą.
Piotruska przyniosła właśnie kawę i przypaloną śmietankę, cała we łzach, trzęsąca się, niespokojna, że ksiądz wikary zniknął. Zaledwie tackę postawiwszy na stoliku, poczęła ręce łamać i lamentować.
— To nie kto inny, proszę państwa, tylko ten wisielec Andruszka, do wszystkiego złego pierwszy. Pewnie fajeczkę sobie zapalił. Ja sto razy mówiłam, że z tego chłopca musi być nieszczęście; ale jeżeli to jemu na sucho nie ujdzie...
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł Henryk, — gdy się zapaliło, Andruszka był u nas na górze.
— A wprzódy ognia zatrząsł — bo skądżeby się on tam wziął. Przecie tam nikt nie chodzi, nie mieszka? Żeby zaś miało być podpalenie... co my komu winni? Boże miłosierny!
Cecylja milczała.
— Moja Piotrusiu, idź spocznij. Niema już co mówić o tem.
Chłopcy milczeli obaj. Minęła dobra godzina, gdy od miasta ksiądz Kulebiaka się pokazał, ogromnemi kroki śpiesząc do pałacu. Spostrzegłszy go w ulicy, wymknął się Henryk nieznacznie i w dziedzińcu go pochwyciwszy, wszedł z nim do ogrodu. Wikary łzy miał w oczach.
— Sławczyńskiego zastałem — rzekł. — Powiedziałem mu wszystko. Stary włosy sobie z głowy wyrywa. Raz chce zięcia poświęcić, to znowu ratować... stracił przytomność i rozum. Musiałem czekać, żeby ochłonął. Koniec końcem, gotów jest zapłacić, co chcecie, gotów za siebie i za niego dać cyrograf, byle sromu nie miał. Błaga i prosi, abyście go ratowali.
— Wszystko to — wtrącił Henryk — potrzebuje w ich własnym interesie tajemnicy. Poszedłbym sam do niego, ale będzie to nadto widoczne. Jak skoro noc zapadnie, mój ojcze, udamy się do niego razem. U drzwi komórki niema nikogo, oprócz starego ogrodnika, który będzie milczał. Chciejcie, mój dobry ojcze, kilka słów przemówić do tego... a ja pomówię z siostrą.
Z mocnem postanowieniem nieczynienia już tajemnicy przed Cecylją, wszedł Henryk, zawsze jeszcze trochę rozgorączkowany, i pocałował ją w rękę.
— Cesiu, tobie, co nam zastępujesz matkę i babkę... tobie, której winniśmy wszystko — ja nie mam prawa dawać ani przestróg, ani nauk. Jestem zmuszony tylko cię prosić: zachowaj spokój i nie trwóż się. Nie chcę, by coś ważnego dla nas stało się bez twej wiedzy.
Cecylja spojrzała nań zaciekawionemi i trwożnemi oczyma.
— Gdyśmy wracali od hrabiego, Mazurowicz na mnie czyhał w lesie i strzelił do mnie. Kulą dostałem w piersi — tu — ale na piersi miałem pudełko darowane mi przez Sulejowskiego, na którem się kula spłaszczyła. Leśniczy hrabiego schwytał napastnika i wiemy, mamy dowody, kim on był.
Blada i drżąca szepnęła Cesia:
— Nie potrzeba było i dowodów.
— Stajnię podpalił ten sam, sądząc, że nas puści z dymem; ale tym razem schwytaliśmy go na uczynku. Mazurowicz siedzi w komórce pod schodami.
Cesia zerwała się z krzesła.
— Henryku, — zawołała — to największe nieszczęście, jakie się nam przytrafić mogło! Będziemyż zmuszeni go wydać?
— Nikt o nim nie wie, prócz nas i księdza Kulebiaki. Nie myślę się mścić, puszczę go; ale muszę spokojność naszą zapewnić. Wikary już mówił ze Sławczyńskim. Śmieszny stary, chce się nam opłacić!
— Któżby grosza jego tknął? — krzyknęła Cecylja. — Henryku! splamiłbyś się!
— Przecież mnie o to nie posądzasz; lecz zawarować się muszę — rzekł brat. — Dziś wieczorem.
Na te słowa, wszedł powracający od drzwi więziennych ksiądz Kulebiaka.
— Co z nim? — zapytał Henryk.
Wikary oczy zwrócił na Cecylję.
— Wiem wszystko — odezwała się cicho.
Ksiądz Kulebiaka odetchnął..
— Ledwiem się go dowołał — rzekł. — Myślałem, że go znajdę rozwścieczonym, bałem się, aby, uchowaj Boże, ćwieka jakiego nie napytał i nie obwiesił się — ale nie: zupełnie zesłabł i upadł na duchu. Płacze... opuścił go szał, a napadł strach. Sybir, ubóstwo, wszystka praca życia stracona! Dziś już nie żąda niczego, tylko się wykupić. A zważ, — dodał wikary — co to są za ludzie: obaj z teściem pierwsze słowo na ustach mieli — pieniądze. Obiecuje się precz stąd wynieść, co lepiej, i dać na siebie zapewnienie piśmienne.
— Dosyć nam będzie tego, mój ojcze, — odezwała się Cecylja — gdy obaj ze Sławczyńskim podpiszą to zobowiązanie, stwierdzone świadectwem waszem.
Spojrzała na Henryka. On głową skinął, że się zgadza.
— A każcie mi teraz dać kawy, — zawołał, padając na krzesło, wikary — bom, choć nie ułamek i siły mam dosyć, ale dzisiejsza noc, a potrosze i dzień, jakoś mnie złamały. I jedną mszyczkę świętą przyszło dla was opuścić. Ale Bogu milsze to może, iżem tu był, z wami.
Obstąpiły go dzieci, a stary głowę w dłoni utopił zamyślony.
— Przebyliśmy chwilę, jaka się w życiu ludzkiem trafia rzadko — dodał zcicha. — Sprawiedliwość Boża ma swe drogi, których my nie widzimy, i swe rachuby, których my nie rozumiemy. Rzadko tak jawnie pomsty szuka i tak się objawia, jak dzisiaj. Ja na to, co się tu stało, patrzę z trwogą, jakby wobec siły Bożej, przed którą człowiek czuje się prochem. A otośmy obecni byli wyrokowi i spełnieniu.
Zamilkł, dodając pocichu.
— Amen... Dziękujcie Bogu nawet za to, że wam dozwala uniknąć zemsty i móc przebaczyć.
Przez cały dzień gaszono jeszcze i zalewano resztki ognia; ludzie byli zajęci i wśród zamieszania niepostrzeżonem przeszło pilnowanie komórki. Nad wieczór, nie doczekawszy się księdza Kulebiaki, sam Sławczyński, trochę tylko zmieniwszy zwykłego stroju, prześliznął się do pałacu. Ani Henryk, ani z rodziny nikt nie chciał go upokarzać, lub powiększać cierpienia wymówkami. Praski i Andruszka wprowadzili więźnia przez sień ciemną do pustego salonu, gdzie ksiądz Kulebiaka gotowy już cyrograf obu im podpisać kazał. Sławczyński, dla ujęcia Horyszków, koniecznie chciał przynajmniej szkody z pożaru wynikłe nagrodzić, lecz i tych przyjąć nie myślano. Upokorzony, blady, w podartych sukniach, pół żywy Mazurowicz księdza w rękę pocałował, płacząc.
— Idźcie z Bogiem — rzekł zimno wikary — idźcie z Bogiem! wszystko skończone.
Wyjrzał jeszcze przeze drzwi, ażeby się z kim nie spotkali, i upewniwszy się, iż sień i dziedziniec puste, obu wypuścił.
Tak się skończyło pocichu to dzikie i zacięte prześladowanie Horyszków, a chociaż ludzie czegoś się może domyślali... milczano.
Sławczyński pozostał w Błotkowie, ale ociężał i mało się już pokazywał. Mazurowicz trzeciego dnia, zabrawszy żonę, a majątek zdawszy teściowi, ażeby go sprzedał, wyjechał co najśpieszniej.
Henryk, nie mając już najmniejszego powodu do ukrywania się, kilka dni jeszcze pozostał. Straszliwa ta noc, która wstrząsnęła wszystkimi, błogosławione sprowadziła za sobą skutki. Cecylja uczuła się bezpieczniejsza, odetchnęła. Wiedziała, że jej pozostawało może stokroć gorsze, bo potajemne prześladowanie marszałka; ale to daleko już dla niej było znośniejsze — czuła w sobie siłę wzgardzenia niem.
Jednym z najjawniejszych dowodów, że kuzyn zaparł się ich zupełnie, było i to, że gdy całe niemal sąsiedztwo dawało im po pożarze staropolskie dowody współczucia — on ani się zgłosił, ani dowiedział. Ryngoldowie nie odzywali się także, lecz w kilka dni kazali wieczorem pod spaloną stajnię przywieźć całe drzewo potrzebne na jej pokrycie, które u nich przygotowane stało do nowej budowy. Ekonom, co je składał, miał polecenie nie mówić, od kogo pochodziło, i, o ile się to da uskutecznić, pocichu je na placu złożyć. Hrabia, który natychmiast napisał do Juljana, ofiarując mu, co tylko było potrzebne, otrzymał podziękowanie. Cecylja kazała napisać, że już ma wszystko, że jest mu nieskończenie wdzięczna, ale niczego przyjąć nie może.
Nie uszło jej baczności, że Julek wzdychał do nauki i zazdrościł bratu. Wyrwał się z tem już w pierwszej chwili po przybyciu Henryka i potem kilka razy, za co się sam na siebie gniewał.
Henryk miał odjeżdżać, gdy Cecylja weszła do nich na górę, poważna jak zawsze, i smutniejsza niż zwykle i zamyślona. Łza się jej w oku kręciła, ale po ustach uśmiech przymuszony przelatywał.
— No, a gdzież Julka tłumoczek? — zawołała z progu, patrząc na maleńki podróżny przybór Henryka.
— Jakto? — spytał zdziwiony Julek. — Ja, o trzy mile tylko przeprowadzając Henrysia, niczego nie potrzebuję.
— A ja myślałam, mój drogi, że ty się zdecydujesz przeprowadzić go aż do Warszawy, i oto właśnie przygotowałam ci wiatyk.
Julek patrzył, mocno zdziwiony. Pogłaskała go po głowie.
— Serce ty moje, szkoda ciebie na ogrodnika. Tobie się trzeba uczyć i szukać innej drogi, szerszej a wyżej prowadzącej. Ja, stare pannisko, która na świecie nie mam nic lepszego do roboty, przy pomocy poczciwego Praskiego, będę się tutaj krzątała, abyście mieli swój kątek i przytułek dla spoczynku. Julkowi trzeba dalej. Tak, jedź, mój drogi! Wiem, że z duszy tego pragniesz, żeś zostać chciał tylko dla mnie... Ale ja was przecie nie tracę — wy i tak nie zapomnicie o mnie... Dopóki ta groza od złych ludzi i strach były nad nami, przyznaję się wam, obawiałam się zostać sama. Ale teraz... Julek może jechać i — pojedzie.
Stał jeszcze Julek niepewny, czy ma tę ofiarę przyjąć. Serce mu biło; ale jakże było tę, która im zastąpiła wszystkich, zostawić samą na tej pustce, z jedną tylko pracą?
— Cesiu, to nie może być! — zawołał Juljan. — Zawszeż ty masz być ofiarą, a my tobie obowiązanymi, bez możności wywdzięczenia się? Mylisz się, sądząc, że już jesteś bezpieczna — został jeszcze marszałek.
Cesia uśmiechnęła się.
— Zerwał z nami, — rzekła — obawy nie mam, tem bardziej że, jak wszyscy głoszą, żeni się z panią Ratajewską.
— Przepraszam — wtrącił Julek. — Najbliższy sąsiad pięknej pani, hrabia Sulejowski, więc najlepiej uwiadomiony, zaręcza, iż ten cień projektu rozbił się o jakieś wątpliwości wdowy co do stanu majątku marszałka.
— Być może, ale miłość marszałka nie rozbiła się jeszcze o nic; zatem z tej strony możemy być spokojni. — Julek jedzie, — dodała stanowczo — ja proszę go o to... Julek jedzie uczyć się, czego chce, aby zostać czemś więcej, niż moim ogrodnikiem.
Uścisnęła go, mówiąc to, a brat w zapale do nóg się jej rzucił.
— Wszystko to bardzo ładne, — odezwał się Henryk — ale jeszcze nie rozumiem, jak można bez zgryzoty sumienia Cesię porzucić tak samą.
— Ale jakże samą? — żywo wtrąciła siostra. — Liczmy: ksiądz Kulebiaka, stary Szmul, filozof Praski, najpoczciwsza Piotrusia, a nawet i wisusowaty Andruszka.
— No, to dodajmy jeszcze jednego, — odezwał się Julek figlarnie — na którego ja liczę najwięcej.
Cesia się zarumieniła.
— Proszę cię, milcz.
— Moja droga, on jest z taką czcią dla ciebie.
— I ja też jestem dla niego z największą wdzięcznością, ale ponieważ postanowiłam, jak wiecie, zostać starą panną, opiekun tak młody byłby mi niewygodny. Nie zechcecie przecież siostry narażać choćby na pozory.
— Cesiu, on się z tobą ożeni! — zawołał Julek. — Ja ręczę.
— Ale ja nie pójdę za niego — stanowczo przerwała siostra. — Rzecz jest skończona. Pakuj swój tłumok, myśl o tem, czego się będziesz uczył, a mnie zostaw samej sobie i opiece Bożej. Przypomnijcież sobie, że mając lat szesnaście, opuściłam ten dom, nieświadoma życia, sierota, nie znająca ludzi, z wolą tylko niezłomną pracowania dla was i dla siebie. Z tej próby — westchnęła — wyszłam, jeśli nie zwycięsko, to ręką obronną, spokojna w sumieniu, i mogłam jeszcze otworzyć wam drzwi do nauki i pracy, natchnąć was odwagą. Zostawcież mnie z ogródkiem, który będzie moim, przeze mnie stworzonym światem. Znajdziecie mnie tu tęsknie zawsze was wyglądającą. Wkładam tylko na Julka ten sam obowiązek, jaki spełnia już Henryk, obowiązek regularnej, szczerej spowiedzi przed siostrą.
Julek był w humorze żartobliwym.
— A gdybym ja, broń Boże, zakochał się? — spytał.
— Byłoby to w istocie nieszczęściem wielkiem, bo oderwałoby cię od obowiązku zdobywania najprzód niepodległości; ale... sercu podobno rozkazywać nie można. Gdybyś się zakochał w ubogiem, poczciwem, pracowitem dziewczęciu, któreby... — spojrzała mu w oczy. — Siostrze się przyznać i do tego potrzeba.
— Tymczasem — szepnął Julek — daję ci słowo, że zakocham się w nauce.
— Czemże chcesz zostać?
Julek się zafrasował.
— Może to nie wypada dla Horyszki...
Cecylja się roześmiała.
— Nie rozumiem — rzekła. — Wszak nawet szewcem mógłbyś zostać bez zakały dla imienia, byle nie partaczem.
— A! przepraszam, — krzyknął Julek — w takim razie wolę być ogrodnikiem.
— Więc czemże?
— Czem? Gdybym słuchał skłonności, zostałbym artystą... Ale malarz czy rzeźbiarz chodziłbym bez butów. Posłucham więc rozumu. Botanika mnie już trochę przygotowała, — szepnął Julek — ot, zostałbym doktorem z ochotą.
Cesia klasnęła w ręce.
— Cudownie! Tylko mocno, mocno uczonym i dobrym jak anioł! Czy może być co piękniejszego? Nie byłże i Chrystus lekarzem?
Cały dzień przepaplali tak i do wyjazdu nie przyszło. U stołu Henryk i Julek razem osnuli plan, aby, jadąc, wstąpić do Bobryniec do hrabiego i pożegnać go. Należało mu się to od nich za tyle przyjaźni dowodów. Cesia się nie sprzeciwiała.
— Dobrze, — rzekła — a ja nawet daję wam poselstwo do niego.
Zdziwieni bracia spojrzeli na nią.
— Tak jest. Powiedzcie mu, że ja go uporczywie, koniecznie swatać będę z Ryngoldówną. Jadwisia jest dobra... miła... ich położenie w świecie równe... wiek stosowny... Ofiaruję się gorliwie, jak prawdziwa przyjaciółka, popierać jego sprawę, wyrozumieć rodziców, pannę przygotować, natchnąć ją dla niego szacunkiem i życzliwością. Możecie mu to ode mnie powiedzieć. Julek ją widział razy kilka, więc może jej oddać sprawiedliwość. Hrabiemu zacięży samotność, a nie życzyłabym mu pani Ratajewskiej, którą widziałam wprawdzie krótko, ale mi się mocno nie podobała. To żona dla pana Bolesława — dodała nieco złośliwie.
Chłopcy podjęli się poselstwa, choć Julek przysięgał się, że hrabiemu będzie ono przykre i jakoś posmutniał. Cesia mu się długo o tem nie dała rozszerzać.
— Jeszcze nie jesteś doktorem! — zawołała wesoło. — Schowaj na później swoje rady.
Z tą przymuszoną nieco wesołością spędzili chwile ostatnie; ale w miarę, jak się godzina rozstania zbliżała, smutnieli wszyscy. Julkowi się aż łzy kręciły w oczach. Cesia pożegnała ich uśmiechem, a gdy bryczka potoczyła się od ganku, gdy w tej pustce milczącej znalazła się tak osierocona i sama, gdy gwar głosów braterskich uleciał... schyliła czoło na stół i chustka jej od łez była wilgotna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.