Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 124.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niestety, taraskończycy, mimo, że są bardzo kochliwi, nie biorą nigdy takich rzeczy na serjo. — Baba z wozu, koniom lżej! — wykrzyknął Placyd, a Spirydjon przyłączył się do jego wniosku. Niewinny Pascalon nie chciał wyjawić zapatrywania, bał się bardzo kobiet i czerwienił się po uszy, ile razy wspomniano, że idą naprzód ku małej Scheideck. Był pewny, że jest to dziewczyna lekkich obyczajów. Biedny prezes, pozbawiony pociechy, musiał się pocieszyć sam i przekonał się niebawem, że jest to jedyna, szybka metoda pocieszania.
Jakież bo zresztą zgryzoty ostaćby się mogły rozkosznym wrażeniom podroży po przez ciasną, głęboko wciętą w skały, ciemną dolinę, brzegiem szumiącej i miotającej pianę rzeki, budzącej wielokrotne echa.
Delegaci taraskońscy szli, z głowami, zadartemi w górę, doznając olśnienia i odczuwając coś w rodzaju świętobliwego strachu. Podobnie towarzysze marynarza Sindbada drżeli od stóp do głowy, ujrzawszy po raz pierwszy gigantyczne okazy flory indyjskiej. Znając jeno własne łyse i piasczyste wzgórza, nie mieli pojęcia, że może rosnąć tyle ogromnych drzew razem na tak olbrzymich wzniesieniach.
— To jeszcze nic! — zapewniał Tartarin. — Zobaczycie Jungfrau! — Cieszył się bardzo, że im imponują góry, gdyż przez to imponował im również sam coraz bardziej.
Zaczęły ich mijać grupy ludzi i szeregi pojazdów, co urozmaicało monotonję krajobrazu. Ujrzeli wielkie landa, pełne dam i panów, osłonionych różnobarwnemi welonami. Z zamkniętych powozów wychylały się głowy zaciekawionych tym żołnierskim pochodem trzech ludzi, otaczających czwartego. Po chwili zjawiły się wózki, pełne wyrobów