Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
DWA OKNA.

Nie byłaby bardzo zajmująco dla czytelnika cała rozmowa między Tristanem a panem Mametynem, dla tego też jéj nie umieszczamy.
Powiemy tylko po prostu, że pierwszemu zdawało się, że co chwila zwaryuje, że wszystko co tylko podobało się panu Mametynowi ofiarować mu, przyjął, nie wiedząc wprawdzie, co mu nowy jego protektor ofiaruje.
Ludwika zostawiła samych obydwóch tych panów, przytomność jéj nie była potrzebną, a nawet mogła się stać kłopotliwą dla niéj.
Wszystko tak poszło, jak gdyby był Tristan nie znalazł żony; dowiedział się z rozmowy, że pan Mametyn uwielbiał Ludwikę: doktór naturalnie więcéj poufny teraz, jak pierwszym razem, opowiedział mu, jakim sposobem przyszło do tego że się nim zajął. Tristan nawet miał szczęście usłyszeć z ust doktora pochwałę pierwszego męża Ludwiki, który jak mówił pan Mametyn, zabił się dla szlachetnéj przyczyny, że pewnie Bóg przez wzgląd na powód, przebaczył mu to samobójstwo; ani na chwilę nie mógł Tristan oderwać myśli od rozmowy, nie mógł na osobności rozważyć sobie o tém wszystkiém co się działo.
Nareszcie, pan Mametyn prosił Tristana zaraz na obiad tego samego dnia, lecz ten, jak się domyśleć łatwo, pod pozorem przeprowadzin, wymyślił potrzebę oddalenia się i odmówił przyjęcia obiadu.
Potém pożegnał doktora, dziękując mu za protekcyę i zostawiając go w przekonaniu, po licznych roztargnieniach których nie mógł uniknąć, że jest roztrzepanym.
Wyszedłszy dopiero na świeże powietrze, nasz Tristan odetchnął trochę swobodniéj.
Najpierwéj, zatrzymał się tyle czasu ile mu było potrzeba do uchwycenia wątku, tak dziwnie snujących mu się myśli po głowie, potem dopiero zaczął iść daléj.
Biedny nasz przyjaciel, na wszystkie strony jak mógł obracał rozmowę ze swoją żoną, zawsze zmuszony był przyznać, że była taką jaką być była powinna, że żona jego była w swojém prawie, i że jakkolwiek uczyniła go śmiesznym w własnych jego oczach, musi i powinien znosić swoje położenie.
Powiedzieć czytelnikom, że Tristan więcej niż kiedykolwiek był w żonie swéj rozkochanym, byłoby przesadą; to tylko powiedzieć możemy, że ta ostatnia przygoda, stawiająca go w niemożności, zostania choćby nawet kochankiem tylko swojéj żony, rzucała jakąś nieprzewidzialność w téj całéj miłości, i jakiś dziwny urok. W istocie, ma teraz żyć ciągle obok Ludwiki, z prawem kochania jéj, czego nie zaniedba pewnie, ale zarazem przymuszonym się widzi, szczególniéj w przytomności pana Mametyna, pozostać w obrębach zimnéj grzeczności, jakby przy początkowém zapoznaniu; potém, wolno mu przyjść do téj przyjaznéj poufałości, jaka koniecznie nastąpić musi, prędzéj lub późniéj, między osobami podobnego charakteru, zbliżonych wiekiem i żyjących razem.
Oczywistą jest rzeczą, że gdyby pan Mametyn miał wiek Tristana, to ten ostatni na najzdrowsze i najrozsądniejsze przedstawienia żony, nie byłby się dał nakłonić, nie byłby pozwolił sobie wieść, tak szczególne i nowe obok nijé życie, i w braku prawa, dla uniknienia niesławy z rozgłoszenia tak dziwnjé przygody, byłby w pojedynku szukał rozstrzygnienia losu i ukończenia przykrego swego położenia. Szczęściem, wiek doktora, pewność, że Ludwika z potrzeby przyjęła imię i rękę jego, nadawała tjé całéj przygodzie, wątek mniéj dramatyczny. Były chwile, w których Tristan od śmiechu wstrzymać się nie mógł. Wiedział wprawdzie że żona jego poszła za mąż, przyzwyczaił się już tak myśleć od czasu wyjazdu swego z Medyolanu, ale tego się nigdy nie domyślał, że w dniu wynalezienia jéj, nie zagarnie ją jak dobro swoje własne, i że ona, zimnem rozumowaniem, przywiedzie go do zapomnienia prawie, że istnieje i że jakby obcy człowiek żyć przy niéj będzie.
Powiedzmy jeszcze, czego chociaż nam nie uwierzą, niemniéj jednak prawdą będzie, że pomimo iż Tristan znudził się już i zmęczył swemi przygodami, nie gniewał się jednak, iż teraz wpadł znowu w podobnego rodzaju awanturkę. I prawdę mówiąc, musiałby być bardzo wybrednym, gdyby żądał osobliwszéj i dziwniejszéj, nawet oczekiwana przyszłość jego, nie zdawała mu się ogołoconą z wdzięku.
Ludwika, w dostatkach bardzo wypiękniała, i rzeczywiście, żona którą znalazł, nie była żoną którą porzucił. Była bogatą, piękniejszą, szczęśliwszą, była tak czystą i świętą dla niego jak w dniu jego odjazdu, w miłości jaką dla niéj uczuł teraz, przyznajmy i wyznajmy pod tajemnicą naszym czytelnikom, mała bardzo okruszka znalazła się dawnéj miłości. Tristan uwielbiał zawsze Ludwikę, lecz nie ma miłości którejby wspólne pożycie, szczególniéj w niepowodzeniu, a prawdziwijé wyrażając się, któréj by nieszczęścia ciągłe, trochę nie ostudziły. Podług nawet mego osobistego zdania, którego raczcie mi za złe nie poczytywać, ja Alexander Dumas, przekonany jestem, że codziennie w każdéj godzinie, w każdéj minucie, widząc i posiadając przedmiot ukochany, serce przyzwyczai się uważać go za skarb przeznaczony do trwonienia, i zdarza się często nawet, że człowiek ubiega się za odmówioną lub z wielką trudnością otrzymaną przyjemnością, dla tego jedynie, aby usunąć życie z pod nudnéj regularności chronometru lub porządku kalendarzowego.
Idąc za zwyczajnym biegiem rzeczy, i sądząc Tristana jak się zwykle ludzi sądzi, jest wielkiém prawdopodobieństwem, że gdyby był przepędził w szczęściu lub nieszczęściu, lata ubiegłe, od początku téj historyi, wspólnie ze swoją żoną; jest, powtarzam, do prawdy podobném, że jednotonność pożycia byłaby w nim wzbudziła chętkę doznania nowéj miłości, choć by dla przekonania się tylko o swojej wyższości nad automatem. A na dowód naszego twierdzenia, przypominamy czytelnikom, jak namiętnie rozkochał się, czyli, jak zdawało mu się, że namiętną uczuł miłość najpierwéj dla Henryki, a potém dla Lei.
Po wygaśnięciu tych dwóch miłości, powracającemu do żony Tristanowi, urzeczywistniły się dwa szczęścia. Wynalazł żonę, a nie miał jéj. Widywał ją codziennie jak przyjaciółkę, a podług wszelkiego podobieństwa, wkrótce mogła mu być wróconą. Przyjmie ją pewnie z tém samém uczuciem i wzruszeniem, jak w dniu kiedy ją od matki jéj otrzymał. Do owéj zaś chwili, widok dobra i szczęścia, które czuł, że jest jego własnością, a którego jednak nie posiadał, podnosił miłość jego i zaostrzał chęci przyszłego szczęścia. Żona była dla niego tém, czém jest nieochybny spadek, po najbliższym bogatym krewnym, od którego teraz brał mały procent, a późniéj spodziewał się odebrać cały kapitał. Wszystkie tym podobne uwagi, złączone z koniecznością położenia Tristana, i z ostatniéj potrzeby wynikające, skłoniły go do tego, że życie swoje poddał samowładnéj woli Ludwiki. Podała mu już, jak za najpierwsze wynagrodzenie powolności jego, rękę do pocałowania; cała istota jego zadrżała pod szczęściem téj zwyczajnéj pieszczoty, teraz zbiegiem okoliczności mającéj być tajemniczą; słońce przy tém oświecało wszystko, ożywnemi i rozweselającemi swemi promieniami, natura uśmiechała się, i jakby na niego wołała: „miéj nadzieję” ptaki śpiewały.
Tristan czuł w sercu potrzebę kochania, jak każda ożywiona istota oddycha tą chęcią w czasie wonnego wiosennego powietrza, nie miał już nic do żądania, bo przed chwilą dowiedział się, dla kogo wszystkie swoje uczucia zebrać winien, na kogo zlać je może; a choćby nie wiem jak był dumny, próżny, zarozumiały, nie byłby szukał istoty, piękniejszéj, czystszéj, szlachetniejszéj od swojéj żony.
To też, ktoby go był widział potem wszystkimé co sobie rozważył, z uśmiechem na ustach wracającego do pana Van-Dicka, wykrzyknąłby pewnie: „Oto szczęśliwszy człowiek!”
I właśnie było to myślą naszego kupca, gdy mu Tristan oznajmił że nic mu nie pozostało do życzenia.
Tristan gotów był serdecznie podziękować, nawet saméj pani Van-Dick, jako pierwszéj przyczynie jego nowego szczęścia, lecz poprzestał na najserdeczniejszém, przepełnioném wdzięcznością, uczuciem uściskania jéj męża, a obiecawszy mu raz jeszcze, że go przyjdzie odwiedzić, oddalił się, kazawszy zanieść rzeczy do nowego swego mieszkania.
Obrał sobie pokój na sypialnią, właśnie ten, którego okna wychodziły na ulicę, i były wprost prawie okien pokoju Ludwiki.
Napełnił go kwiatami, ustroił, uwonił; otworzył okna, któremi słońce cały pokój oświeciło, i całą piersią wciągał pożywne powietrze, a bardziéj jeszcze ożywiającą go nową, szczęśliwość.
Życie sobie tak urządził, że sami osądzicie iż mu bez wdzięku nie upływało.
Z początku, Ludwika chciała powrócić do miasta, ale gdy Tristan stanowczo odmówił przyjąć mieszkania, ofiarowanego mu przez pana Mametyna w domu jego letnim, pozostała więc na miejscu.
Wieczorami, przychodził pracować z doktorem, który go od samego początku bardzo pokochał, i dziękował opatrzności że mu tak miłego zesłała towarzysza.
Rozmawiali często obadwa, chodzili razem do chorych, o których najpilniejsze staranie mając często ich uzdrawiali, a imię Tristana dołączone do Mametyna było celem nadziei, błogosławieństwa i wdzięczności chorych. Nasz bohater namiętnie polubił otwarty charakter poczciwego starca, z początku znalazł go dobrym, potém go pokochał, a w końcu przyszło do tego, że bez trudności, bez przymusu, w chęci nawet odpokutowania, odgrywał rolę, którą mu Ludwika przybrać kazała. Co do niéj, z taką szczerą i skromną była zawsze przyjaźnią dla doktora, że żadnym słowem, żadnym ruchem nie zadrażniła nigdy Tristana; a wdzięczna ostatniemu za poświęcenie się dla niéj, w obecności pana Mametyna, tyle miała dla niego uprzejmości i pokrytych starań, że nigdy nie wystawiła na śmieszność żadnego z mężów.
Gdy zaś została sama z Tristanem, co się często wydarzało, bardzo zręcznie oddalała każdą rozmowę mającą jaką z przeszłością styczność, lub przez którą łatwoby było wnioskować o przyszłości. Tak była baczną, czystą, skromną, tak na najmniejszą rzecz rumieniącą się, że zaimponowała Tristanowi tak dalece, iż nawet zaczął lubić nowe życie swoje.
Może taki stan rzeczy, zda się dziwnym i nienaturalnym naszym czytelnikom, z tém wszystkm éwielką jest prawdą, iż tak było i tak się działo.
Czasem, pan Mametyn wychodził po obiedzie, natenczas Ludwika z Tristanem sami zostawali; czasem znów, jeżeli pan Mametyn czuł się utrudzonym, i zostawał dla czytania jakiéj książki, w takim razie prosił Tristana, aby podawszy rękę jego żonie, wyprowadził ją na wieczorną przechadzkę.
Od czasu jak doktor poznał Ludwikę, i aż dotąd, takie powziął wyobrażenie o czystém jéj życiu i obyczajach, że byłby ją powierzył samemu Don-Juanowi.
Natenczas, małżonkowie, przyjaciele, rozkochani, (jak wam się nazwać ich podoba) podawszy sobie ręce, przechadzali się godzinami całemi po lasach i polach, a wracając do domu, zastawali przed gankiem lub w oknie uśmiechającego się do nich pana Mametyna.
Człowiek ten, tak był dobrym, że widząc piękną, młodą, i najczystszą kobietę, obok młodego, pięknego i szlachetnego młodzieńca, nie raz sam do siebie przemówił:
— Dla czego też Bóg nie dozwolił, aby Ludwika mogła była być przez tego młodego człowieka wyratowaną, zamiast przezemnie, byłaby teraz szczęśliwą, teraźniejsze bowiem szczęście jéj, jest tylko poddaniem się, i cokolwiek bym uczynił, jakąkolwiek miłość bym jéj poświęcił, nic na świecie, nie nada wdzięku osiwiałéj miłości, i nie wywoła tyle wzajemnych uczuć, ileby wstanie były wywołać czarne włosy, wyrazistość i młodość Tristana.
Tymczasem Ludwika i Tristan wchodzili.
Doktór ściskał temu rękę, tamtę w czoło całował, a w tym pocałunku, w tem uściśnieniu ręki, wszystko było powiedziane cośmy dopiero co czytelnikom nadmienili.
O godzinie dziesiątéj, rozchodzili się wszyscy.
Ludwika wracała do swego pokoju, a pan Mametyn do swego; Tristan zaś wracał do swego malutkiego domku.
Nie zapalał ani świecy, ani lampy; siadał przy oknie, przypatrywał się wspaniałemu ustrojonemu gwiazdami sklepieniu niebieskiemu, w przepysznych nocach letnich, a kiedy niekiedy czysty dźwięczny głos, więcéj rozweselający niż pociecha niespodziana, odzywał się w téj uroczystéj ciszy i rozkosznie harmonią swoją kołysał myśli jego.
Potém głos się uciszał, a cień biały ukazywał się w oknie, w którém wzrok Tristana wiecznie był utkwiony: ten cień przybliżał rękę do ust i w milczeniu przesyłał dobranoc swemu sąsiadowi; potém zamykało się okno i przez niejaki czas światło migało się za firanką; serce i głowa Tristana, napełniały się rozmaitemi uczuciami i myślami; duszą ścigał ten promień światła, przemieniony teraz dla niego w najświetniejszą gwiazdę. Nigdy nie zamknął okna swego, aż dopiero w tenczas, kiedy u Ludwiki już długo ciemno było, i kiedy mógł wyrachować sobie, że żona jego usnęła, najpewniéj rozmyślając o nim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.