Resurrecturi/Część III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Odwiedziny marszałka ciężyły wszystkim; lecz im zimniejsi byli dla niego, tem on grzeczniejszym się stawał, czulszym i bardziej nadskakującym. Niepodobna było nie domyślić się celu, chociaż pokrewieństwo i przybycie braci dostatecznie napozór tłumaczyły te odwiedziny.
Tym razem pan Bolesław, usiłując zastosować się do smaku osób otaczających, zajmował się nawet książkami, kwiatami i mówił z obu braćmi o przedmiotach naukowych, co mu się dosyć wiodło niefortunnie. Nudził się, czerpiąc tylko trochę życia w pięknych czarnych oczach uwielbianej kuzynki; ale ta je odwracała, jak mogła najprędzej, ażeby pożaru nie wzniecać w zbyt zapalnem sercu wyłysiałego wdowca.
Drugiego dnia marszałek stał się sentymentalnym i rozpowiadał o swych nieszczęśliwych losach i zawodach, w czem wielką miał wprawę. Słuchano go z przyzwoitą atencją, lecz wrażenie było małe. Słowem, postępu nie uczynił prawie żadnego.
Trzeciego dnia, gdy już i materji do rozmowy, i zmiany możliwych tonów przebierać się zaczynało, całe towarzystwo umyśliło jechać do Żytkowic. Trochę złośliwa może panna Cecylja, dla zachęcenia kuzyna, przypomniała mu pannę Jadwigę na wydaniu, uroczą i miłą. Marszałek westchnął tylko. Sam on już pojmował, że trudno mu było sięgać tam oczyma i nadziejami. Wszyscy zaraz z południa wyruszyli na tę wycieczkę.
Państwo Ryngoldowie wyjeżdżali z domu rzadko, można ich więc było zastać na pewno. Jeszcze przed dworem spotkali podkomorzego z kijem sękatym, w kapocie szarej i butach kozłowych do kolan, powracającego z pola. Wysiedli więc wszyscy i towarzyszyli mu pieszo. Był w bardzo dobrym humorze, a szczególniej łaskaw na pannę Cecylję i jej braci, do których zwracał się ciągle, rozpytywał, badał i widocznie rad im był bardzo. Znać też pochwalał i to, że marszałek do rodziny znów się zbliżył, bo i jego, nad swój obyczaj, czule i serdecznie przyjmował. W obszernym ganku od ogrodu zastali podkomorzynę z pończochą nad gazetą, a pannę Jadwigę z jakąś robótką w ręku. Podkomorzy zdaleka wołał:
— Jejmość! prowadzę asińdźce miłych gości!
Panna Jadwiga spojrzała pierwsza. Jakoś się jej Juljan na oczy nawinął. Zarumieniła się mocno, prędko złożyła robotę, machinalnie przygładziła włosy i wyszła na powitanie, z twarzą wesołą i ożywioną. Cecylja, której baczności nic nie uszło, spojrzała na nią i na brata, który się także mocno zarumienił i troską twarz się jej oblokła.
Wszyscy zresztą byli weseli, a podkomorzyna obu braci Cecylji, którą kochała bardzo, witała powinszowaniami. Marszałek jeden wśród tego gronka czuł się jakoś obcym. Honorowano go za to i dawano mu pierwsze miejsce, jako widomej głowie powiatu, i rozmowa wszczęła się o troskach urzędowych, o gubernji, powiecie i t. p.
Tymczasem Henryś i Julek rozmawiali z panią i panną. Julek dosyć dawno nie widział podkomorzanki, siostra bowiem jakoś zręcznie zapobiegała stosunkom z Żytkowcami, gdy do niej przyjeżdżał, obawiając się, aby piękna i miła Jadwiga nie podobała się zanadto Julkowi, na którym zdawała się czynić pewne wrażenie, i — co dziwniej — Julek też miał u niej łaski szczególne. Wypytywała o niego często siostrę, która zwykle zagadywała czem innem. Sama myśl jakiegoś stosunku serdecznego przerażała ją, upokarzała, napełniała trwogą. Duma jej oburzała się na to, by ich nie posądzano o polowanie na ogromny posag jedynaczki.
Dotąd udawało się Cecylji wybornie tych dwoje młodych rozdzielać; zdawało się jej nawet, że potrafiła ich zupełnie zobojętnić — gdy te dwa rumieńce, pochwycone przypadkiem, na nowo rozbudziły w niej dawną trwogę.
Pod smutnem wrażeniem tem siedziała dosyć milcząca. Henryk przysiadł się do podkomorzego, Cecylję pochwyciła sama pani i stało się wypadkiem, że Julek musiał bawić pannę Jadwigę. Zbliżyli się widocznie z uczuciem, które Cesia wyczytała z ich twarzy.
— Spodziewam się, — rzekła Jadwiga, spoglądając nań bardzo śmiało — że tym razem pan Juljan z nami pozostaje... Wszak wszystkie egzamina, patenta, eksperymenta dopełnione i masz pan już tytuł doktora, a zatem prawo życia i śmierci nad nami.
— Tak, pani. Idzie teraz o to, aby prawa te zużytkować i przywilej wprowadzić w życie.
— No, ale w okolicy, nieprawdaż? Winieneś pan, jako tutejszy, pierwszy owoc swej nauki nam... wszak tak?
— Tymczasem Hordziszewski starczy.
— Tak, doskonały doktór, ale człowiek niemiły a ostry.
Wśród tej rozmowy wejrzenia mieniały się, jak błyskawice. Ile razy Cesia spojrzała na nich, widziała albo ją z wlepionemi oczyma w niego, albo jego zapatrzonego w Jadwisię. A panna Jadwiga miała obyczaj tego domu; nie była kunsztowną istotą, ale szczerością samą, posuwając niekiedy wyraz uczuć swych aż do dziecinnej prawie otwartości słowa i obejścia.
— Zostaniesz pan z nami! — dodała. — Będziemy tak pięknie prosili, że się dasz skłonić do tego. Przynajmniej wtedy człowiek będzie mógł już śmiało zachorować, gdy zechce.
Julek się rozśmiał.
— Jeśli Hordziszewski odstraszał chorobę, to doprawdy nie godzi się miejsca jego zabierać.
— No, ale naprawdę — odezwała się podkomorzanka — jako dobrej, szczerej przyjaciółce jego siostry, powiedzże mi pan, co zamyślasz?
— Szukać sobie gdzieś miejsca takiego, abym nikomu nie zawadzał, a sam mógł się jeszcze uczyć wiele. W wielkich miastach...
— Ale fe! fe! nie marz pan o tem, — rozśmiała się i razem namarszczyła Jadwisia. — Jakże znowu siostrę tak samą zostawiać!
— Cesia tak doskonale daje rady sobie i drugim, że opieki nie potrzebuje.
Rozmowa, rozkołysana powoli, bujając w różne strony, szła bardzo żywo, lecz słowa nie stanowiły najważniejszej jej osnowy; oczami także mówiono wiele, aż Julek wkońcu, dostrzegłszy, że go siostra niespokojnie śledzi, zmieszał się i umilkł. Panna Jadwiga musiała także pochwycić jej wejrzenie, bo uśmiechnęła się i wstała szybko, aby kazać podwieczorek przygotować. Ponieważ właśnie w tej chwili podkomorzyna o coś Julka zagadnęła, pobiegła do salonu z przyjaciółką. Gdy się tu znalazły same, Cecylja za obie ręce chwyciła Jadwisię. Były z sobą teraz jak siostry.
— Jadziu, niegodziwa, niewdzięczna! czy się to godzi? — zawołała Cesia. — Bałamucisz mi brata! zawracasz mu głowę! Naco ci się to zdało?
Jadzia zapłoniła się, ale wnet odzyskała przytomność.
— A to dobre! — zawołała. — To mi już na Juljana spojrzeć nie wolno, dlatego że jest twoim bratem?
— Ale skądże ci się po raz pierwszy w życiu wzięła ta zalotność, której na biednym moim Julku chcesz próbować?
— O, o! — rozśmiała się Jadwiga — przywiduje ci się. Ciebie kocham jak siostrę, cóż dziwnego, że i on miły mi jest jak brat?
— Niech ci Bóg płaci, Jadziu, — przerwała, całując ją, Cesia — ale biedakowi może się głowa zawrócić. Moja droga! pocóż? naco?
Biegły tak, rozmawiając, w głąb domu. Jadwisia się nagle zatrzymała.
— Cóż to? czy ja już kochania nie jestem warta?
— Jadziu! — rzucając się jej na szyję, poczęła Cesia — dosyć tego żartu! Myśmy biedni ludzie, a tak jak grandy hiszpańskie dumą naszą się obwijamy. Pamiętaj, myśmy biedni ludzie... nam kochać nie wolno, tylko tych, co z nami stoją narówni.
— Dziecko jesteś, choć starsza ode mnie — poczęła Jadwiga, coraz poważniejąc. — Tych maksym nie chcę słuchać. Gdyby... mi się Juljan podobał, na złość tobie zawrócę mu głowę, no, i będzie musiał ożenić się ze mną.
Ostatnie słowa rzuciła jej w ucho i uciekła.
Cecylja stała jak przybita, blada i naprawdę zaniepokojona. Zrobiło się jej przykro. Chciała doczekać się w tem samem miejscu Jadzi, aby się z nią rozmówić; ale po kilku minutach dostrzegła ją już przez ogród zapewne wbiegającą na ganek i sadowiącą się śmiało koło Juljana, z którym zaczęła rozmowę. Cesia pociągnęła też ku gankowi. Oczy się ich spotkały, a Jadzia, szydersko spojrzawszy i nieco wyzywająco, cała potem zwróciła się do doktora.
Było to tak dalece uderzające, że i marszałek dostrzegł, a może i rodzice. Lecz oni oboje patrzyli na to jakoś obojętnie. Juljan też, choć go oczy siostry nieustannie przestrzegały, ożywił się, stał swobodnym i zdawał na następstwa wcale nie zważać.
Stary podkomorzy z marszałkiem rozprawiali tymczasem o sąsiedztwie.
— Bardzo zacny to człowiek, ten hrabia Sulejowski, — mówił Ryngold — człek poważny, na którego charakter rachować można. Wszyscy go szacujemy wielce. Pięć lat oto mieszka w okolicy, a na złośliwych ludziach i językach u nas, jak wszędzie, nie zbywa. Paplano i na niego dziwolągi różne w początku, ale dziś niema człowieka, coby mu sprawiedliwości nie oddawał. Skromny, zacny, pracowity... dobroczynny...
Marszałek, któremu te pochwały, niewiadomo dlaczego, w smak nie szły, głową wprawdzie kiwał, lecz żywym ich nie potwierdzał głosem. Podkomorzy po chwilce mówił dalej.
— Tem też więcej się cieszymy, my, co mu choć zdala szczerymi przyjaciółmi jesteśmy, że nareszcie zdaje się... no, nie wiem, ale są jakieś podobieństwa, że dobierze sobie towarzyszkę życia.
Słysząc to, Cesia zbladła mimowolnie i coś bardzo żywo przemówiła do podkomorzyny. Marszałek tymczasem zapytał:
— Skądże te domysły?
— Istotnie, nic innego jak domysły, — ciągnął zwolna podkomorzy. — Jakiś ruch niezwyczajny objawia się podobno we dworze. Sam hrabia jest ożywieńszy niż zwykle: wysyła posłańców, jeździ na pocztę, zdaje się oczekiwać czy wiadomości jakiejś, czy przybycia czyjegoś. A już też czas, żeby z wdowiego tego stanu wyszedł, szkoda człowieka!
— Ale o kimże przecie mówią? jakie są domysły? — pytał marszałek.
— Nic nie wiem, — odparł Ryngold — ani podobna odgadnąć, co to znaczy. Może to pani Ratajewska skomponowała.
Marszałek miał nieco urazy do wdowy.
— A, pani Ratajewska! — zawołał.
Tylko co zaczął wymawiać te słowa, gdy wilk, o którym była mowa, ukazał się w salonie. Zamilkł przestraszony. Piękna Łucja szła, śmiejąc się, ku gankowi i zawczasu przypatrując się towarzystwu, rada, że tyle tu osób zastała. Wchodząc, usłyszała w ustach marszałka nazwisko swoje, a słuch miała doskonały i, witając się wesoło, a mierząc oczyma śmiałemi młodzież, którą odgadła, nim ją jej zaprezentowano, zawołała:
— Kończ, panie marszałku; weszłam na to, gdyś był en train mnie obgadywać.
Strzelisty wzrok przebódł nawylot nieszczęśliwego.
— Tak, — zawołał — mogę dokończyć i wszyscy mi poświadczą, że nie kłamię. Mowa była o tem, iż pani hrabiego posądzasz o jakieś matrymonjalne zamiary. Ja właśnie miałem powiedzieć, iż bystre oko pani w sądzie o ludziach nigdy się nie myli.
Ratajewska dziewiczym dygiem podziękowała. Siadła potem, wachlując się, gdyż piękna tusza nie dozwalała jej bez znużenia odbyć kilkudziesięciu nawet kroków.
— Prawda? Ciekawi jesteście państwo wszyscy, skąd ja to mam, czy to nie przywidzenie? Ale ja mieszkam o miedzę i, chcąc nie chcąc, wiem, co się u hrabiego dzieje... Siedział pięć lat w tej swojej norze, prawie się nie ruszając, zrezygnowany, cichy, nudny i znudzony, słowem, politowania godzien. Nagle, parę tygodni temu, coś go napadło... począł listy pisać, niecierpliwić się odpowiedziami, słać telegramy, jeździć do miasteczka, a w domu... gdzie wszystko sobie stało jak było... porządkować, odświeżać, przyozdabiać... Mnóstwo też jakichś pudełek przyszło z poczty i to jakby ze strojami... Powiedzcież państwo, gdy wdowcowi coś podobnego się trafi, nie mamyż wtedy prawa domyślać się, że go coś w serce ukłuło?
— Tak, ale czy koniecznie matrymonjalna mucha, — odparł podkomorzy — to niedowiedzione.
Panna Cecylja odezwała się półgłosem do podkomorzyny, tak że to jednak wszyscy posłyszeli:
— Najpewniej spodziewa się odwiedzin swych dzieci, których dawno nie widział.
Ratajewska odwróciła się ku niej.
— Ale dla dziewczątek się takich przygotowań nie czyni.
Panna Cecylja dodała pocichu:
— Zresztą, nie wiem.
— Być też może, że ja z wielkiego pragnienia, by mieć sąsiadkę, dopuszczam się paradoksu — poprawiła się pani Ratajewska.
Niewiadomo, w jakim celu piękna wdowa w tej chwili oczy zwróciła na marszałka i poczęła go niemi magnetyzować. Nie było to łatwe w obecności panny Cecylji, a jednakże działało. Pan Bolesław poprawił włosy, których nie miał, i stał się wesołym a rozmownym.
Cała ta wyprawa do Żytkowic dla Cesi była dosyć nieprzyjemna z wielu względów, najbardziej zaś z powodu Juljana, którego wejrzenia Jadwisi wyemancypowały w taki sposób, iż go nic powstrzymać nie mogło. Prawie ciągle byli ze sobą.
Gdy po herbacie zabrano się do wyjazdu, Cecylja Julkowi siąść kazała przy sobie do powozu. Nie byli jeszcze w końcu dziedzińca, gdy już poczęła kazanie.
— Julku mój, co ci się stało? Patrzyłam na ciebie i nie poznawałam cię. Prawda, że ten trzpiot Jadwisia, umyślnie, na złość mnie i na żart, bo mi to powiedziała, starała się ciebie bałamucić, ale ty gotóweś wziąć to na serjo.
Julek w rękę ją pocałował.
— O! najtroskliwsza z opiekunek, — zawołał — nie lękajże się o mnie! Jestem doktorem medycyny; wiem, co się w sercu ludzkiem dzieje, swojego pilnuję i, wierz mi, nie stracę ani serca, ani głowy.
Cesia odetchnęła.
— Nabawiliście mnie oboje okrutnego strachu — rzekła. — Proszęż cię, po awanturze Henryka, która dotąd jeszcze cięży na nas, owa jakaś miłość niedorzeczna i znowu tam, gdzie posag taki wielki... Kochaj się, żeń, ani słowa nie powiem, owszem, sprawię ci wesele; ale się kochaj tam, gdzie niema ani dóbr, ani pieniędzy, ani wszystkiego tego, na czem nam zbywa.
— Powiedzże mi, Cesiu, co to szkodzi trochę się tak zapuścić w marzenia i przypuszczenia? A gdyby też panna Jadwiga popełniła tę niedorzeczność i raczyła mnie sobie podobać, a ja gdybym takim był zbrodniarzem, żebym się w niej zakochał... więc cóż?
— Jadwidze rodziceby za ciebie iść nie pozwolili, a jabym u nóg twoich leżała, błagając, żebyś się z nią nie żenił.
— Cóż masz przeciw niej?
— Ale to anioł dobroci! — przerwała Cesia.
— A ja niewart jestem anioła, co? — zawołał Julek.
— Ty wart jesteś... jeśli chcesz... archanielicy, drogi Julku, ale bez złotych skrzydeł.
— Dobrze, — ciągnął dalej niezmożony brat — więc my oboje, dla ocalenia mojej dumy i miłości wlanej, skazanibyśmy byli na męczarnię? Cesiu!
Cecylja uderzyła go po ręku.
— Milczże, proszę cię, ty nieznośny sofisto. Mnie to przeraża, że mówisz o tem tak, jakgdybyś się już kochał, a ja na samą tę myśl truchleję.
Julek zamilkł — i po długiem milczeniu, rzekł:
— Bądź spokojna!
Czy tem słowem jednak potrafił rzeczywiście ją uspokoić, trudno było osądzić. Milczała i wzdychała całą drogę.
Nazajutrz marszałek wybierał się powoli, gdy około południa powóz zaszedł przed dwór zawiechowski. Wysiedli z niego podkomorzy i Jadwisia. Cecylja, która wyszła na ich spotkanie, sądząc, że znajdzie podkomorzynę, zdziwiła się nieco.
— Moja panno Cecyljo, — rzekł stary, w rękę ją całując — ja mam interes w miasteczku do wieczora, a oto Jadzia mi się wprosiła, żeby ten dzień z wami przepędzić. Zostawiam ją na opiece pani i zdaję władzę moją na nią.
Jadwiga była wesoła niezmiernie; figlarnie świeciły jej oczy. Rzuciła się w objęcia przyjaciółki. Tuż obok stali marszałek i bracia. Podała rękę najprzód Julkowi, który zbladł, poczerwieniał, zmieszał się, a z nim i Cecylja. Jadzia szepnęła jej na ucho:
— Na złość tobie!
Nie było sposobu... Pora obiadowa nadchodziła; Julek musiał asystować marszałkowi, ani go więc odprawić, ani przeszkodzić zbliżeniu się nie mogła siostra.
Ponieważ pan Bolesław, korzystając z ostatnich godzin, nie opuszczał Cecylji na chwilę, a Henryk zdawał się być w spisku z bratem i zatopił się w jakichś książkach, Jadwiga przywłaszczyła sobie Julka.
— Dostałem wczoraj burę, — odezwał się doktór — za to, żem się nie umiał znaleźć w Żytkowcach.
— Cóżeś pan popełnił? — spytała.
— Zdaje mi się, iż siostra moja wyczytała zbyt gorące uwielbienie dla pani w mych oczach i skarciła mnie okrutnie. Dziś... jestem na pokucie.
— Pokutujmy razem — odparła podkomorzanka. — Siadaj pan tu przy mnie, a jeśli masz psalmy gdzie pod ręką, to będziemy je odmawiali, żeby się nie trzpiotać.
A tymczasem się trzpiotali.
— Wiesz pan co? — szepnęła po chwili — że ja ją chcę oduczyć posądzania i zbytku rygorów. Pójdźmy razem oglądać przed obiadem oranżerje. Doprawdy, przecie w tem nic złego niema.
Spojrzała mu w oczy.
— Nie kuś mnie, pani — rzekł Julek. — Cesiby było bardzo przykro, a ja, choć doktór medycyny i głowę mam pokrytą biretem, który ma bronić i ostudzać, zaczynam się lękać, aby mi się nie zawróciła.
— A gdyby się zawróciła? — mówiła nielitościwa Jadzia. — Wyobraź pan sobie... ja nigdy jeszcze nie widziałam, jak się mężczyznom głowy zawracają... musi to być rzecz ciekawa.
— Najgorsze to, że trudno je odwrócić potem i...
— I co?
— I... jest to bardzo przykra kefalalgja.
— Nie rozumiem wyrazu, ale jakiś straszny.
Cesia, widząc ich tak siedzących razem, bladła. Poprosiła Julka, aby poszedł coś zadysponować. Doktór musiał być posłusznym, a Henryk stanął na jego miejscu zabawiać piękną pannę, która zkolei jemu kazała siąść przy sobie i już bardzo serjo rozpytywała go o nauki, o projekta, o to, co na przyszłość sobie snuli. Henryk powtórzył jej, że on już miał miejsce dyrektora przy znacznej fabryce, a Juljan szukał w większem mieście jakiegoś zajęcia, bodajby połączonego z profesurą.
— A więc to serjo? — zapytała Jadzia. — I znowu obaj panowie opuszczacie siostrę tak nielitościwie? Mnie się zdaje, że jeden z panów powinienby się dla Cesi poświęcić. Nie pan, to niepodobna, ale pan Juljan. Choć ona pracuje i dość jej czas leci prędko, ale ta samotność...
Henryk zmilczał.
— Nie wiem, czyby się Cesia na to zgodziła, — rzekł po chwili — a my jej słuchamy nie jak siostry, ale jak matki.
— A ona, prawdziwie po macierzyńsku, gotowa poświęcać się zawsze dla wszystkich — dokończyła Jadzia.
Dano do stołu i całe towarzystwo przeszło do urządzonej nowo salki jadalnej. Marszałek prowadził Cecylję, Henryk Jadwigę, a Julek szedł sam za nimi; ale zato, staraniem brata, miejsce mu się dostało przy podkomorzance, która ciągle była w wybornym humorze i mówiła wyłącznie prawie z sąsiadem.
Wyjazd marszałka po obiedzie nie dał gospodyni zbliżyć się do przyjaciółki; dopiero po nim chwyciła ją pod rękę i odprowadziła do swojego pokoju. Co tam ze sobą długo i żywo mówiły, nie słyszał nikt; wyszły jednak po pół godziny w dobrej zgodzie, serdecznej jak zawsze, Cesia trochę smutniejsza, Jadzia spoważniała. Na podkomorzego czekano z herbatą, ale się przypóźnił, tak że dopiero po księżycu odjechali do domu.
Julek spodziewał się nowej bury, lecz ta go ominęła.
— Już dziś nie mam siły gderać na ciebie — szepnęła mu przy wieczornem pożegnaniu. — Jadzia, ten nieznośny trzpiot, wszystkiemu winna. Dałam jej naukę, że nigdy nie trzeba z ogniem żartować. Gdybyś memu sercu nie był tak potrzebny, jako przezorna siostra odprawiłabym cię stąd. Jadzia, dziecko, fantastyczka, a rodzice tej jedynaczce pozwalają, co się jej zamarzy.
Pod naciskiem różnych myśli, panna Cecylja była w tych dniach smutna jakoś i zamyślona. W niedzielę, wedle zwyczaju, Praski pojechał na cały dzień do hrabiego. Nazajutrz rano, gdy się w ogrodzie z nim spotkała Cesia, nie mogła się powstrzymać od zapytania:
— Powiedzże mi, panie Praski, cóż to tam się przygotowuje u hrabiego? Ludzie nie wiedzieć co prawią.
— A cóż prawią ludzie? — zapytał stary ogrodnik.
— Ja tam dobrze nie wiem, — śpiesznie schylając się do kwiatków, dokończyła gospodyni — ale jakiś ma być niezwyczajny ruch we dworze... przygotowania...
— A w istocie — odparł Praski — w istocie.
— Spodziewają się kogoś? Może dzieci? — zapytała Cesia.
— Wątpię, bo gdyby dzieci się spodziewał, nie miałby przyczyny z tem się ukrywać. Coś innego być musi.
— Jakież przygotowania?
— Hm! — mówił stary powoli — ja nie wiem, czy to można przygotowaniem nazwać, bo to tam tak dalece niema nic wielkiego; ale w hrabi samym, którego ja, mogę się pochwalić, dosyć dobrze znam, bom go przez te lata spenetrował, w hrabi widzę największe przygotowanie. Dawnom go nie widział tak poruszonym, niespokojnym, jak teraz. On jest ze mną dosyć otwarty, bo to dobry, popularny, serdeczny człowiek — dodał Praski. — Otóż przeszłej niedzieli i tej oto wyrywały mu się słowa...
Cecylja słuchała z wielką uwagą, otrzepując róże i egzaminując pączki, czy się tam jakie szkodniki nie wkradły.
— Naprzykład? — rzuciła zcicha.
— Naprzykład takie, proszę pani — mówił Praski. — „Mój drogi panie Marjanie (on mnie tak nazywa), już mi to życie takie samotne obrzydło... dalej wytrwać trudno. Niech się zmieni czy na gorsze, czy na lepsze, bo tak... człowiek usycha“.
— Powinieneś mu był powiedzieć, czemu się nie żeni.
— Ja mu to sto razy, nie raz powiadałem, — kończył ogrodnik — ale na to zawsze ta sama odpowiedź: „Jedna w świecie jest, z którąbym poszedł do ołtarza... a ta jedna niedostępna dla mnie“.
Praski, mówiąc to, odchrząknął mocno, kładąc akcent i dając do zrozumienia, że on tę jedną zna dobrze.
Wtem panna Cecylja znalazła na liściu gąsienicę, wtrąciła coś zaraz o tym nieprzyjacielu.
— Już to rady na to niema... i gąsienice muszą żyć — odparł Praski. — Ja to tępię nielitościwie; ale człowiek ma czasem wątpliwość względem tego żyjątka. Musi ono przecie na coś być potrzebne.
— Ptaszkom na pożywienie, wedle naszego prawa ogólnego ofiary — odezwała się z przymuszonym uśmiechem Cesia. — Ale powiedz, na co my komu potrzebni?
— My? hm, — odparł Praski — ja to także przemyślałem nad tem. Panu Bogu tośmy się tam na niewiele przydali; ale myśmy podobno sobie sami celem. Musimy sami się zjadać, służąc sobie wzajem za niesmaczną strawę... i zjadamy się też, — mruknął stary — tępimy się jak gąsienice, wykurzamy, łowimy, bijemy, trujemy... Ha, co robić?
Gdy Praski raz wpadł na podobne filozoficzno-przyrodnicze spostrzeżenia, niełatwo go było powstrzymać i panna Cecylja musiała wysłuchać całej rozprawy, w której więcej było epizodów, niż rzeczy głównej, a zakończenie niejasne.
Pobyt braci przedłużał się coraz. Było im tu dobrze, choć obu praca wołała. Wreszcie Henryk, który miał ostateczny termin wyznaczony, zapowiedział dzień wyjazdu swojego. Juljan oznajmił, że jeszcze zostanie. Miał czas bliżej się przypatrzyć zdrowiu siostry, które w pierwszych chwilach zdawało mu się jakąś chorobę zwiastować. Nie mówił o tem ani z nią, ani z bratem, aż do tego wieczora.
— Ja zostaję na dni kilka — rzekł — ze śmiałem bardzo postanowieniem, które powziąłem i od którego nie chciałbym odstąpić. Henryk, póki tu jest, przyjdzie mi w pomoc.
Cesia spojrzała, trochę przestraszona. Julek się smutnie tylko uśmiechnął.
— Nie lękaj się — mówił dalej. — Ot, przybywszy tu świeżo po studjach, starałem się, co było moim obowiązkiem, badać twoje zdrowie. Cesiu moja, jesteś, dzięki Bogu, zdrowa, nie mam o ciebie obawy; a jednak chciałbym, dla zupełnej pewności, ażebyś jakiś czas używała kuracji klimatycznej. Ja i tak muszę podróż odłożyć, będę ci więc towarzyszył. Potrzeba ci kilka miesięcy przebyć w południowej Francji lub Włoszech. Orzeźwisz się, sił nabierzesz. Zamęczyłaś się pracą, troską o nas. Teraz my cię obaj prosimy, dla nas to uczyń: odetchnij i wypocznij. Poczciwy Praski poprowadzi gospodarstwo przez ten czas, a ja, jako doktór nadworny, będę ci dawał rady. Jechać trzeba, jechać musisz.
Łzy się zakręciły w oczach Cecylji; milczała długo.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła — za tę troskliwość, ale to rzecz zbyteczna. Mojego życia cel osiągnięty, a ja, powiem wam szczerze, jestem niem zmęczona bardzo. Jeżeli, jak się domyślam, mój kaszelek zwiastuje ci piersiową chorobę... przypuśćmy suchoty... to powoli, bez wielkich cierpień, zasnąć wycieńczonej cóż to złego?
Henryk się porwał.
— Byłoby to samobójstwem! — zawołał. — O tem ani się myśleć, ani mówić godzi. Julek ci powiedział, żeś powinna jechać, a ja cię na kolanach będę prosił: musisz to dla nas uczynić!
— Widzisz, Cesiu, — dodał Juljan pół smutnie, pół serjo — spełnisz przez to razem dwa święte obowiązki... ratując siebie i... mnie.
Cecylja spojrzała na niego.
— Tak, — dodał Juljan — sama wiesz, jakie mi tu grozi niebezpieczeństwo od pięknych oczów panny Jadwigi. Dobrowolnie wyrwać się stąd kto wie, czybym potrafił, ale dla ciebie jadę choćby jutro. Tymczasem nie może być, ażeby przez kilka tych miesięcy nie trafił się ktoś tej dobrej, miłej podkomorzance, jaki poczciwy i godny jej ręki człowiek.
Julek westchnął... Cesia się zadumała.
— Spełnię waszą wolę, — rzekła nakoniec. — Pojadę, szczerze powiedziawszy, więcej dla Julka, niż dla siebie. Kocham Jadwigę jak siostrę, ale Horyszkowie nie posagami, lecz pracą dźwigać się powinni... Szło mi zawsze i idzie o to.
Zaczęto mówić o podróży, która była postanowiona. Julek chciał ją mieć długą, a urządzano się tak, aby podwójnie z niej, i dla zdrowia i dla nauki, korzystać.
Henryk, mając wyjeżdżać, zapragnął pożegnać hrabiego; wybrali się więc z Julkiem. Gdy wyszedł do nich, nawykli widywać go tak zawsze dziwnie jednym, iż się ani na humorze, ani w obejściu nie różnił w ciągu lat kilku — obaj bracia spostrzegli w nim łatwo jakąś zmianę, do której w części już pogłoskami byli przygotowani.
Hrabia był w istocie podrażniony, rozgorączkowany, niespokojny, a choć, jak zwykle, uprzejmy, zdawał się roztargnionym. Henryk, pragnąc go rozerwać, opowiedział, jakich się o nim nasłuchali wieści i że go wszyscy żenią. Opisał mu, jak się z tą plotką spotkali w Żytkowcach, będąc tam z siostrą.
— Jakto! i... głośno tam o tem mówiono? — z oburzeniem zawołał hrabia.
Potwierdzono mu to, lecz nie zaprotestował, nie zaprzeczył, tylko się zżymał i gniewał, że się nim tak zajmowano. Rozmowa zwróciła się potem na inne przedmioty i Julek oznajmił, że pojedzie z siostrą do Włoch.
Sulejowski wstrząsł się cały.
— Jedziecie do Włoch? Cóż to? dlaczego?
Wytłumaczył mu doktór, że zdrowie siostry wymagało tego, że choć choroba piersiowa nie była rozwinięta, mogło być usposobienie do niej, które kuracją klimatyczną znieść należało.
Zasępił się hrabia.
— I chcielibyście jechać prędko? — zapytał.
— Jabym życzył jak najprędzej.
Wiadomość ta zdawała się mocno niepokoić Sulejowskiego. Zamyślony, przeszedł się kilka razy po salonie. Zaczął potem wypytywać starannie o wybór do podróży, o cel jej, o plan i poddawać rozmaite ulepszenia. Na samem wsiadaniu wymógł wreszcie słowo od Julka, że go koniecznie przed wyjazdem odwiedzi. Zażądał nawet, trzymając go za rękę, słowa honoru.
— Nie chcę, żebyś mi uciekł, doktorze — odezwał się natarczywie. — Nie jest to fantazja: potrzebuję cię widzieć.
Drugiego dnia nie było już Henryka, lecz pożegnanie z nim połączyło się z obietnicą spotkania, gdy w wielką podróż się wybiorą.
O tej podróży codziennie teraz mówiono, Cesia obiecywała sobie obrócić ją też na korzyść swojego zakładu. W niedzielę zwykle, tak samo jak Praski jeździł do hrabiego, tak podkomorstwo, będąc na mszy w parafjalnym kościele, na obiad i resztę dnia przybywali do dworu.
I tej niedzieli, choć deszcz ulewny padał od rana, wielki kocz podkomorstwa zatoczył się przed ganek. Sama pani i Jadwisia z niego wysiadły, z panną tylko służącą, którą Piotrusia zwykle przyjmowała. Niewiadomo jakim sposobem, panie już o podróży miały wieść i przybywały się dowiedzieć, skąd ten projekt powstał tak nagle. W myśli podkomorzanki zrodziło się nawet podejrzenie, iż Cecylja umyślnie brata chciała stąd odciągnąć. Nie strwożyło jej to bynajmniej: miała wytrwałość Litwinki. Wesoło się przywitały.
— Cesiu moja, — odezwała się zaraz na wstępie podkomorzyna — czy to prawda? cóż to, opuszczasz nas?
— Ale nie. Pan doktór nadworny każe mi zmienić powietrze, jestem mu więc posłuszna, no, i jedziemy oboje.
— Jaka to szkoda, — wtrąciła Jadwiga — że ten doktór się w to wmieszał! Gdyby nie on, ja, co wzdycham do tego, ażeby widzieć Włochy, byłabym ci się narzuciła na towarzyszkę, ale z doktorem... póki nie osiwieje, nie wypada.
Spojrzała na Julka, a matka z uśmiechem przebąknęła:
— Ach, ty trzpiocie!
Cesia zmieszała się mocno, Julek zaczerwienił.
Jadwiga się do niego zbliżyła.
— Nie mógłbyś też pan posiwieć tak naprędce? — zapytała.
Julek się uśmiechnął smutnie.
— Na rozkaz pani gotówem, ale czy to co pomoże?
— Prawda!... Cesia...
I niedokończyła.
Ten dzień był dla gospodyni rzeczywiście ciężki do przebycia; musiała bawić podkomorzynę nieodstępnie, a Jadzia wyprowadzała brata do drugiego pokoju, aby z nim zupełnie swobodną móc prowadzić rozmowę. Poczciwa zato podkomorzyna wcale się nimi nie zajmowała; to towarzystwo Julka nie zdawało się jej niepokoić bynajmniej.
Któż zdoła spisać rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy tyle mają sobie do powiedzenia, a tego, co najwięcej leży na sercu, wypowiedzieć nie mogą? Migotały słowa jak błyskawice, każde z nich co innego mówiło, co innego mówić chciało... a rozumiano się jednak doskonale.
Julek był wstrzemięźliwszy, niż kiedykolwiek, panna Jadwiga nadzwyczaj szczera i wesoła, żartobliwie otwarta. Przyszło do tego, iż doktór, mówiąc o podróży długiej, wspomniał, że powróciwszy z niej, zastaną pewnie pannę Jadwigę... panią.
— Bardzo wątpię — odpowiedziała. — Jestem dosyć trudna i wymagająca. Popsuli mię najlepszy ojciec i kochana matka. Zostawili mi ten wybór najzupełniej do mej woli; tatko nawet dodał, że gdybym się w poczciwym kominiarzu zakochała, to mi za niego wyjść pozwoli.
Spojrzała wyraziście na Julka, który, mimo stopnia doktora, upiekł okropnego raka, ale nic nie odpowiedział. Pod wieczór znowu z tej wesołości wielkiej panna Jadwiga przeszła w smutek. Byli na progu drugiego pokoju.
— Panie Juljanie, — rzekła — i panu nic a nic żal nie będzie Zawiechowa, Piotrusi, Praskiego, nas i... mnie?
— Panno Jadwigo, — podchwycił Julek, który przez cały dzień walczył ze sobą — miej pani litość nade mną! Czyż pani nie czytasz z moich oczu tych uczuć, których usta wypowiedzieć nie mogą?
— Dlaczego? — spytała cicho.
— Słyszałaś to pani pewnie od Cesi.
— Ale chcę od pana posłyszeć.
— Dlatego, że im mi pani więcej żal będzie, tem mniej do tego przyznać się mogę... bo doktór medycyny, ubogi i nieznany, nie śmiałby...
Jadwisia spojrzała nań, ruszając ramionami.
— Jak pan mnie i siebie męczysz nieznośnie! Cesia panu wszczepiła jakieś niedorzeczne idee...
Podała mu rękę, nic nie mówiąc; Julek ją gorącemi okrył pocałunkami.
— Przyjedź pan, nic nie mówiąc, jutro do Żytkowic i pomów z ojcem otwarcie. Będzie on przygotowany... Potem dopiero Cesi to oznajmimy i pojedziemy razem do Włoch wszyscy.
To rzekłszy, wybiegła do pierwszego pokoju, wołając:
— Mamo, deszcz ustaje... późno będzie do domu, a droga niedobra i mama się boi wywrotu. Choć nam tu bardzo przyjemnie, ale jechać trzeba.
Wstała podkomorzyna z kanapy i zaczęto się żegnać. Jadzia śpieszyła nadzwyczajnie. Uściskała Cesię serdecznie.
— Moja droga, — rzekła na wyjezdnem — zapomniałam ci powiedzieć, że tatko prosił bardzo, aby jutro doktór do nas przyjechał i zobaczył starego Ambrożego, który leży, a Hordziszewski mu nie pomaga. Ojciec go tak lubi!
Podkomorzyna wcale temu nie zaprzeczyła.
Gdy z Julkiem do pokoju wrócili, Cesia nie śmiała mu już czynić wymówek, odezwała się tylko:
— Gdybym Jadzi tak, jak siebie samej, nie znała, musiałabym nie wiedzieć, co o niej pomyśleć, tak czasem wydaje się płocha. Coście wy mnie przez ten dzień namęczyli temi ciągłemi szeptami i chodzeniem po kątach, jakgdybyście, nie wiem co, sobie do powiedzenia mieli.
Julek się zmieszał.
— Proszęż cię, — rzekł — nie mogłem przecie dziczyć się i uciekać.
— Ja też do ciebie nie mam żalu, ale do niej. To takie dobre a urokliwe stworzenie, iż niepodobna się do niej nie przywiązać... ale cóż potem?
Julek zmilczał. Bolało go to, że nie mógł wypowiedzieć prawdy, lecz musiał słuchać Jadwigi. Cesia zdawała się go badać oczyma, coś przeczuwać, czegoś się lękać.
— Radabym już doprawdy wyjechać! — westchnęła. — Jadzia to czyni naprzekór mnie, z tą swą dziecinną nieopatrznością, a to męczy i niepokoi.
— Ty bo sobie roisz zawsze troski — rzekł Julek. — Idź spocząć... jesteś zmęczona.
— A, jutro jedziesz znowu na pastwę tej nieznośnej Jadzi, do Żytkowic.
— Odmówić nie mogę.
— Ale wracajże prędko, proszę cię!
Nazajutrz Julek wyjechał rano. Jakby już oczekiwał na niego, podkomorzy stał w ganku i, witając go, do piersi przycisnął, a Juljan, jak zwykle, w ramię go pocałował.
— Żeby ci oszczędzić kłopotu, — odezwał się — powiem ci na wstępie, że już o wszystkiem wiem. — I uścisnął go powtórnie. — Niech was Pan Bóg błogosławi!
Julek mu się rzucił do nóg... Tak, prawie nie mówiąc nic, poszli do podkomorzyny.
— Przyprowadzam jejmości zięcia — zawołał podkomorzy wesoło — i proszę dla niego o błogosławieństwo.
Siedząca w krześle matka obie ręce podniosła... nie mogła mówić... Julek znowu do nóg jej upadł i na łzy się zebrało. Dopiero weszła Jadwiga, ale nie wczorajszy już trzpiot wesoły, lecz poważna, przejęta, szczęśliwa. Rękę podała narzeczonemu i jeszcze z nim razem padli do nóg rodzicom.
Julkowi słów na podziękowanie brakło; ukląkł przed Jadwigą.
— Pragnę tylko jednej rzeczy w tej chwili, — zawołał — ażebym zasłużył na to szczęście, które na mnie z niebios spadło.
— A ja asindziejowi powiem, dlaczego ono na was spadło: oto, żeście pracowali poczciwie i nie sięgali ani myślą, ani sercem nawet po szczęście, kosztem osobistej godności. Bóg dobrym pobłogosławił.
— Idzie teraz o to, — dodała podkomorzyna — co tu z tą upartą Cesią zrobić, bo jeszcze gotowa dziwaczyć.
Najmniejsza jednak była to już troska. Jadwisia znany bardzo Cesi pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, bo to była po babce spuścizna, oddała wzamian za bardzo prostą rodziców Julka obrączkę.
— Przyjedziesz z nią do Zawiechowa, Cesia spostrzeże, domyśli się i... rzecz skończona.
Cały ten dzień spłynął w najsłodszym zachwycie spodziewanem szczęściem. Julka to ojciec, to matka wyrywali sobie, ciągle coś mu mając do powiedzenia, do zapytania, a choć obiecał siostrze przybyć wcześnie, zwlokło się do wieczora. W ganku jeszcze pożegnała go Jadzia.
— Przyjedź jutro — rzekła — i przywieź Cesię koniecznie!
Dobrze już było ciemno, gdy Julek wyskoczył z bryczki przede dworem. Cesia czekała na niego niespokojna w ganku i wprowadziła go do pokoju, w którym stół nakryty był do wieczerzy.
— Widzisz, jakeś się zabawił! — zawołała z wymówką.
Usiedli do stołu; Julek rękę wyciągnął, oczy siostry padły na nią i porwała ją, nie wierząc temu, co spostrzegła.
— To pierścionek Jadzi! — zawołała i zdziwionemi oczyma zmierzyła brata.
— Tak, — rzekł Juljan — wczoraj słowo, a dziś zamieniliśmy pierścionki. Ja ją kochałem od pierwszego wejrzenia, gdyś mi zabraniała patrzyć na nią, i ona mnie kochała, dla dumy nie mogłem szczęścia naszego poświęcić. Przebacz, Cesiu, przebacz! Jam niewinien, jam się tak bronił temu błogosławieństwu, jakby ono było groźbą... Stało się — daruj!
Milczenie siostry trwało chwilę; zwróciła się potem ku niemu z uściskiem.
— Stało się! — powtórzyła. — Przyznaję się, że nie chciałam tego, ale wyście chcieli i przemogli... zwyciężyła Jadzia. Błogosławieństwo siostry może dla was być obojętne... Ja jednak stawiam warunek: kochany Julek nie wyrzecze się swojego powołania, nie pójdzie na koszt teścia i żony... będzie pracował. Jadzia, jeśli cię kocha, musi za karę być panią doktorową i Ryngoldowską mitrę nabok razem z pychą odłożyć. Życie na wsi, takie, jakie widzimy tu dokoła, może być bardzo przyjemne, ale się zmieniły stosunki i ono przestało być trudem, posłannictwem, a stało się uregulowane próżnowaniem i czczą rozrywką. Ludzie w niem oduczają się myśleć, stają się machiną do zabijania czasu, a mój Julek czemś więcej być powinien.
— Dobrze, Cesiu. Jutro jedziemy z tobą do Żytkowic i ty, jako nasza dobra opiekunka, a odważna niewiasta, wypowiesz to Ryngoldom. Zgoda!
Podali sobie ręce. Cesia zamyśliła się.
— Doprawdy są fatalizmy na świecie i przeznaczenia. Na pierwszy widok Jadzi miałam przeczucie i obawę. Wyprawiłam cię na długo, myślałam, że się to zerwie; ale nic nie pomogło: Jadzia postawiła na swojem.
— Pozwólże mi być szczęśliwym trochę! — szepnął Julek pieszczotliwie. — Henryk już nigdy nim nie będzie, a ty...
— Ja jestem zupełnie szczęśliwa — surowo przerwała Cecylja. — Pomóż mi zapisywać nasiona.
I zwróciła natychmiast rozmowę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.