Przygody na okręcie „Chancellor“/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

30 października. Pierwszy brzask jutrzenki rozjaśnił niebo, ale mgła ogranicza dotąd widnokrąg naszego widzenia do ścieśnionej bardzo przestrzeni.
Nie widać nigdzie ziemi, pomimo, że oczy nasze z niecierpliwością przebiegają południową i zachodnią część oceanu.
Morze ustąpiło zupełnie i naokoło okrętu, biorącego w pełnym ładunku 15 stóp, jest zaledwie 6 stóp wody. Gdzieniegdzie widać szczyty skał bazaltowych. Jakim sposobem »Chancellor« wpadł na te rafy? Widocznie olbrzymi bałwań uniósł go, jak to nawet uczułem na chwilę przed uwięzieniem.
Po zbadaniu otaczających nas skał daremnie chcę wynaleźć sposób wyjścia z pomiędzy nich.
»Chancellor« jest silnie pochylony ku przodowi, co utrudnia chodzenie na pokładzie, nadto przy odpływie morza coraz więcej poddaje się na lewy bok i do tego stopnia, że Kurtis zaczął się tem niepokoić, jednak po niejakim czasie położenie zmieniło się, nie mamy się czego lękać.
Około szóstej usłyszeliśmy gwałtowne uderzenie. Tylny maszt złamany przypłynął, bijąc w boki okrętu. Jednocześnie rozległy się krzyki, w których powtórzono kilkakrotnie nazwisko Roberta Kurtis.
Biegniemy w stronę, skąd słychać krzyk i przy półświetle poranku ujrzeliśmy człowieka, uczepionego przy bocianiem gnieździe.
To Silas Huntly, którego pociągnął w morze złamany maszt, powrócił do okrętu cudownie ocalony od śmierci.
Robert Kurtis rzucił się na ratunek dawnego zwierzchnika i pomimo tysiącznych niebezpieczeństw wydobył go na pokład.
Silas Huntly, nie rzekłszy and słowa, usiadł w najodleglejszym zakątku.
Ten człowiek, to zupełnie bierna istota, nie wchodzi więcej w rachubę.
Pochwycony maszt silnie przytwierdzono do okrętu, ten szczątek może przydać się kiedy.
Rozwidniło się zupełnie i mgła ustąpiła. Wzrok nasz może przebiedz cały widnokrąg; na trzy mile jednak wokoło nie widać nic podobnego do wybrzeży.
Skały rozciągają się od południo-zachodu ku północo-wschodowi przeszło na milę. Na północ widać rodzaj wyspy nieregularnie nakreślonej. Jest to jakieś przypadkowe nagromadzenie skał, odległe o jakie dwieście stóp od »Chancellora« i wzniesione na 50 stóp.
Niewątpliwie wiec, że w czasie największego nawet przypływu woda je nie zalewa. Wąski pasek przy odpływie pozwoli nam dojść do wysepki, jeżeli okaże się tego potrzeba. Na zewnątrz morze ma ciemną barwę, tam kończą się skały i zaczyna głębia.
Wielkie rozczarowanie, spowodowane położeniem okrętu ogarnęło wszystkich: obawiamy się, że te skały nie przylegają do żadnego lądu. W tej chwili dzień już jasny zupełnie, naokoło nic nie widać, linia wody i linia nieba zlewają się wszędzie, morze wypełnia całą przestrzeń. Robert Kurtis nieruchomy obserwuje ocean, szczególniej w części zachodniej.
Ja i Letourneur, stojąc w pobliżu, śledzimy najdrobniejsze jego ruchy, każde drgnięcie muszkułów twarzy, zdradzające pracę duchową. Zdziwienie jego nie ma granic, sądził, że pędząc od czasu objęcia statku na południe zbliżył się ku lądowi, a teraz zaś nawet śladu ziemi nie widać.
Zaraz potem Kurtis opuścił wystawkę, przebiegł po balustradzie aż do przedniego masztu, uchwycił się drabiny sznurowej i wdrapał na sam szczyt masztu, gdzie zawieszony na belce przez kilka minut badał widnokrąg z największą uwagą, potem spuścił się powoli na pokład i wrócił do nas.
Zapytujemy go wzrokiem.
— Ziemi nie widać! — odpowiedział spokojnie.
Pan Kear zbliża się i zagniewanym głosem pyta:
— Gdzie jesteśmy, panie kapitanie?
— Dotąd nie wiem jeszcze.
— Pan powinieneś wiedzieć — głupio odezwał się nafciarz.
— Niech i tak będzie, ale nie wiem!
— Otóż ja panu mówię, rozumiesz pan, że nie myślę wiekować na pańskim okręcie i wzywam pana, żebyś natychmiast odpłynął.
Robert Kurtis poprzestał na ruszeniu ramionami. Potem zwracając się do pana Letourneur i do mnie, rzekł:
— Zdejmę wysokość, jak tylko słońce się ukaże, a wtedy dowiemy się, na który punkt Atlantyku burza nas zaniosła.
Kurtis rozdał żywność pasażerom i załodze. Przydała się nam w istocie, byliśmy bowiem wycieńczeni głodem i trudami. Każdy więc ze smakiem zjadł podany kawałek suchara i suszonego mięsa. Potem rozpoczęto przygotowawcze prace do spuszczenia napowrót »Chancellora« na morze.
Pożar szybko się zmniejszył tak, że nielylko płomieni wcale nie widać, ale i dym, chociaż jeszcze czarny, przerzedza się stopniowo.
Nie ulega kwestyi, że masa wody znajduje się pod pomostem, przekonać się o tem jednak trudno z powodu rozgrzanych desek pokładu.
Wrócono więc do pomp, a w dwie godziny pokład ochłodzony dał możność rozpocząć sądowanie, do którego przystąpili majtkowie pod kierunkiem bosmana.
Okazało się, że na dnie jest 5 stóp wody, której kapitan nie każe wyrzucać, zanim nie dopełni swojego zadania, to jest ugaszenia pożaru. Najprzód ogień, później woda.
A może lepiej byłoby opuścić okręt i schronić się na rafy. Oficerowie słyszeć o tem nie chcą, bo i rzeczywiście przy wzburzonem morzu wysokie bałwany oblewają te skały, nie pozwalając utrzymać się na nich.
Prawdopodobieństwo wybuchu także obecnie zmniejszyło się; woda zapewne zalała cześć magazynów, w których były bagaże Rubego, a z nimi i pudełko pikratu.

Na tyle okrętu urządzono rodzaj obozowiska, oddając pozostałe materace na usługi pasażerek. Załoga, która uratowała także swoje worki z rzeczami, umieściła się na przodzie
Na tyle okrętu urządzono rodzaj obozowiska.
statku i tam pozostanie, bo koszary są zupełnie zniszczone.

Szczęściem spiżarnia mało ucierpiała, większa część żywności i wody, wcale nie jest uszkodzona.
Skład zapasowych żagli także nietknięty.
Zdaje się, że próby, które przechodziliśmy, skończyły się nareszcie.
Wiatr złagodniał i morze znacznie się uspokoiło, z czego wszyscy się cieszymy, bo w przeciwnym razie bałwany zagrażałyby w każdej chwili zmiażdżeniem »Chancellora« o te twarde bazalty.
Pp. Letourneur wiele rozmawiali ze mną o zachowaniu się oficerów i załogi w niebezpiecznych chwilach.
Wszyscy okazali odwagę i energię. Walter, bosman i cieśla Daoulas najwięcej się odznaczyli. Są to dzielni marynarze i zacni ludzie, na których liczyć można. Co do Roberta Kurtis, nie mamy dość słów na jego pochwałę.
W jednej chwili jest wszędzie, dodaje ducha, przykładem zachęca, największe trudności łamie wiedzą i pracą, krótko mówiąc, stał się duszą ślepo mu wierzącej załogi.
Od siódmej rano morze ciągle przybiera. Teraz o godz. 11-ej wierzchołki skał woda zakryła. W miarę wznoszenia się poziomu morza, spód okrętu coraz więcej się zalewa, zatapiając nowe warstwy bawełny, czego powinszować sobie możemy. Naokoło nas widać tylko krawędzie okrągłego basenu, obwodu do dwustu pięćdziesięciu stóp.
»Chancellor« zajął jego kąt północny.
Morze w basenie jest zupełnie spokojne, bałwany nie dochodzą do okrętu, co także nam sprzyja, w przeciwnym razie uderzyłyby na statek jak na skałę.
O wpół do dwunastej, jak na zawołanie, chmury rozsunęły się i słońce zajaśniało w całym blasku.
Kapitan, który rano zanotował jeden kąt, obecnie wziął wysokość południka, robiąc bardzo dokładne obserwacye.
Potem wszedł do kajuty, dokończył pomiaru i wrócił na wystawkę, gdzie nietylko nic nie ukrywając, ale przeciwnie chcąc wtajemniczyć w każdy szczegół tak pasażerów jak i załogę, rzekł do nas:
— »Chancellor« uwiązł na 18°5′ szerokości północnej, a 45°53′ długości zachodniej, na skale, która dotąd na mapie nie była oznaczona. Jakim sposobem tak potężne rafy mogą istnieć na tej części oceanu bez oznaczenia na planach, nie rozumiem...
Czyżby ta wyspa powstała wskutek zupełnie świeżego wybuchu wulkanicznego? Inaczej trudno to sobie wytłumaczyć.
Bądź co bądź — odległość wyspy od najbliższego lądu, to jest od Gujany, wynosi 800 mil, jak dowodzi oznaczony punkt na planach.
»Chancellor« został wiec popchnięty na południe aż do 18 równoleżnika, najprzód przez bezmyślny upór kapitana Huntly, następnie zaś przez huragan, który zmusił nas do ucieczki.
Skutkiem tego »Chancellor« musi przepłynąć 800 mil, ażeby dosięgnąć najbliższego lądu.
Oto jest nasze położenie. Ciężkie bez wątpienia, a jednak wyjaśnione przez Kurtisa nie zdawało nam się groźnem, przynajmniej chwilowo.
Jakież nowe niebezpieczeństwa mogą dorównać tym, które dotąd przebyliśmy, dorównać pożarowi i eksplozyi! Zapominamy o tem, że okręt jest zalany wodą, że ląd daleko, że »Chancellor« może zatonąć w drodze... Umysły są pod wrażeniem przeszłości i z odrobiną nadziei już powraca do nich spokój i ufność.
Robert Kurtis dopełni wszystkiego, co nakazuje zdrowy rozsądek; najprzód zagasi pożar, następnie wyrzuci w morze część ładunku, nie zapominając o pudełku z pikratem, potem zatka dziurę w okręcie i wymknie się z tych skał przy pierwszym przypływie morza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.