Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 125.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzeźbionych, a grupy dziewczątek, przybranych w sztywne szamerowane gorseciki, stały nad drogą i śpiewały chórem, wznosząc oczy w niebo, albo podawały bukieciki poziomek i szarotek przechodzącym i przejeżdżającym mimo nich. Od czasu do czasu róg alpejski niósł z odległych przełęczy i hal głuche tony melancholijnej ritornelli, powtarzanej w nieskończoność przez echa skalne i rozpływającej się w szczytach na horyzoncie, nakształt oparu mgły.
— To śliczne! — zachwycał się Pascalon. — Przypomina całkiem organy!
W odpowiedzi Excourbanies słał raz poraz swój szaleńczy okrzyk: ha... ha... ha... feu de brut, radował się i liczył, ile razy go powtórzy echo.
Ale po dwu godzinach wszyscy się zmęczyli na dobre i przestał ich zachwycać ten sam ciągle krajobraz. Oczywiście, choć się składał z zieleni, lazuru i srebra, choć wszystko tętniło wokół, oczy i uszy miały dość łoskotu wodospadów, chórów dziewczęcych na trzy głosy, handlarzy scyzoryków i podstawek pod zegarki, bukiecików poziomek i szarotek i wszystko stało się wprost nieznośne. Przytem dawała im się we znaki wilgoć, która rzeczywiście dochodziła do znacznych rozmiarów w tej dolinie, przesiąkłej wodą, zarosłej roślinami, do której nigdy nie zaglądało słońce.
— Można się tu nabawić kataru oskrzeli! — powiedział Brawida, podnosząc kołnierz bluzy turystycznej.
W dodatku uczuli zmęczenie, głód i to popsuło im doszczętnie humory. Nie było nigdzie widać gospody, jedli przeto poziomki, ale nie wyszło im to na zdrowie i zarówno Excourbanies jak Brawida uczuli kurcze w brzuchu i doznali przypadłości żołądkowych. Sam nawet Pascalon, ten istny anioł,