Resurrecturi/Część III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wkrótce potem przyjechał Henryk w odwiedziny do siostry i brata. Radość była wielka, zatruta wszakże tem, że Henryka trzeba było ukrywać prawie, aby się o nim Sławczyńscy i Mazurowiczowie nie dowiedzieli. Obawiano się z ich strony jakiegoś kroku, o który u nich nie było trudno. Piotruska, Praski, domownicy otrzymali polecenie, ażeby o nim nie wspominali nikomu. Henryk przyjechał nocą, a że nie stawał w miasteczku, mógł pozostać niepostrzeżonym. Na poczcie w Błotkowie nie zsiadał nawet z bryczki.
Dla siostry przyjazd Henryka stanowił wypadek największej wagi. Sama ona namówiła go do wyjazdu i ułatwiła tę podróż, z obawą więc teraz oczekiwała jej skutków. Wprawdzie listami swemi starała się brata utrzymać na dobrej drodze i jego pisma sprawiały jej niemałą radość, świadcząc z jaką gorliwością, można powiedzieć gorączką, rzucił się do nauki; ale cóż znaczą listy i mogąż one zastąpić choć w części to, co daje intuicją jedno wejrzenie na twarz ukochaną?
Henryk był zmieniony znacznie. W przeciągu kilku miesięcy spoważniał jeszcze, dojrzał; widać w nim było, iż czuł brzemię własnego losu na ramionach. Ciasne ramy, w jakich widział świat z tego zakątka, opasanego miejscowemi sprawy, — rozszerzyły się; obcowanie z ludźmi dało mu inny pogląd na życie i rozwinęło te ziarna, które siostra rzuciła pierwsza w jego duszę. Henryk wiedział, że sam na siebie rachować powinien i czuł w sobie siły do podźwignięcia się o własnej mocy. Nie był to już ów młody, wesoły chłopak, który nie widział przed sobą nic nad wioseczkę z dworkiem, ładne cztery koniki i wesołe życie z sąsiadami.
Piotruska, która przybiegła ze łzami go przywitać, znalazła także, iż postarzał i zmężniał. Nie stracił jednak serca dla swoich, i pierwszego wieczora, zasiadłszy z siostrą u stolika, zapytywany, opowiadał do północy. Miał już na widoku, po ukończeniu studjów i praktyki, zajęcie przy znacznej fabryce, przez spółkę założonej, w której przyrzekano mu udział. Nie przerażała go wcale przyszłość.
Juljan słuchał opowiadania z zajęciem, prawie z zazdrością.
— Moja Cesiu, — wtrącił, śmiejąc się — prawdę powiedziawszy, do naszego zakładu ogrodniczego doskonalebyś ty swoją główką i pracą starczyła, a mnieby należało także w świat wypędzić. Szkolne naukiby się przypomniały, poszedłbym dalej i mógłbym czasem mieć tak świetne jak Henryś widoki.
Cesia nie odpowiedziała nic, spojrzała tylko tęskno.
— Nie, nie! — zawołał Julek, zmiarkowawszy się prędko — ciebie samą jedną tu zostawić byłoby okrucieństwem, tem bardziej, że oprócz państwa Ryngoldów, nie możemy się pochwalić przyjaciółmi, a w wujaszku przybył nam jeden jeszcze wróg.
— W marszałku? — zapytał Henryk — a to jakim sposobem.
Zarumieniła się Cesia.
— Zakochał się w niej, — rzekł Julek — oświadczył, nie przyjęła go, i jeśli się nie mylę, nigdy nam tego nie przebaczy.
— Zapomni — szepnęła Cecylja — nie mówmy o tem. Może się od nas odsunąć, wyrzec się nas, ale prześladować nie będzie.
— Jabym i za to nie zaręczył — wtrącił Julek pocichu i spojrzał na brata, dając mu poznać, że resztę później dopowie.
Z pociechą Cesia i Julek pochwalili mu się Ryngoldami, unikając wspomnienia o Sławczyńskich i Mazurowiczach. Henryk też o nich nie pytał. Dopiero gdy po tem długiem posiedzeniu na dole poszli chłopcy spać razem na górę, mogli sobie dopowiedzieć otwarcie, o czem przy siostrze zamilczeli. Henryk i przed bratem unikał wspomnienia Hanny, lecz Julek sam począł mu o niej i jej życiu rozpowiadać. Przyjął to w milczeniu i nie przeciągał rozmowy. Z jego postawy i twarzy domyśleć się było trudno, czy w sercu mu uczucie jakie dla niej zostało, lub czy je potrafił zwyciężyć. Julek w prostocie ducha milczenie wziął za obojętność.
Obejrzawszy się dobrze dokoła, opowiedział mu wreszcie nocną ową przygodę swoją z marszałkiem, która Henryka tak oburzyła, że słuchając z krzesła skoczył i pięści zacisnął.
— Człowiek, któregośmy nawykli kochać i szanować, żeby się mógł do tego stopnia zapomnieć! — zawołał.
Henrykowi przyszło w tej chwili na myśl, że i on się raz w życiu zapomniał — i zamilkł nagle.
— Cesia o tem nie wie — dodał Julek. — Rano nazajutrz znalazła zakrwawioną chustkę jego w progu, ale jej to wytłumaczyłem. Marszałek odgrażał mi się, że mnie i nas zgubi. Być może, iż ochłonął potem, że się pomiarkował; ale między nim a nami leży ta niezapomniana nigdy katastrofa.
Posmutniał Henryś.
— Teraz więc, — rzekł — nas troje tylko na szerokiej ziemi, nikogo więcej.
I uścisnął Julka czule.
Dni potem biegły niepochwycone, szybko, jak strzały, a Cesia rozpromieniona słuchała Henryka, ciągle się unosząc nad ogromnemi postępami, jakie uczynił. Nie bez przyczyny uważała za najgłówniejszy ten, że Henryk czuł, jak wiele mu brakło, i nie trwożył się wcale tem, co musiał zdobywać.
Julek mu zazdrościł. Był prostym parobczakiem przy ogrodzie, a chciało mu się w świat także; lecz jakże siostrę mógł opuścić? Ile razy to pragnienie się w nim odezwało, tłumił je, nie dając go nawet poznać po sobie. Cecylja jednak z oczu mu je czytała.
Trzeciego dnia Szmul, który od niejakiego czasu niedomagał, przywlókł się do dworu i prosto poszedł na górę. Ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o przyjeździe Henryka, zdziwiono się trochę, gdy o niego zapytał. Ze Szmulem wprawdzie nie było tajemnic, lecz skąd się mógł o tem dowiedzieć?
— Cóż to panowie myślicie, — odparł spytany — że całe miasteczko nie bębni o tem od dwóch dni, że pan jesteś? Ależ dzieci o tem na rynku gadają. Przecież w Błotkowie na poczcie zapisano podorożną. Sławczyński, nie mając co robić, codzień jeździ czytać książki pocztowe, kto i dokąd przejechał. Mówią, że zaraz krzyknął: „A! już powrócił ten“... i że zły pojechał do domu.
— Ale ja wprędce wyjeżdżam i z nikim się widzieć, nigdzie być nie mam zamiaru — rzekł Henryk.
— Ja właśnie o tem przestrzec chciałem — dodał Żyd. — Licha budzić nie trzeba. Znam i starego sędziego i jego zięcia... nie trzeba im dawać powodu.
Zakłopotało to nieco braci, lecz zapewnili uroczyście, że Henryk się nigdzie pokazywać nie myśli. Odwiedziny te wszakże humor im popsuły; Henryk szczególniej chodził niespokojny.
Niema nic niebezpieczniejszego, jak mieć do czynienia z ludźmi bez władzy nad sobą i bez umiejętności życia. Sławczyński, — prosty człek jak go Bóg stworzył, nienawykły do hamowania się w niczem, choć zięciowi wymawiał długojęzyczność, sam nigdy tego, co miał na sercu, utrzymać nie mógł.
Nazajutrz po bytności na poczcie w Błotkowie, przyjechał do niego Mazurowicz. Teść wybuchnął zaraz przed nim, iż się o przygodzie Henryka dowiedział.
— Otóż to takie u nich słowo, taka wiara! Przybył potajemnie i nie bez celu; pewnie Hannę chce znowu bałamucić. Miej się na baczności!
Mazurowicz, jeszcze gwałtowniejszy od sędziego, rozpalił się ogniem ogromnym i co miał zamilczeć przed żoną, która nic wcale nie wiedziała o Henryku, tegoż wieczora przed nią wyśpiewał.
Hanna pobladła, zerwała się z siedzenia w pierwszej chwili i znów padła na nie, udając spokojną, lecz z oczu jej iskry się sypały. Cały wieczór chodziła niespokojna i poruszona. Na wzór matki, miała już we dworze swoich ludzi, szpiegów i donosicieli. Znikła wcześnie tego dnia i zamknęła się w swoim pokoju.
Mazurowicz podwoił czujność, ale nic odkryć nie mógł. Bywał właśnie u nich naówczas lekarz wojskowy, bardzo wesoły i miły chłopak, który do pani się przysiadał; tym się Hanna zajęła mocno i mąż się uspokoił. Na te przelotne fantazje, które nigdy nie szły zbyt daleko, dosyć był obojętny.
W Hannie rzeczywiście obudziło się gwałtowne pragnienie widzenia Henryka choć zdaleka. Łamała sobie głowę nad tem, gdzieby z nim spotkać się mogła, powtarzając ciągle:
— Ja widzieć go muszę!..
Czy się jej to powiodło, czy nie, czy Henryk ostyglejszy i rozważniejszy, odmówił i dowiódł jej niewłaściwości tego kroku — powiedzieć nie umiemy. Przez kilka dni Julek i siostra widzieli go zasępionym i niespokojnym, skarżącym się na ból głowy i niezdrowie. Raz tylko wieczorem, osłonięty płaszczem, wyprosił się na godzinę do miasteczka, pod pozorem interesu do Szmula i wyboru w drogę. Powrócił jakiś rozgorączkowany, milczący, a drugiego dnia siostrę i brata pożegnał. Musiał powracać.
Mazurowicz nie miał najmniejszego dowodu, ażeby jakikolwiek stosunek, list, spotkanie, rozmowa zbliżyły znowu Hannę do Henryka; lecz z zaślepieniem zazdrośnika, z pewnych oznak, z jakichś poszlak i gawęd, zdawało mu się, iż doszedł korespondencji i widzenia się w mieście, czy też na drodze.
Gdzie, jak, kiedy, tego powiedzieć nie umiał, ale w furji wpadłszy do Sławczyńskiego, palec na palec zakładał i przysięgał:
— Szyję daję, pewny jestem. Ona do niego pisała, oni się gdzieś widzieli. Ja jej to z oczów czytam... ja na to przysięgnę!
Sławczyńska, broniąc córki, dopytywała o dowody. Żadnych prawie nie było w istocie. Służąca podejrzana chodziła do stajni, parobczak podejrzany konia po nocy zhasał, nie wiedzieć dokąd jeżdżąc. Hanna sankami dwa razy kazała się wozić na przejażdżkę, niewiadomo dokąd, a woźnica pytany kłamał i mieszał się.
Podobnemi bałamuctwami siebie przekonawszy, Mazurowicz usiłował matkę i ojca podburzyć na córkę. Sławczyńska pojechała i po rozmowie z Hanną, zburczała zięcia, dowodząc mu, że zwarjował. Stary, daleko podejrzliwszy, gdy szło o kobiety — milczał.
Gdy przyszło do otwartej o to wojny z żoną, Hanna go do pasji przyprowadziła tem, że śmiać się zaczęła, a śmiała się tem bardziej, im on więcej się wściekał.
Henryk już był wyjechał, gdy Mazurowicz, do największego przywiedziony gniewu, zawsze podejrzewając żonę, poprzysiągł przy niej, że się całego tego nienawistnego rodu pozbędzie. Znając go, można się było spodziewać, że w środkach wcale nie myśli przebierać. Sławczyński, równie gwałtowny i zajadły, ani go powstrzymywał, ani ostudzić się starał; klął tylko Horyszków razem z nim i dziwy na nich wyplatał. Nie kryli się wcale z temi uczuciami, tak dalece, iż całe sąsiedztwo o zapowiedzianej jakiejś zemście wiedziało. Do Zawiechowa tylko wieść o tem nie doszła, a Pupart i inni śmieli się z Mazurowicza, przekonani, że mu się to przyśniło, że powodu do nowego zagniewania się wcale nie miał. Znano go jako zapaleńca i wartogłowa.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w istocie szalony szlachcic wszystko to sobie uroił, jeszcze pierwszego wypadku na wikarji zapomnieć nie mogąc. Sławczyński nosił się także po sąsiedztwie z wiadomością, którą każdemu na ucho udzielał, że Mazurowicz swojego nie daruje i pokaże, iż z niego drwić nie można.
Gdy wiadomości tej i Szmulowi czuł się w obowiązku udzielić, stary Żyd odpowiedział zimno, że przecież dla pana Mazurowicza familji się Horyszko nie wyrzecze.
— Niech się tylko pokaże! za nic nie ręczę! — dodał Sławczyński.
Śmiano się prawie wszędzie z tych wielkich gniewów, lecz proste niedowiarstwo spotykając wszędzie, Mazurowicz tem więcej się jątrzył i pięści zaciskał ze złości, gdy przy nim o Horyszkach wspominano.
Wcale inaczej objawiało się niemniejsze rozjątrzenie pana marszałka. Czuł się upokorzony, moralnie pognębiony, i powróciwszy do domu, odchorował swą szaloną miłość. Gdy wstał, pozostała w nim tylko nienasycona chęć zemsty, lecz w człowieku takich form i wychowania, jakim był marszałek, zimnym, wyrachowanym, ostrożnym, przybrała formy daleko niebezpieczniejsze. Znana dobrze wszystkim czułość marszałka dla starościny, bo się z nią chwalić lubił, pokrewieństwo bliskie, początkowe zajmowanie się losem kuzynów, zwrotowi nagłemu w uczuciach dla nich nadawało niezwykłą wagę. Marszałek, oprócz tego, nie wybuchał z uczuciami — starał się je napozór tłumić i grał rolę człowieka zmuszanego mimowoli, głęboko strapionego tem, iż postępowanie rodziny odpychało go od niej.
Machjawelstwo to tem było straszniejsze, iż wyglądało na szczerość. Nie szukał sposobności mówienia o Horyszkach, ale gdy się ta nastręczała, rzucał kilka słów, które utkwiły na pewno.
— Jużciż, — mówiono, — kiedy marszałek, tak do nich przywiązany, tak wylany dla nich, co starościnę wielbił, co familję podtrzymywał — cofa się od niej... to coś być musi.
To coś jest daleko straszniejsze, niż stanowczy zarzut, bo dozwala się domyślać rzeczy nieokreślonych, największych niegodziwości.
W mieście powiatowem marszałek, zaraz po chorobie swej, spotkał się z panią Ratajewską. Piękna wdówka miała jakiś interes do kancelarji, i — może — któż to wie? skorzystała z tego, aby być u marszałka. Pan Bolesław został nią zachwycony. Odwiedził ją zaraz w mieście, a zaproszony na wieś, pojechał później do Walina, gdzie cały dzień najmilej przepędził. Piękna wdowa władała nim, jak chciała, a że na hrabi Sulejowskim mało pokładała nadziei, nie wahała się zarzucić wędki. Rozumieli się oboje i zachwycali sobą wzajemnie. On i ona, równie zimni sercami, z równie rozbujaną fantazją i temperamentami... zdawali się stworzeni dla siebie.
Wieczorem już, przy herbacie, piękna Łucja cicho, poufnie opowiadała, jak bez przywiązania poszła za pierwszego męża, a w godzinę potem marszałek spowiadał się jej nawzajem z tego, co mu na sercu leżało najmocniej — z nieszczęśliwych swych stosunków familijnych.
Opowiedział jej, jak się dla Horyszków poświęcał, jak ich chciał ratować i jak na najczarniejszą niewdzięczność natrafił, o której już mówić nawet nie chce. Odmalował Cesię, jako najprzebieglejszą w świecie intrygantkę, która rozwiodła hrabiego i chciała się wydać za niego — postępowanie Henryka z Mazurowiczami jako ohydne i t. p.
Nie obeszło się to bez różnych dodatków, które mogły jego podnieść na bohatera, a ich jako nikczemnych i upadłych odmalować. Pani Łucja słuchała z największem współczuciem, z ubolewaniem, i ze swej strony dołożyła coś o hrabi, o spotkaniu u Ryngoldów, o nieprzyjemnej fizjognomji Cesi, mającej wyraz jakiś ostry i fałszywy.
Przez panią Ratajewską ta spowiedź miała dalej wędrować; było to obrachowane. Przed innymi marszałek milczał o Horyszkach, ale milczenie było wielce znaczące.
Bytność ta w Walinie — która nazajutrz rano, przy wykwintnem śniadaniu na wyjezdnem, zakończyła się westchnieniami, wejrzeniami, dwuznacznikami aż nadto wyrazistemi i obojgu wlała to przekonanie, że gdyby chcieli, mogą łatwo wiekuistym węzłem się połączyć — dała jednak i pani Ratajewskiej i panu Bolesławowi wiele do myślenia.
Jejmość, nader ostrożna, podejrzewała fortunę marszałkowską o nadwerężenie urzędowaniem, obawiała się o własną, gdyby się one połączyć miały; — pan Bolesław znów posądzał nader miłą wdowę o arystokratyczne z czasów dziewictwa stosunki, które jakoby — szeptano — trwać miały i odświeżać się co rok w wycieczkach zagranicę. I on i ona postanowili zbadać wprzód, ile w tem było prawdy, nimby przyszło do kroków stanowczych. Tymczasowo oboje mieli zawiesić postanowienie, póki majątek z jednej, a serce z drugiej strony nie zostaną zlikwidowane. Nierównie zręczniejsza pani Ratajewska w tydzień potem wiedziała, co miał marszałek i potrzebowała namysłu, bo choć pięknie jest być panią marszałkową, zwłaszcza gubernjalną, niebezpiecznie dostać męża nawykłego do wydatków, a obarczonego długami. Pan Bolesław zaś tyle doszedł tylko, iż książęce amory do mitów prastarych należały, w których, jak wiadomo, prawdy dobadać się trudno. Zajęty mocno pulchną pięknością pani Ratajewskiej, znalazł już argument, dozwalający mu quand même sięgnąć po jej rękę... powiedział sobie: przeszłość twoja nie należy do mnie, a przyszłości i sercu twojemu ufam!
Po sąsiedztwie już nawet wieść się rozniosła, iż marszałek się żeni z Ratajewską, choć on się jeszcze wypierał. Razem z tą wiadomością poszła po ludziach bolesna uraza wuja do siostrzenicy i jej braci. Wiedziano, że z nimi nie chciał nic mieć do czynienia.
Rzuciło to cień tak smutny na zawiechowską gromadkę, iż Ryngoldowie nawet, życzący jej dobrze, znający ją zbliska — poczęli się namyślać, czyby nie zerwać stosunków. Ochłodli znacznie. Tak jakoś tajemniczo, z przekąsem odzywano się o Horyszkach, iż towarzystwo panny Cecylji mogło dla podkomorzanki być niestosowne. Jedna tylko Jadwiga gorąco protestowała.
Gdy się to działo, hrabia zwolna zawiązywał stosunki w sąsiedztwie. Bywał prawie wszędzie, lecz do nikogo się poufałej nie zbliżał, nie znajdując dla siebie właściwego towarzystwa. Zapraszano go — nie odmawiał, był uprzejmym, ale nikt go nie umiał odgadnąć, a Pupart po swojemu odzywał się:
— Nie mogę poznać tego człowieka... bo żadnej w nim słabości nie widzę. Cóż on u kata lubi? czem żyje? Próżny tak bardzo nie jest, o stosunki się nie dobija, za kobietami się nie upędza, nie myśliwy, grosza nie robi, końmi nie handluje, nie pije, nie je — jakże on żyć może? Tam musi na dnie być jakaś tajemnica. Niema człowieka na świecie, coby swego konika nie miał, a ja po koniku dopiero jeźdźca poznaję.
Niepokoił się kapitan na serjo.
— Co u djabła! chyba w sekrecie wiersze pisuje, czy co?
Z młodzieży tylko pan Heljodor Żyzna — ów podstarzały kawaler, który dotąd, mimo czerwonej twarzy, o miłości marzył i patrzył napróżno w stronę Walina — bywał częściej u hrabiego. Nie był to dla niego towarzysz stosowny, gdyż gusta i obyczaje oddalały ich od siebie; ale w braku ludzi, żyje się ze znośnymi, byle ich jakkolwiek przyswoić można. Panu Heljodorowi to pochlebiało, że żył z hrabią; miał może na widoku w przyszłości pożyczenie od niego pieniędzy, a jeżdżąc po innych dworach, opowiadaniem o przybyszu jednał sobie miłe przyjęcie. Wszyscy go byli ciekawi, szczególniej panny na wydaniu i mamy noszące się z córkami. Na nieszczęście wieść o rozwodzie wielce mu szkodziła.
Od pana Heljodora dowiedział się hrabia w rozmowie o tem, że marszałek zbliżał się bardzo do pani Ratajewskiej, tak że „bodaj aby co z tego nie było“ — jak się wyrażał — i, że pan Bolesław, co dawniej tak był wylany dla Horyszków, nietylko ich się zaparł, ale nawet półsłówkami jakiemiś sławie ich szkodzi.
Tknęło to mocno hrabiego.
— Ale powiedzże mi pan, co on im zarzuca? — spytał.
— Właśnie że tak się ciemno wyraża, iż dojść nie można, co to jest. Ale już coś być musi, coś grubszego, a nie dawnego, lecz nowego, bo marszałek jeszcze tam bywał tej zimy.
Hrabia zmilczał, ale mocno zabolał.
Z trudnością przyszłoby nam charakter jego określić. Był on mieszaniną wielu instynktów, przymiotów i wpływów; cechowało go jednak to, że miał serce i kochać umiał. Sercu temu może skrzydeł dodawała fantazja; zmiękczyło je cierpienie długie; lecz był to jeden z ludzi umiejących kochać cicho, wytrwale, choćby bez nadziei. Miłość jego dla Cecylji taka była. Składały ją najrozmaitsze żywioły: szacunek, cześć ideału, uwielbienie piękności, zachwyt wdziękiem — nareszcie ta nieokreślona niczem sympatja dwojga istot, które czują się jakby dla siebie przeznaczone.
Żadna kobieta w życiu nie uczyniła na nim takiego wrażenia, a od czasu jak ją poznał, żadna inna nie pociągnęła go ani na chwilę. Hrabia miał nadzieję, że stałością swą i szacunkiem, posłuszeństwem rozkazom, serce jej pozyskać potrafi. Coś mu mówiło, że ono nie było dlań obojętne, ale się nie domyślał, że Cecylja go kocha. Z rezygnacją przyjmował swój los i tak go w myśli zespolił z jej losem, że choć zdala, czuwał nad nią nieustannie. Mógł jednak bardzo mało. Przez Praskiego, którego umyślnie sprowadzał, nieznacznie się dowiadywał o stanie i bycie Zawiechowa, ostrożnie starał się pomagać... lecz musiał to czynić tak, aby się ani domyślano w tem jego współudziału.
Próba zawiązania z Julkiem bliższych stosunków niezupełnie się powiodła. Julek zapraszany był parę razy, pokochał hrabiego, ale siostra zręcznie go od zbytniego zbliżania się i spoufalania odciągała. Łatwą wymówką były zajęcia, nauka, potrzeba pracy. Julkowi było w tym domu dziwnie miło; hrabia dla niego okazywał czułość starszego brata, obsypywał go podarkami zrazu; lecz Cesia napomknęła, iż kto nie może dawać podarunków, ten ich i brać nie powinien, chyba od najbliższych sercu osób. Byli więc z sobą bardzo dobrze, ale Julek rzadko się tam pokazywał.
Po rozmowie z panem Heljodorem, hrabia, mocno niespokojny, napisał zaraz do Julka karteczkę, zapraszając go koniecznie na obiad w niedzielę, gdy roboty żadnej być nie powinno, dodając, że jest chory. Choroba była prawie zmyślona, ale list naglił o przybycie. Julek, który dla siostry nie miał tajemnic, pokazał go Cecylji. Nie powiedziała nic. Było to milczące zezwolenie. Wesół i szczęśliwy, poleciał Julek. Hrabia przywitał go w progu.
— Gdybym nie był chory, widzę że panbyś do mnie chyba już nigdy nie przyjechał.
— Drogi hrabio! ależ ja jestem parobkiem, a parobcy wizyt nie składają — rozśmiał się Juljan.
— Ja za każdą wizytę poślę ci trzech do ogrodu — rzekł Sulejowski.
— Przepraszam, mam tę zarozumiałość, że mnie i czterechby nawet nie zastąpiło.
Tak się zaczęła rozmowa. Hrabia, który sprowadził był swą bibljotekę i miał bardzo piękne dzieła zbytkowne, bawił niemi Julka doskonale. Jedli obiad, przy którym znajdował się rządca, młody chłopak, skromny i miły. Potem poszli na cygara do gabinetu i siedli przy dobrym ogniu olchowym. Byli sami, a hrabia pracował dzień cały nad tem, aby spoufalić z sobą Julka.
— Panie Juljanie — rzekł mu — nie myśl, że cię wezwałem dla mojej zabawy. Nie jestem takim egoistą... mam do ciebie interes, obchodzący was, nie mnie. Niech ci się to wydaje, jak chce — ale mówię to bez obłudy, że mam dla was przyjaźń serdeczną, szczerą, wielką... że tobie, panie Juljanie, i siostrze twojej życzę tak, jakbym był waszym bratem.
Julek rzucił się dziękować.
— Więc nie próżna ciekawość, ale chęć bronienia was pobudza mnie, aby spytać cię i zakląć, żebyś mi wyznał, coście zrobili swojemu krewnemu, marszałkowi, iż... jednem słowem, jest waszym nieprzyjacielem i szkodzi wam, jak może.
Julek spłonął cały. Pytanie było tego rodzaju, iż młody chłopak dobrze namyślić się musiał, jak ma odpowiedzieć. Nie mówić nic, było to dać do myślenia zbyt wiele; wyznać wszystko i wtajemniczać obcego... nie miał prawa, jak mu się zdawało. Musiał szukać drogi pośredniej i chwilę milczał, oczy wlepiwszy w ziemię.
— Daję ci słowo honoru, — dołożył hrabia — iż to zostanie między nami. Uspokój mnie. Otwarcie ci powiadam: chodzą pogłoski dziwne, uwłaczające... a mnie to boli.
— Powiem wam historję całą i osądzicie sami, kiedyście łaskawi zajmować się nami — zwolna począł Julek. — Marszałek pomagał nam, babce, i był dla nas dobry bardzo długo. Gdy Cecylja przybyła, chociaż nas tak bliskie łączą stosunki pokrewieństwa, zakochał się w niej. Cesia mu stanowczo odmówiła; stąd gniew. Wyznaję, żem się lękał tej odmowy, żem ją chciał skłonić do tego, aby... nie odpychała go stanowczo. Ale Cesia oburzyła się na mnie i dała mu odprawę.
Słuchał hrabia, rumieniąc się z gniewu.
— Czy mówisz mi wszystko? — zapytał.
— Mówię wszystko, co tylko mogę powiedzieć — dodał. — A jeżeliby kto się gniewać miał prawo, to nie on, ale my!
Ostatnie wyrażenie dawało do myślenia.
— Rozumiem, że marszałek za odprawienie gniewać się może, ale z tego, co mi mówiono, — odezwał się hrabia — wnoszę, że... osobiście chyba musiał być czemś dotknięty, kiedy się tak mści.
Zmilczał Julek.
— Jest, bądź co bądź, moim wujem, — odezwał się, namyśliwszy — szanować w nim muszę rodzinę własną... przestańmy na tem.
Hrabia nie był zaspokojony zupełnie, lecz tłumaczył już sobie zaszłe okoliczności.
— Ponieważ mówimy o tem, — począł Julek — powiem i to, że nie jeden marszałek nam szkodzi; mamy innych jeszcze nieprzyjaciół. Mogą na niego składać niedorzeczne gadaniny Sławczyńskich i Mazurowicza. Ten biedny Henryk! i my za niego przypłaciliśmy nieszczęśliwą miłość dla Hanny. Wiemy dobrze, iż nie mamy przyjaciół, żeśmy otoczeni niechętnymi. Cesia to znosi z anielską rezygnacją; ja się często burzę, ale cóż pocznę? Gdyby nie to miejsce pełne pamiątek, gdyby nie konieczność... możebyśmy stąd w świat poszli, aleśmy przykuci.
Julek westchnął. Zasępił się hrabia.
— Jak tu na to radzić, nie wiem, — rzekł cicho — lecz wierz mi, panie Juljanie, w każdym razie i wypadku gotów jestem dla was z pomocą, z poparciem, z czem chcecie. Rachujcie na mnie. Wprawdzie ja niewiele mogę tutaj, lecz zawsze dobrze choć tak bezsilnego mieć sprzymierzeńca.
I podał mu rękę ze współczuciem.
Julek odjechał do domu, przejęty jego dobrocią, wyspowiadał się przed siostrą i spostrzegł, że przyjęła to dziwnem milczeniem. Nazajutrz chłopak jakiś długo się uwijał około dworu zawiechowskiego, wkradł się do sieni i gdy panna Cecylja przechodziła przez nią, oddał jej szybko list, a sam uciekł. Wróciła z nim do swojego pokoju. Był to pierwszy jaki odebrała od hrabiego, ale znała jego pismo i domyśliła się odrazu pochodzenia. Rozgniewała ją ta śmiałość, chciała zrazu nierozpieczętowany zwrócić przez pocztę, lecz... ciekawość przemogła.
List był treści następującej:
„Wiem, że pani mi za zbrodnię poczytasz moją śmiałość, wiem, że nie odbiorę odpowiedzi, wiem, że jestem zuchwały i natrętny, ale pisać muszę. Niech się pani nie lęka, abym ją nudził mojemi wyznaniami czci dla niej i najgłębszego uczucia... chcę listem dokończyć tylko mojej wczorajszej z panem Juljanem rozmowy.
Otoczeni jesteście państwo nieprzyjaciółmi; pani i jej braciom grożą zemstą i znęcaniem się powolnem. Dlaczego pani chcesz cierpieć i rodzinę na to wystawiać? Weź mnie pani za towarzysza i obrońcę, a skończone będzie wszystko. Czuję w sobie dosyć odwagi i siły, bym się nie lękał nikogo, gdy stanę w obronie pani i tych, co do niej należą.
Wiem, co mi pani zarzucisz. Niestety! miałem szczęście ją poznać, gdym jeszcze był w pętach; ale przyznaj mi pani, czym inaczej jak oczyma śmiał jej kiedy wyznać uczucie, które naówczas byłoby obelgą? Cóżem winien, żem za wcześnie ją poznał, a raczej za późno? Jeżeli nie wstręt wstrzymuje cię, pani, śmiem błagać: pozwól mi być towarzyszem swoim i obrońcą, dla braci swych bratem. A jeśli odrzucisz i błagania i prośby, nie odtrącaj przynajmniej pomocy sąsiada i przyjaciela. Pozwól mi wziąć choć ten tytuł... nazwij mnie opiekunem. Jestem tak niespokojny, że nie wiem dobrze, co piszę. Idzie mi o to tylko, byś pani mnie zrozumiała i liczyła na to, że w gotowości jestem na każde jej zawołanie, na wszystkie rozkazy i z pokorą zniosę, co mi przeznaczone. Lecz zlituj się pani nie nade mną, ale nad sobą i braćmi!“
List był widocznie pisany z gorączkowym pośpiechem. Nie chcąc, by go kto zobaczył, Cecylja schowała go szybko. Cały dzień chodziła posępniejsza niż zwykle, a wieczorem, gdy się rozeszli, po długiem wahaniu się odpisała:
„Pierwszy to raz i zapewne ostatni wdzięczność mnie zmusza odpisać panu. Tak, jestem mu z duszy wdzięczna... lecz proszę i błagam, zostaw nas własnym siłom i losom! Mam taką ufność w potędze woli, w sprawiedliwości Bożej, w moralnej wartości pracy i cierpliwości, iż mimo tych chmur czarnych, co mi ją zakrywają, patrzę w przyszłość okiem śmiałem. O mnie nie idzie... mojem przeznaczeniem uratować braci, wskazując im drogę, na której z upadku, z poniżenia odrodzić się mogą, powinni — muszą! Potwarze, niechęci, intrygi spokojem ducha, czystością sumienia zwalczymy. Bracia muszą własnej pracy być winni odkupienie.
Cierpieć... czyż nie jest przeznaczeniem człowieka, nawet gdy się przecierpieć nie spodziewa? Cierpienie, jak praca, odradza; przez nie oczyszcza się i potężnieje człowiek. Niech moi bracia poznają te prawdy wielkie życia nie z książki, ale z własnego doświadczenia. O tych braci, o rodzinę mi idzie tylko; gdy ich obu zobaczę silnych, zwycięskimi rycerzami, ufnych w tę wolę, którą wyrobić w sobie powinni — wówczas jam na świecie niepotrzebna... Moje posłannictwo będzie spełnione i... będę szczęśliwa! Przyjm pan wyrazy wdzięczności i t. d.
P. S. Mój spokój i to, com winna imieniowi, które noszę i które chcę zostawić czyste, wymagają, byśmy pozostali tak sobie mało znani, dalecy, jak jesteśmy. Oznaka współczucia potwierdziłaby potwarze“.
List ten, idąc do kościoła, rzuciła sama Cecylja do skrzynki pocztowej, a po modlitwie wyszła zupełnie spokojna i uśmiechnięta. Oznaka współczucia hrabiego nie obudziła jej gniewu: była mu wdzięczna za nią.
Zbliżająca się wiosna powoływała do pilniejszego zajęcia. Praski, w oczekiwaniu jej, już z inspektami miał do czynienia; oprócz tego w ogrodzie było mnóstwo do przygotowania i roboty. Całe więc dnie schodziły na korespondencjach z zagranicą, na sianiu, na rozprawach ze starym dziwakiem. Codzień cieplej, silniej dogrzewało słońce i choć wiosna przychodziła leniwo, zbliżała się nieznacznie. Wyglądano jej z utęsknieniem, bo olbrzymie roboty były przedsięwzięte.
Do trosk tych list Henryka dodał jedną więcej. Donosił, że był słaby i że na święta wielkanocne prosi o pozwolenie przybycia na dni kilka. Zaręczał najuroczyściej, że nikomu się nie pokaże, że się zamknie w pokoju, że o nim nawet ludzie wiedzieć nie będą i że obierze drogę i sposób przybycia taki, aby się nie zdradzić. Prosił i błagał, aby mu tej słabostki za złe nie miano. „Przywykłem tak do rodziny — pisał — tak mnie tam serce ciągnie, tak tęskno mi do was! Cesiu, nie bądź okrutna i nie odpychaj mnie!“
Choć Julek wstawiał się za bratem, choć pragnęła Henryka uścisnąć, siostra oparła się.
— Podejrzewam Henrysia, — rzekła do Julka — że mniej może do nas tęskni, niż do miejsc, które mu Hannę przypominają, a o niej musi i powinien zapomnieć.
Julek się krzywił. Cesia uściskała go; miała łzy w oczach sama.
— Julku, — rzekła — bądź mężczyzną! zrozumiej mnie! Ja, kobieta, mogłabym bezkarnie, jako słaba, okazać się pobłażającą... tobie nie wolno. Czyżbyś chciał zguby brata?
List więc odszedł serdeczny, ale stanowczo proszący Henryka, aby nie przybywał jeszcze. Cecylja w nim odezwała się do serca, do uczucia, do honoru, opisała, co i jak mieli do znoszenia od ludzi — bo Ryngoldowie, między innymi, całkiem prawie byli się od nich usunęli. Drżącą ręką podpisała list. Obawiała się, aby Henryk nie znalazł jakiego pozoru, wykrętu, tłumaczenia i nie przybył potajemnie. Drżała na tę myśl, że znowu da powód Hannie do jakiegoś niepotrzebnego marzenia, a innym do zemsty i szkalowania.
List ten, na nieszczęście, co się wielu pismom trafia, zależał na jakiejś poczcie, zawieruszył się na drugiej... nie doszedł w porę, i Henryk czuł się zupełnie usprawiedliwiony, nie otrzymując odpowiedzi, do wyjazdu, którego pragnął.
Lecz trzeba go uniewinnić, bo mu nie szło wcale o spotkanie z Hanną, której się lękał, ale o uściskanie siostry i brata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.