Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 133.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przysposabiali w ten sposób bajdę, którą mieli uraczyć ziomków swych za powrotem.
Tymczasem wrócił z kuchni Pascalon, wysłany po nową porcję grogu. Wbiegł przerażony, machając rękami, to znów przytrzymując spadającą niebieską firankę, w którą się wystroił gestem wstydliwym. Przez chwilę stał, nie mogąc przemówić, wreszcie wyjęknął z trudnością:
— Kozica... ach... kozica!
— Cóż z tą kozicą?
— Jest w kuchni... w kuchni... grzeje się u ognia!
— Kroćset tysięcy!...
— Kpisz chyba, Pascalon?
— Mój drogi Placydzie — poprosił Tartarin — idź i przekonaj się!
Brawida zawahał się. Mężniejszy Excourbanies poszedł, stąpając cicho, na palcach i wrócił natychmiast, a wyraz jego twarzy był straszny. Zdawało się, że spotkał go cios niespodziany.
— Coś okropnego... coś niepojętego!.. — wystękał z mozołem.
Zaczęli nalegać i dowiedzieli się, że kozica nietylko jest w kuchni, ale ponadto pije grzane wino.
Należało się to biednemu zwierzęciu. Zazwyczaj produkowała się ta kozica przed gośćmi w sali, pokazując różne sztuczki, dziś zaś, mimo niepogody, musiała skakać po skałach, pędzona z miejsca na miejsce przez swego pana i chlebodawcę.
— To straszne! — westchnął Brawida, nie starając się nawet zrozumieć sprawy. Natomiast Tartarin ukrył twarz w fałdy szala turystycznego i śmiał się niepostrzeżenie, a serce jego wzbierało ogromną błogością i poczuciem bezpieczeństwa. Na każdym kroku stwierdzał słowa zacnego Bomparda i nabierał silnego przekonania, że w Szwajcarji, tak doskonale zaaranżowanej przez „Towarzystwo“ nic mu zagrażać nie może.