Przygody Tartarina w Alpach/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Gospoda „pod Wierną Kozicą“.


Zachwycającą była wprost podróż piesza, jaką zrobili nazajutrz z Interlacken do Grindelwaldu, gdzie wstąpić mieli po przewodników. Był to w istocie marsz triumfalny P.K.A., przybranego w bojowy uniform, opartego z jednej strony o chude ramiączko komendanta Brawidy, a z drugiej o potężne bary Excourbaniesa. Obaj byli niezmiernie dumni, że mogą iść ze swym prezesem, nieść jego laskę, oskard, stanowić dlań ramę, wspierać go i zabawiać rozmową. Wokoło nich, zabiegając z przodu, to znów przyzostając w tyle, niby piesek, dreptał fanatyczny Pascalon, zwinąwszy i zapakowawszy sztandar, by uniknąć zbiegowiska, podobnego wczorajszemu.
Wesołość towarzyszy, poczucie spełnionego obowiązku, śnieżny szczyt, rysujący się na horyzoncie, wszystko to, razem wzięte, sprawiło, że Tartarin zapomniał o tem, co zostawił za sobą na zawsze i nawet bez pożegnania. Gdy jednak minęli ostatnie domostwa Interlacken, do oczu mu napłynęły łzy i idąc ciągle miarowo, zaczął się ogólnikowo zwierzać towarzyszom:
— Słuchaj, Spirydjonie... — wyżalał się Excourbaniesowi. — Słuchaj, Placydzie!... — mówił do Brawidy. — Znacie mnie, wiecie, że mnie drobnostka nie powali... ale doznałem ciosu... doznałem miłosnego zawodu!
Niestety, taraskończycy, mimo, że są bardzo kochliwi, nie biorą nigdy takich rzeczy na serjo. — Baba z wozu, koniom lżej! — wykrzyknął Placyd, a Spirydjon przyłączył się do jego wniosku. Niewinny Pascalon nie chciał wyjawić zapatrywania, bał się bardzo kobiet i czerwienił się po uszy, ile razy wspomniano, że idą naprzód ku małej Scheideck. Był pewny, że jest to dziewczyna lekkich obyczajów. Biedny prezes, pozbawiony pociechy, musiał się pocieszyć sam i przekonał się niebawem, że jest to jedyna, szybka metoda pocieszania.
Jakież bo zresztą zgryzoty ostaćby się mogły rozkosznym wrażeniom podroży po przez ciasną, głęboko wciętą w skały, ciemną dolinę, brzegiem szumiącej i miotającej pianę rzeki, budzącej wielokrotne echa.
Delegaci taraskońscy szli, z głowami, zadartemi w górę, doznając olśnienia i odczuwając coś w rodzaju świętobliwego strachu. Podobnie towarzysze marynarza Sindbada drżeli od stóp do głowy, ujrzawszy po raz pierwszy gigantyczne okazy flory indyjskiej. Znając jeno własne łyse i piasczyste wzgórza, nie mieli pojęcia, że może rosnąć tyle ogromnych drzew razem na tak olbrzymich wzniesieniach.
— To jeszcze nic! — zapewniał Tartarin. — Zobaczycie Jungfrau! — Cieszył się bardzo, że im imponują góry, gdyż przez to imponował im również sam coraz bardziej.
Zaczęły ich mijać grupy ludzi i szeregi pojazdów, co urozmaicało monotonję krajobrazu. Ujrzeli wielkie landa, pełne dam i panów, osłonionych różnobarwnemi welonami. Z zamkniętych powozów wychylały się głowy zaciekawionych tym żołnierskim pochodem trzech ludzi, otaczających czwartego. Po chwili zjawiły się wózki, pełne wyrobów rzeźbionych, a grupy dziewczątek, przybranych w sztywne szamerowane gorseciki, stały nad drogą i śpiewały chórem, wznosząc oczy w niebo, albo podawały bukieciki poziomek i szarotek przechodzącym i przejeżdżającym mimo nich. Od czasu do czasu róg alpejski niósł z odległych przełęczy i hal głuche tony melancholijnej ritornelli, powtarzanej w nieskończoność przez echa skalne i rozpływającej się w szczytach na horyzoncie, nakształt oparu mgły.
— To śliczne! — zachwycał się Pascalon. — Przypomina całkiem organy!
W odpowiedzi Excourbanies słał raz poraz swój szaleńczy okrzyk: ha... ha... ha... feu de brut, radował się i liczył, ile razy go powtórzy echo.
Ale po dwu godzinach wszyscy się zmęczyli na dobre i przestał ich zachwycać ten sam ciągle krajobraz. Oczywiście, choć się składał z zieleni, lazuru i srebra, choć wszystko tętniło wokół, oczy i uszy miały dość łoskotu wodospadów, chórów dziewczęcych na trzy głosy, handlarzy scyzoryków i podstawek pod zegarki, bukiecików poziomek i szarotek i wszystko stało się wprost nieznośne. Przytem dawała im się we znaki wilgoć, która rzeczywiście dochodziła do znacznych rozmiarów w tej dolinie, przesiąkłej wodą, zarosłej roślinami, do której nigdy nie zaglądało słońce.
— Można się tu nabawić kataru oskrzeli! — powiedział Brawida, podnosząc kołnierz bluzy turystycznej.
W dodatku uczuli zmęczenie, głód i to popsuło im doszczętnie humory. Nie było nigdzie widać gospody, jedli przeto poziomki, ale nie wyszło im to na zdrowie i zarówno Excourbanies jak Brawida uczuli kurcze w brzuchu i doznali przypadłości żołądkowych. Sam nawet Pascalon, ten istny anioł, dźwigający nietylko sztandar, ale oskard, laskę i plecak prezesa, które to rzeczy obaj satelici włożyli na jego barki, sam Pascalon stracił rezon, nie skakał jak pierwej, ale wlókł się z trudem niemałym.
Na zakręcie drogi, tuż przy moście na rzece, na który właśnie wstąpić mieli, powitała ich wrzaskliwa fanfara.
— Kroćset... dość tego! — wrzeszczeli rozpacznie, zatykając uszy.
Przy samej drodze siedziało olbrzymie chłopisko, dmąc w długą trąbę drewnianą, zakończoną czemś w rodzaju pudła rezonansowego, które nadawało dźwiękom tego przedhistorycznego instrumentu siłę strzału armaty małego kalibru.
— Spytaj go, czy niema tu gdzie blisko gospody! — polecił Excourbaniesowi prezes. Ale zanim ten mąż, (służący całej delegacji za tłumacza w niemieckiej części Szwajcarji) zdołał wydobyć słownik podręczny z kieszeni, muzykus ozwał się całkiem poprawnie po francusku:
— Gospoda? Jest w pobliżu, proszę panów, wyśmienita gospoda „pod Wierną Kozicą”. Jeśli panowie chcecie, mogę zaprowadzić!
Po drodze powiedział im, że długie lata spędził w Paryżu, będąc komisjonerem przy rue Vivienne.
— Znowu jeden z funkcjonarjuszów „Towarzystwa“... kroćset! — mruknął do siebie Tartarin, ale pozwolił swym towarzyszom dziwić się do woli. Kolega Bomparda był im zresztą bardzo użyteczny, gdyż, mimo szyldu w języku francuskim, służba pod Wierną Kozicą znała tylko haniebny szwargot helwecki, nie podobny do żadnego z języków świata.
Niedługo odzyskała delegacja taraskońska dobry humor i wesołość, gdyż zastawiono im olbrzymi omlet z ziemniakami, oraz dostarczono napitków. Teraz dopiero stali się naprawdę sobą, gdyż bez śmiechu i radości, podobnie jak bez słońca, nie może żyć mieszkaniec Południa.
Pito do dna, a jedzono, aż się uszy trzęsły.
Spełniano co chwila nowe toasty, najwięcej z nich jednak odnosiło się do prezesa i jego bohaterskiej wycieczki na Jungfrau.
Od samego początku zaintrygował Tartarina dziwny szyld gospody, spytał tedy muzykusa, który jadł i popijał razem z nimi:
— Macie więc tutaj kozice skalne? Sądziłem, że znikły już całkiem ze Szwajcarji.
Olbrzym mrugnął oczyma.
— Niewiele ich zostało, ale zdarza się czasem zobaczyć kilka sztuk!
— Ho... ho... — zawołał Pascalon. — Nasz prezes, to znakomity strzelec! Nigdy nie chybił jeszcze!
Tartarin wyraził żal, że nie zabrał ze sobą karabina.
— Zaczekajcież panowie! — rzekł muzykus. — Pomówię z gospodarzem gospody.
Zdarzyło się szczęśliwie, że gospodarz polował dawniej na kozice i zgodził się pożyczyć broni, nabojów, torby, a nawet zaofiarował się zaprowadzić gości w pewne, znane mu miejsce, gdzie czasem jawiły się te stworzenia.
— Marsz! W drogę! — zawołał Tartarin uradowany, że ustępując woli swych alpinistów, będzie miał sposobność okazać, jakim mistrzem jest ich szef. Zresztą mała ta zwłoka nie mogła zaszkodzić wykonaniu planu głównego.
Wyszli tyłem, przeszli niewielki gaik, coś w rodzaju parku hotelowego i zaraz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znaleźli się pośród dzikich skał, poszarpanych jarami i porosłych limbą. Wydawało im się, że stoją na wysokiej turni i nie mogli nadążyć gospodarzowi, który ich uprzedził o dobry kawał drogi. Ujrzeli go na jakimś głazie i widzieli, jak machał rękami i ciskał kamienie w dół, co czynił zapewne, by ruszyć kozicę z legowiska. Z trudem niemałym wygramolili się po ostrych głazach, chwiejących się pod stopą, a była to sprawa ciężka dla osób, które wstały dopiero co od obfitego jadła i napitku i nawykły jeno do rodzimych „Alpek” taraskońskich. Przytem powietrze było ciężkie, nad głową sunęły chmury i zdawało się, że burza wisi na włosku.
— Kroćset... — zaczął Brawida.
— Tysięcy... — dokończył Excourbanies.
— Święty Walenty! — jęknął Pascalon.
Ale przewodnik gestem nakazał im milczenie, a Tartarin dodał: — W szeregu rozmawiać nie wolno! — Coprawda nie było nawet mowy o szeregu, ale usłuchali i czekali z zapartym oddechem. Nagle wrzasnął Pascalon:
— Hej... tam... na górze... kozica!
O jakieś sto metrów powyżej nich zamajaczyło na grani prześliczne zwierzątko o złoto-płowej sierści, czarnej główce i ciemnych rogach. Kozica stała na małym cyplu skały, zabrawszy kopytka pod siebie tak, że opierała się o jeden jedyny punkt, nie większy od ronda kapelusza i patrzyła bez trwogi na myśliwców.
Tartarin złożył się i zaczął mierzyć metodycznie, jak to czynił zawsze. Ale w momencie, gdy miał strzelić, kozica znikła.
— To twoja wina! — powiedział komendant Pascalonowi... Zagwizdałeś i to ją przestraszyło!
— Ja zagwizdałem... ja? — dziwił się chłopiec.
— A więc uczynił to Spirydjon!
— Ja? Ani mi się śniło!
Najwyraźniej słyszeli wszyscy gwizd przeciągły i donośny. Prezes pogodził ich niebawem, mówiąc, że, ujrzawszy nieprzyjaciela, kozica wydaje gwizd przejmujący, będący sygnałem ostrzegawczym dla całego stada. Ten genialny Tartarin znał się... kroćset tysięcy... na polowaniach wszelkiego rodzaju!
Na wezwanie przewodnika towarzystwo ruszyło dalej, ale ścieżka stała się tak stroma i kamienista, otoczyły ich z prawej i lewej takie niezgłębione przepaści, że iść nie mogli. Tartarin musiał się co krok obracać i podawać któremuś to rękę to lufę karabinu, by wydźwignąć na wierzch towarzysza.
— Rękę, prezesie... — wołał poczciwy komendant, mający respekt czysto wojskowy przed nabitą bronią — wolę, byś mi podał rękę, niż tę przeklętą lufę!
Gospodarz dał znak ponowny i delegacja zakrzepła w bezruchu, a wszystkie nosy podniosły się w górę.
— Napewno dostanę ataku podagry! — mamrotał biedny komendant Brawida.
W tej chwili zahuczał grom tuż w pobliżu.
— Pilnuj! — krzyknął Excourbanies do Tartarina, przygłuszając piorun.
Tuż pod ich nogami kozica śmigła w szalonym skoku przez kępę kosodrzewiny, zamigotała jak rudawy promyk słońca i przepadła. Tartarin nie mógł się tak szybko złożyć do strzału, natomiast wszyscy doskonale usłyszeli przeciągły, ostry gwizd kozicy.
— Muszę ją dostać... Kroćset tysięcy starych djabłów! — zawołał Tartarin. Ale delegaci zaprotestowali chórem. Escourbanies wpadł nagle w gniew i spytał, czy prezes zamierza wytrzebić wszystkie kozice skalne w Alpach.
— Drogi mistrzu! — beknął płochliwie Pascalon. — Słyszałem, że ścigane zaciekle i ranne kozice zwracają się przeciw myśliwym, bodą ich i strącają w przepaść.
— Nie rańmyż ich tedy! — zagrzmiał dzielny Brawida — ale kładźmy trupem!
Tartarin nazwał ich tchórzami. Zaczęli się spierać. Nagle stało się coś dziwnego. Oto znikli sobie wzajem z oczu, rozdzieliła ich gęsta, nieprzenikniona mgła. Była ciepła, żółta i cuchnęła siarką.
Zaczęli się nawoływać.
— Hola... Tartarin!
— Gdzież jesteś, Placydzie?
— Mi... mi... mistrzu!...
— Spokojnie... spokojnie... — wołał Tartarin. — To tylko chmura...
Ogarnęła ich panika. Nagle uderzył wiatr, rozdarł obłok i uniósł go, niby welon, czepiający się strzępami drzew, skał i krzaków. Jednocześnie mignął zygzak błyskawicy i straszliwy piorun uderzył, o kilka metrów poniżej ich stanowiska, w skałę.
— Mój kaszkiet... mój kaszkiet! — jęknął Brawida, któremu wiatr porwał nakrycie głowy. Stał zrozpaczony, a z nastroszonych włosów sypały mu się iskierki elektryczne.
Znajdowali się w samym ośrodku burzy, w samej kuźni Wulkanu. Brawida zaczął pierwszy uciekać, ile sił w nogach, a reszta delegacji poszła jego śladem. Ale osadził ich w miejscu krzyk P. K. A.:
— Stać! Tam zginiecie od piorunów!
Tak też było w istocie, pod ich stopami waliły pioruny nie na żarty. Zresztą, poza tą przeszkodą, niepodobna było nawet posuwać się wartko na dół, gdyż kamienie staczały się z pod nóg, schodzić było przeto dużo trudniej, niż piąć się wzwyż. Ścieżka przemieniła się w dodatku w rwący potok, gdyż deszcz prał taki, jakby wszystkie chmury postanowiły wypłakać tutaj swój zapas łez.
Wracali powoli, krok za krokiem, śladem burzy, otoczeni błyskawicami, ogłuszeni strzałami niebieskiej artylerji, macając przed sobą laskami, potykali się, ślizgali, chwytali skał i siadali w kucki z przerażenia po każdym piorunie.
Pascalon żegnał się nieustannie i głośno, obyczajem taraskońskim wzywał pomocy różnych ojczystych świętych rodzaju żeńskiego, a więc: Marty, Heleny i Marji Magdaleny. Excourbanies klął ciągle: kroćset tysięcy... a Brawida, idący na tyłach, oglądał się nieustannie, pełen niepokoju.
— Cóż to, u licha, słychać ciągle za nami? — pytał. — Jakiś tętent, gwizd, coś galopuje i znowu przystaje...
Myśl o rozgniewanych napaścią kozicach, pałających zemstą, dybiących na życie myśliwego, nie dawała spokoju biednemu wojakowi. Zwierzył się z tem pocichu prezesowi, by nie straszyć innych, i poczciwy, dzielny Tartarin puścił go przodem, sam zajmując groźny posterunek. Kroczył w arjergardzie z podniesioną głową, przemokły do nitki, dumny z odpowiedzialności za wszystkich i uradowany swojem zachowaniem się wobec niebezpieczeństwa.
Dopiero gdy wrócili do gospody, gdy prezes zobaczył, że jego drodzy alpiniści cali i zdrowi suszą się, ocierają pot z czoła, obejmują w ramiona ogromny kaflowy kominek, gdy doszedł go zapach zamówionego grogu i gorącego wina, dopiero wówczas, w poczuciu dopełnionego obowiązku, pomyślał o sobie i odrazu uczuł zimny, niesamowity dreszcz w plecach. Pobladł, przybrał przygnębiony wyraz i jęknął ponuro:
— Czuję, że źle ze mną!
To wyrażenie, przywodzące na myśl straszne a nagłe nieszczęścia: zarazę, cholerę, dżumę, vomito aegro, żółtą febrę, paraliż, czy udar mózgu, to wyrażenie stosowano w Taraskonie zawsze, ile razy szło o najlżejszą przypadłość czy niedyspozycję.
Z Tartarinem było źle... tedy nikt nie myślał o tem, by ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza, że delegaci również pożądali odpoczynku. Prędko wygrzano łóżko, ponaglono służbę, by przyniosła grzanego wina, a od trzeciej szklanki dzielny Tartarin zaczął odczuwać znaczną ulgę.
Przejęło go miłe ciepło, roztajał, rozmarzył się rozkosznie, a wszystko to były oznaki bardzo pomyślne. Podsunięto mu dwie poduszki pod plecy, okryto nogi pierzyną, drugą narzucono na żołądek i piersi i owinięto głowę szalem. Leżał sobie wygodnie, nadsłuchując poryku burzy, patrząc na smolne konary, płonące na wielkim kominku wieśniaczym drewnianej budowli, mocnej, bezpiecznej, opatrzonej w okienka, ujęte w ołów.
A wokół prezesa zgromadzili się delegaci, figury o rysach twarzy staro-galickich, rzymskich i saraceńskich, poprzybierane dziwacznie w kapy, kołdry, a nawet dywany, podczas, gdy ich własna odzież schła przy ogniu, kłębiąc się gęstą parą.
Pod wrażeniem własnych cierpień, zapytał żałośliwym głosem:
— Jakże z tobą, Placydzie drogi? Spirydjonie, zdaje mi się, żeś był przed chwilą nieswój?...
Nie, Spirydjon czuł się zupełnie zdrowym; niedomaganie jego znikło na widok przypadłości chorobliwych prezesa. Brawida, lubujący się w cytowaniu przy każdej sposobności przysłów swego kraju, dorzucił nieco cynicznie:
— Gdy sąsiad choruje, ja się dobrze czuję!
Potem zaczęli rozmawiać o polowaniu, rozpłomieniali się, wspominając poszczególne epizody, zwłaszcza zachwycał ich pełen grozy moment, kiedy przyparte do przepaści zwierzę, obróciło się ku nim, błyskając oczyma i grożąc ostremi rogami. Nie zdając sobie sprawy z wspólnictwa w kłamstwie, przysposabiali w ten sposób bajdę, którą mieli uraczyć ziomków swych za powrotem.
Tymczasem wrócił z kuchni Pascalon, wysłany po nową porcję grogu. Wbiegł przerażony, machając rękami, to znów przytrzymując spadającą niebieską firankę, w którą się wystroił gestem wstydliwym. Przez chwilę stał, nie mogąc przemówić, wreszcie wyjęknął z trudnością:
— Kozica... ach... kozica!
— Cóż z tą kozicą?
— Jest w kuchni... w kuchni... grzeje się u ognia!
— Kroćset tysięcy!...
— Kpisz chyba, Pascalon?
— Mój drogi Placydzie — poprosił Tartarin — idź i przekonaj się!
Brawida zawahał się. Mężniejszy Excourbanies poszedł, stąpając cicho, na palcach i wrócił natychmiast, a wyraz jego twarzy był straszny. Zdawało się, że spotkał go cios niespodziany.
— Coś okropnego... coś niepojętego!.. — wystękał z mozołem.
Zaczęli nalegać i dowiedzieli się, że kozica nietylko jest w kuchni, ale ponadto pije grzane wino.
Należało się to biednemu zwierzęciu. Zazwyczaj produkowała się ta kozica przed gośćmi w sali, pokazując różne sztuczki, dziś zaś, mimo niepogody, musiała skakać po skałach, pędzona z miejsca na miejsce przez swego pana i chlebodawcę.
— To straszne! — westchnął Brawida, nie starając się nawet zrozumieć sprawy. Natomiast Tartarin ukrył twarz w fałdy szala turystycznego i śmiał się niepostrzeżenie, a serce jego wzbierało ogromną błogością i poczuciem bezpieczeństwa. Na każdym kroku stwierdzał słowa zacnego Bomparda i nabierał silnego przekonania, że w Szwajcarji, tak doskonale zaaranżowanej przez „Towarzystwo“ nic mu zagrażać nie może.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.