Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
IX.
LUDWIKA.

Ludwika obudziła się wkrótce podejściu męża, a nie znalazłszy go obok siebie, już miała wstać dla dowiedzenia się, gdzieby mógł być, lecz postrzegłszy w progu drzwi światło, myślała że Tristan pracował jeszcze, jak mu się to zdarzało nie raz, usnęła więc, napowrót, bo sen stał się dla niéj teraz jedyną chwilą szczęścia, to jest zapomnieniem. Późniéj, to jest już rano, gdy po przebudzeniu znalazła się samą, sądziła także że Tristan pracuje, chociaż światła po dniu nie widziała, zawołała więc na niego, lecz nikt nie odpowiedział.
— Pewnie usnął, powiedziała sobie.
Wstała z łóżka, i otworzyła drzwi do jego pokoju jak mogła najciszéj. A chociaż wejrzeniem ogarnąć: mogła cały pokój. nikogo nie postrzegła. Lichtarz jakeśmy powiedzieli, stał na oknie z świecą do najmniejszéj resztki w nim wypaloną. Ludwika niepokoiła się najpierwéj tą nieobecnością, potém pomyślała: że Tristan poniósł nocną robotę, aby za nią przynieść pieniędzy na dzienne potrzeby i wróciwszy do swego pokoju skończyła swoje ubieranie: ubrawszy się i zrobiwszy w domu porządek, otworzyła okno i zasiadła do pracy: lecz godziny upływały, a Tristan nie powracał. Wtedy niespokojność jéj zwiększyła się, chodziła z jednego pokoju do drugiego, od okna do drzwi wchodowych, dla zobaczenia czy się nie ukaże na rogu ulicy, albo czy nie wejdzie na wschody; od chwili do chwili niespokojność jéj wzrastała: gdy w tém między papierami rozrzuconemi na stole, postrzegła pismo męża, rzuciła się na list: był to właśnie ten który znamy. Za każdém przeczytaném słowem, biedna kobieta przeciągała ręką po czole, jak gdyby się bała zmysły utracić. Łzy ją dusiły, a nadto cierpiała aby płakać mogła, po skończeniu listu męża, ledwie że te słowa wykrzyknąć zdołała.
— Boże! mój Boże! on już nie żyje!
I upadla na krzesło, z przytłumionym boleścią oddechem: mając oczy nieruchome, późniéj zerwawszy się z miejsca, włożyła na siebie szal i kapelusz zeszła szybko po wschodach koło odźwiernego, nie powiedziawszy do niego słowa i zaczęła biedź jak obłąkana przez pola Elizejskie do lasku Bulońskiego, jak gdyby w téj rozległéj przestrzeni, miała nadzieję znaleść miejsce gdzie Tristan swój straszny zamysł wykonał. W dwie godziny, Ludwika przebiegła ulice, drogi, gęstwiny, podrapała sobie ręce i twarz do krwi, biegła bez przytomności, bo żeby była mogła na chwilę zebrać myśli, byłaby się zapytała odźwiernego, o któréj godzinie Tristan wyszedł; zażądałaby pomocy nie zaś sama szukała w takim labiryncie jak lasek Buloński, gdzie biegając godziny całe znalazła się w tém samém miejscu zkąd wyszła. Jednakże wszystko koło niéj tak było spokojne; tyle było śpiewu i woni w powietrzu, tyle pogody im niebie, tyle szczęścia lub obojętności na twarzach mijających ją ludzi, że w téj wesołości zesłanéj od Boga ludziom, nie mogła się przekonać o swojéj boleści i wierzyć, że tylko ona jedna jest smutną pomiędzy nimi. W naszéj samolubnéj naturze, myślimy, że wszyscy powinni czuć boleść naszą, i kiedy zdarzy nam się wypadek, zdolny ubielić siwizną przez jednę noc włosy, albo rozedrzéć duszę w naszém istnieniu, gdy wybieżymy w obłąkaniu prawie na świat, dziwimy się, że wszystko na tém samem miejscu znajduje się, jak było, przedtem nim dotknęło nas nieszczęście, podziwiamy że się słońce nie zatrzymało, niebo nie zachmurzyło, i że przechodzą koło nas ludzie w galowych strojach, z radością w sercach, a wesołością na twarzy. W pierwszéj chwili to nas zasmuca, potém rozrywa, a wreszcie pociesza, bo zaczynamy uważać i wierzyć ile boleść nasza jest drobnostką w święcie całym, gdy wszystko co jest wyższym od nas, nie cierpi, a co wyższym nie zmienia się. Ludwika więc nie będąc świadkiem nieszczęścia swego, zachowywała w głębi serca nadzieję, że jaki opatrzny wypadek może Tristanowi przeszkodził, i nie mogła myśléć, aby Bóg, którego co dzień wzywała a który wzamian za jéj modły obdarzał ją siłą, aby Bóg mówię, miał ją teraz opuście, gdy ona starała się niczém go nie obrazić, tak że wracając na ulicę Ś-go Jakóba, była prawie przekonaną, iż znajdzie Tristana w domu, że ją przeprosi za boleść którą jéj sprawił, i że będą szczęśliwsi na przyszłość niż kiedykolwiek byli; odezwała się więc do odźwiernego:
— Czy wrócił Tristan?
— Nie pani, odpowiedział odźwierny.
Biedna kobieta poniosła rękę do czoła zimnym potem oblanego. Jedna z największych męczarni dla tych którzy się czego spodziewają, są zimne i obojętne odpowiedzi zapytywanych, odpowiedzi, które im wydzierają nadzieję i ranią serca.
— I nic nie przyniesiono do mnie?
— Nic.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najpewniejszy.
— A więc to prawda! szepnęła biedna kobieta.
I wyszła na powrót, nie wiedząc ani gdzie idzie, ani co uczynić.
Machinalnie poszła tą drogą którą już przybyła: dochodząc do bramy Maillet, postrzegła odźwiernego kraty, i zbliżyła się do niego blada jakby zaraz umrzeć miała.
— Panie, wymówiła, odpoczywając za każdem słowem, bo serce jéj się rozdzierało, i ledwie głos wydobyć mogła, panie, nie wiesz, czy kto się nie zabił dzisiaj, i czy tu go nie przynieśli?
— Nie wiem pani, odrzekł odźwierny, bo wychodziłem rano i dopiero wracam; moja żona będzie mogła pani powiedzéeć o tém, lecz zdaje mi się że także wychodziła.
I dla zapewnienia się, poczciwy człowiek; wszedł na chwilę do siebie i powrócił mówiąc: że istotnie jego żony nie ma.
— Powiedz no Janie, zawołał na drugiego w bluzie, nie wiesz czy zabił się kto dzisiejszéj nocy w lesie?
— Kto się o to pyta?
— Pani.
— Ah, doprawdy, rzeki człowiek w bluzie podnosząc się i przystępując do Ludwiki, zdaje mi się, że Piotr mówił mi iż podobno dzisiaj rano jakiś młody człowiek zastrzelił się, czy tak?
Ludwika ledwie nie padła, bo w miarę jak jéj obawy urzeczywistniały się, utracała siły.
— W każdem zdarzeniu, moja piękna pani, odpowiedział ten co nosił imię Jana, musisz pójść do kommissarza policyi, bo jeżeli znaleźli ciało, musieli spisać protokół, on zatém będzie mógł udzielić ci objaśnień.
— Ah! dziękuję panu, odrzekła Ludwika.
— Nie ma za co. Smutne to rady, daję pani, ot i wszystko.
I Jan pokazał nieszczęśliwéj, mieszkanie kommissarza policyi. Przyszła tam, myśląc że jéj zaraz co powiedzą, ale znalazłszy trzy osoby które pierwéj nim ona przybyły, musiała czekać aż zacny urzędnik skończy z nimi, nastąpiła wreszcie koléj i na nią — wprowadzono ją.
— Panie! wymówiła wchodząc i kłaniając się kommissarzowi, który dla lepszego jéj widzenia spuścił okulary i nad szkłami na nią patrzył, panie! czy to prawda, zapytała, że jakiś człowiek zabił się dzisiaj w lesie Buloliskim?
— Tak jest pani, o siódméj rano.
— Ah Boże! cicho wymówiła Ludwika.
— Czy mogę się zapytać, jaki pani masz w tém udział, że chcesz się o tém dowiedziéć?
— To mój mąż panie.
— Mąż pani? zimno odpowiedział kommissarz; ah! rozumiem. Lecz czy pani pewną jesteś że nie był zarżnięty?
— Jestem pewną panie, bo on sam, nim opuścił dom. napisał że się chce zabić.
— Ah; więc dobrze, rzekł kommissarz, bo dla przekonania się, czy to było morderstwo lub samobójstwo, schowaliśmy broń jako przedmiot za dowód służący.
Biedna kobieta ledwie się mogła na nogach utrzymać.
— To powinienby być pistolet nabijany srebrem.
— Tak jest właśnie, odpowiedział coraz bardziéj zadowolony kommissarz.
Otóż jeszcze jeden krok postąpiła Ludwika w rzeczywistość.
Pozwól pan mi usiąść, wyrzekla, bo tak się czuję słabą, że co chwila boję się abym nie upadła.
— Owszem, siadaj pani, siadaj.
— A co się stało z ciałem? Panie.
— Że dawał jeszcze znaki życia, kazałem go przenieść do zakładu Beaujou.
— Czy żył jeszcze?
— Tak jest pani, żył. Doktór przywołany, powiedział: że nadziei żadnéj nie ma dla niego? lecz że zaród życia nie zewszystkiem w nim wygasł.
— I ja będę mogła wejść do zakładu?
— Możesz pani.
— 1 będę go mogła widzieć?
— Możesz pani widziéć.
— AH! jakiż pan dobry jesteś.
I Ludwika dziękowała komisarzowi, że jéj otwierał drzwi do zakładu, do którego każdy mógł wchodzić. Napisał jéj na kartce wolne przejście, pokazał drogę, i biedna wdowa wyszła błogosławiąc go; parę tylko kroków przeszła, od kommissarza do szpitala Beaujou, gdzie ją bez żadnéj trudności wpuszczono.
— Panie! rzekła do dozorującego, wpadając na salę którą jéj pokazano, panie! mieli tu przynieść dziś rano umierającego człowieka, znalezionego w lesie Bulońskim.
— Tak jest, pani.
— Gdzież on jest, w imię Boga!
Dozorujący zaczął przewracać książki, i wyrzekł:
— Miał numer szósty.
— Miał, mówisz pan, więc już nie znajduje się tutaj?
— Nie pani, w pól godziny po przyniesieniu skonał, a że żadnych papierów przy nim nie znaleźli, przenieśli go do domu umarłych.
— Do domu umarłych? wyrzekła Ludwika głosem ledwie dosłyszanym, do domu umarłych, mówisz pan?
— Tak jest, pani.
— Dziękuję, dziękuję! wymówiła, jakby ją mysi wszelka odstąpiła, dziękuję!
I z dzikim wejrzeniem, wybladła, zeszła ze schodów szpitala, i zaczęła biedź z całéj siły w kierunku kanałów.
Lecz czém daléj szła, tém mniéj widziała, obłok krwawy oczy jéj zaćmił, biegła jak te biedne istoty opuszczone od Boga, którym Niebo odjęło rozum, zostawiając życie, tak, że wszyscy przechodzący widząc ją bladą, chwiejącą się, wołali: „waryatka“ i lepiéjby było dla niéj, gdyby nią w istocie była! bo gdyby utraciła zmysły, zapomniałaby nieszczęścia swego, ale przeciwnie, boleść ją zabijała.
W końcu, na zakręcie jednéj ulicy, zachwiała się i upadła na ziemię, czoło jéj uderzone o bruk, zakrwawiło się. Zaniesiono ją do jakiegoś sklepu, a że pomiędzy temi co się na widok przypadku tego zgromadzili, znajdował się doktor, osądził że ma zapalenie mózgu i że ją trzeba odnieść do jéj domu. Lecz biedna kobieta nie miała żadnego papieru przy sobie z któregoby można się było dowiedziéć o jéj mieszkaniu. Wówczas doktór, będąc już podeszłym i bardzo szanownym, a widząc młodą, piękną i zajmującą kobietę, nie kazał jéj odnosić do szpitala, lecz przyjął do siebie, powierzając ją staraniom swojej siostrzenicy.
Choroba powiększała się szybko i maligna opanowała wątle i biédne stworzenie. Nic nie ma okropniejszego jak maligna, z temi niezrozumiałemi słowami, straszącemi tych co je słyszą, i dla tego młoda dziewczyna czuwająca teraz nad Ludwiką, bała się snu jéj równie jak i bezsenności. Nazajutrz po piérwszém lekarstwie, które jéj dał doktór, była trochę spokojniejszą, a otworzywszy oczy postrzegła koło siebie młodą dziewczynę, któréj nie widziała.
— Kto pani jesteś? zapytała się wreszcie.
— Jestem siostrzenicą doktora, który ma o pani staranie i który cię uzdrowi, bądź tego pewna.
— Ah! prawda! jestem chorą! a o nim czy nie ma wiadomości?
— O kim?
— O Tristanie!
— Młoda osoba dała znak, że nie rozumie o co idzie.
— A prawda, to słusznie, odrzekła Ludwika, pani go nie znasz, ale ja która go szukam, muszę go wynaleść, a dla znalezienia go musze wstać.
I w rzeczy saméj, zrobiła usiłowanie, aby powstać z łóżka.
— To niepodobieństwo! pani, wykrzyknęła dziewczyna, wstrzymując ją, mój wuj zakazał ci wszystkich wysileń, wszystkich ruchów.
— Ależ on, przez ten czas jest złożony w domu umarłych: w domu tém, ciało jego jak biedaka porzucone, mego Tristana, który mnie tyle kochał i ja go mam z drugimi zostawić! Oh! panienko, pozwól mi wstać. A list jego? Ach list jego tak czuły i pełen dobroci! gdzież jest? zabrali mi go! i niemi po nim me zostało! nic! Och oddajcie mi ten list, niech go choć raz jeszcze odczytam!
Ludwika jak dziecin płakać zaczęła.
— Pani, błagam cię, zawołała młoda dziewczyna przestraszona, klękając przy łóżku biednéj choréj, nie płacz! Ah żebyś wiedziała jaką mi przykrość sprawiasz płaczem swoim, a jak mnie przestraszasz swemi marzeniami! O! nie mów, nie mów! proszę cię, mój wuj przyjdzie. Zachowaj się dobrze. Uleczą cię i będziemy cię kochali.
— Tak, odpowiedziała Ludwika w chwili będącéj przejściem od gorączki do maligny, masz słuszność moje dziecię. Uzdrowią mnie będę mogła wstać i pójść do domu umarłych, nieprawdaż? Pozwolisz mi tam pójść? Każę, go pochować! mój biedny Tristan! ja go tak mocno kochałam! i mam go już nigdy więcej nie ujrzéć? oh Boże! ja zawsze go kochać będę!
I gorączka wracała, a z nią maligna trwająca godzinami.
Doktór miał staranie o Ludwice, jak gdyby w córce własnéj, i drugiego dnia od czasu jak już u niego była, kazał jéj opowiedziéć sobie wszystko, co chorobę, poprzedziło. Wtedy sam poszedł do domu umarłych, kazał sobie pokazać ciało człowieka znalezionego w lesie Bulońskim, upominał się o nie, opowiedział wszystkie o nim szczegóły, pokazał list który Tristan do Ludwiki napisał i kazał go pochować na cmentarzu Mont Parnasse, zakupiwszy ziemię na lat pięć. Potém poszedł na ulicę Ś-go Jakóba gdzie mieszkała młoda kobieta, dał jakieś przyczyny (wymyślone) jéj nieobecności, zapłacił co się od niéj należało, a to, aby nie sprzedano jéj ubogich sprzętów: potém po tych dobrych czynach powrócił do siebie dla dokończenia zaczętego jeszcze dobrego dzieła, to jest dla ratowania choréj.
Jak tylko napady maligny uspokoiły się, jak tylko zaczęła przychodzić biédna Ludwika do zdrowia, wciąż jedna tylko myśl zajmowała ją: to jest, zrobić wezwanie o oddanie ciała męża. Wtedy stary doktór powiedział jéj wszystko co zrobił, że przez bojaźń aby jéj choroba nie potrwała długo i żeby przez ten czas nieodesłano ciała jéj męża na cmętarz szpitalny, bo nikt ze znajomych nie wiedząc o przypadku, nie byłby o niego reklamował, dopełnił téj ostatniej, pobożnéj powinności i kazał go uczciwie pochować. Ludwika na tę wiadomość nie zostawującą już jéj najmniejszéj nadziei czyli bardziéj wątpliwości o śmierci męża, poddała się smutnie swemu nieszczęściu i ze łzami żalu i wdzięczności w oczach dziękowała starcowi za tę jedyną przysługę jaką mógł człowiek zrobić na tym świecie Tristanowi, to jest, zakupić mu grób, przy któremby modlić się i płakać przychodziła.
Najpierwszego dnia jak tylko wyjść zdołała, poszła na cmentarz z młodą dziewczyną; uklękła na grobie Tristana i modliła się długo.
Potém wieczorem, z pełnemi łez oczyma, powiedziała doktorowi i jego siostrzenicy, że się z niemi nazajutrz pożegna.
— Dla czego nas porzucasz Ludwiko? odezwała się siostrzenica.
— Bo twój wuj i ty moje dziecię, odpowiedziała, zrobiliście dla mnie więcej, niżelibym przez całe życie moje odpłacić wam mogła, i że już nie powinnam dłużéj u was pozostać. Nie mam nic na tym święcie, poświęcę się Bogu i pójdę do klasztoru.
— Wejść do klasztoru? tam gdzie się wiedzie nieszczęśliwe życie! wykrzyknęła młoda dziewczyna: zostań tutaj z nami, będę cię zawsze kochała, a jeżeli zachoruję, no! wtenczas nawzajem będziesz mnie pilnowała, bo ja także nie mam ani ojca, ani matki, a mój wuj już stary, nie będzie miał za nadto dwie istoty do kochania go.
Ludwika nic nie odpowiedziała na tę uprzejmość, która dla niéj była jedną z pociech, ale któréj przyjąć nie śmiała.
Nazajutrz starzec odezwał się do niéj w te słowa:
— Słuchaj moje dziecię, zostań się z nami, dokończysz wychowania mojéj siostrzenicy Amelii, nie potrzebujesz nic więcéj trudzić się i umiéć, tylko nauczysz ją, aby była tak dobrą jak ty nią jesteś.
— Młoda kobieta przyjęła to, i rachując od dnia tego w którym straciła męża, znalazła dla siebie ojca i siostrę.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.