Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zacharyasiewicz
Tytuł Przy Morskiem Oku
Podtytuł Nowela
Pochodzenie Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95
Redaktor Jan Grzegorzewski
Wydawca J. Gażek
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Od tego czasu minął miesiąc. Pani Aneta uznała za stosowne skrócić metę swojej podróży dzisiaj już bezcelowej. Dopiąwszy celu postanowiła wrócić do kraju, na co się Leonia zgodziła. Chciała także i siostrze swojej, pani Dorocie, zrobić pewną przyjemność. Pani Dorota nieraz mawiała o tem, że włócząc się za granicą, nie znamy skarbów, które kraj nasz posiada. Otóż korzystając z resztek dni ciepłych i pozostałych pieniędzy, ułożyła sobie pani Aneta przed widzeniem się z siostrą, zwiedzić po drodze swojskie Tatry i »Morskie Oko«. Leonia przyjęła ten projekt z zapałem.
Jakoż w kilka dni potem ujrzała Leonia z bijącem sercem rysujące się na niebie polskiem grzbiety Tatrów. W Szwajcaryi widziała wyższe i dziwaczniejsze olbrzymy skał, ale na widok Tatr uderzyło jej serce żywiej, bo to własne góry nasze.
Pierwsze dni w Zakopanem przepędziła w gorączce. Z rozrzewnieniem patrzała na liczne grona rodaczek przybyłych tu z trzech dzielnic ziemi ojczystej, aby podziwiać ukochane Tatry swoje. Razem z niemi zrobiła kilka wycieczek mniejszych, które głęboko wryły się w jej pamięci. Zdawało się jej, że tu i ludzie inni, niebo inne i orły inne krążące w obłokach. Wszystko to było bliżej jej serca, niż owe wszystkie dziwy zagraniczne, bo było swoje. Cieszyła się jak dziecko z obiecanej wyprawy w liczniejszem towarzystwie do »Morskiego Oka«, która za dni kilka nastąpić miała.
Przed tem zapowiedziano w sali dworca tatrzańskiego odczyt »O naszych skarbach« na korzyść budującego się kościoła.
Zapowiedź ta ucieszyła wielce Leonią. Myślała nieraz o takich skarbach, ale jeszcze więcej usłyszeć chciała. Myślała także o nieznanym prelegencie, który o nich miał mówić. Miał już z góry jej sympatyą, bo jak widać czuł razem z nią i razem o tych skarbach myślał. Do tych myśli mieszała się jeszcze myśl inna. Pani Aneta zawezwała listownie pana Alfreda, aby tutaj do nich przyjechał. Chciała się pokaźnym narzeczonym swej córki przed swemi rodaczkami pochwalić.
Tymczasem nadszedł dzień odczytu. Sala dworca tatrzańskiego nie mogła wszystkich słuchaczy pomieścić. Stali w przedsionku, stali pod otwartemi oknami, aby choć nieco usłyszeć.
Pani Aneta postarała się o miejsca pierwszorzędne. Miała na sobie suknię lugduńską, podczas gdy Leonia odziana była w jakąś pajęczą tkaninę koloru blado-sinego. We włosach miała kilka skromnych szarotek.
Śród głuchego milczenia wszedł prelegent na wzniesienie, na którem stał stolik suknem nakryty.
Był to młody człowiek o twarzy sympatycznej. Ciemne, niedbale rozrzucone włosy, zdradzały poważnego pracownika. Lekki uśmiech na ustach, ocienionych ciemnym zarostem, okazywał pewność siebie i stanowczość. Zgromadzenie powitało go oklaskiem. Spojrzał z wdzięcznością po całej sali, ale jak się zdaje nikogo z obecnych nie widział, zajęty tem o czem miał mówić.
I zaczął mówić.
Głos jego był dźwięczny, twarz ożywiała się w miarę, gdy temat swój rozwijał, oczy połyskiwały często blaskiem brylantowym.
Mówił o Tatrach, o Morskiem Oku, o Gople, o Szczerbcu Bolesława Chrobrego, o Wiedniu i Grunwaldzie i innych wielkich wspomnieniach historycznych.
Zgromadzenie słuchało go w milczeniu, przerywanem od czasu do czasu szmerem zadowolenia i współczucia z prelegentem.
Leonia słuchała go z twarzą ożywioną. Pochłaniała każde słowo, widziała każdy gest białej ręki, jaki tym słowom towarzyszył. Sympatya jej rosła dla niego coraz więcej, im z większym zapałem mówił o skarbach i wspomnieniach dziejowych.
Wreszcie skończył. Posypały się oklaski, a tu i owdzie kwiaty. Leonia wyjęła ze swego bukiecika, którego miała na piersi pączek żółtej róży i rzuciła tak zręcznie, że upadł przed nim na stolik. Prelegent podjął go z lekkim uśmiechem, skłonił się zgromadzeniu, chociaż nie wiedział od kogo pochodził.
O tym świetnym odczycie mówiono nazajutrz dzień cały, młody prelegent był Jowiszem dnia tego.
Po południu tego dnia, gdy pani Aneta z Leonią na ganku góralskiego domku poobiedną kawę piły, zbliżył się do ganku nieśmiało młody człowiek i z niskim ukłonem przedstawił się paniom, jak twierdził na rozkaz pani Doroty.
Był to wczorajszy prelegent.
Zrazu zdziwiła się pani Aneta taką niespodzianką, a Leonia radośnie powitała gościa.
Zdziwienie pani Anety znikało powoli, gdy gość opowiedział, że był niedawno w Jaszczurowie, odwiedzając na życzenie matki dawną serdeczną jej przyjaciółkę. W Jaszczurowie dowiedział się o nich, że wyjechały do wód morskich, a teraz przychodzi, ażeby się od nich o pani Dorocie coś dowiedzieć, i o tem matce donieść.
Pani Aneta przypomniała sobie matkę zacnego prelegenta i wypytywała go o różne domowe sprawy. Leonia przypomniała sobie także, że będąc młodą dziewczynką widziała jego fotografię u cioci Doroty, przesłaną przez matkę.
Od razu zawiązała się poufna rozmowa. Pochlebiało to pani Anecie, że bohater dnia siedzi u niej na ganku, widziany przez wszystkich. Zatrzymała go więc tak długo jak mogła. Pomagała jej w tem Leonia, która z wielkiem ożywieniem rozmawiała z młodym profesorem. Rumieniła się tylko od czasu do czasu, gdy spojrzała na klapy surduta, w której tkwił pączek żółtej róży, który mu wczoraj na stół rzuciła. Nie śmiała jednak do tego się przyznać.
— Czy pan będziesz należał do naszej wyprawy do Morskiego Oka, zapytała pani Aneta.
— I owszem, odpowiedział pan Władysław, mam to postanowienie.
— Gdyby tylko pan Alfred mógł na czas zdążyć, rzekła pani Aneta zwrócona do Leonii.
Pan Władysław spojrzał na Leonię, po której twarzy przebiegł teraz lekki rumieniec.
— Mówiłam o narzeczonym mojej córki, uzupełniała pani Aneta, który ma z Księstwa w tych dniach tutaj przybyć.
Pan Władysław przygryzł usta i nieco przybladł.
— Już chłodno na ganku, rzekł po chwili, muszę panie pożegnać.
— Dowidzenia się.
Pan Władysław skłonił się nizko i odszedł.
— Bardzo miły człowiek, zauważyła Aneta.
— Ciocia Dorota coś raz mi o nim mówiła, dorzuciła Leonia.
— Z jego matką były obydwie na pensyi razem i przysięgły sobie, że swoje dzieci razem pożenią. Szkoda, że ciocia za mąż nie wyszła.
— Rzeczywiście, że szkoda, tak młody człowiek.
— Ale ty nie miałabyś Jaszczurowa.
Leonia zarumieniła się, usta jej zadrgały, jakby coś powiedzieć chciała — ale umilkła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.