Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zacharyasiewicz
Tytuł Przy Morskiem Oku
Podtytuł Nowela
Pochodzenie Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95
Redaktor Jan Grzegorzewski
Wydawca J. Gażek
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Z powagą rozpoczął teraz statek bieg swój. Zwolna ale bez ustanku posuwał się przez fale, które mu drogę zagradzały. Uczucie niewysłowionej rozkoszy ogarnęło wszystkich, którzy podróż po raz pierwszy odbywali. Cichy jednostajny ruch, bez turkotu i hałasu przypominał mimowoli lot ptaka, któren z rozpostartemi skrzydłami sunie po modrem sklepieniu nieba. W dali w niewyraźnej mgle rysowały się przyszłe urocze obrazy. Z bijącem sercem patrzali na nią podróżni, ciesząc się nadzieją, że się do nich zbliżają i je w całej ich krasie oglądać będą. Stosownie do tych pragnień ugrupowali się podróżni po różnych miejscach. Nerwowi zamknęli się w salonie, aby przez małą szybę z wolna oglądać to, co ujrzane naraz, mogłoby ich nerwy zanadto podrażnić. Inni pozasiadali na dolnym pomoście, aby tylko widzieć to co mają przed sobą. Śmiali i niespokojni zostali na górnym, zkąd można było patrzeć na około i czuć przyjemne muskanie wiatru, jaki sam bieg statku wytwarzał.
Pani Aneta, lękając się zawrotu głowy została w salonie. Leonię wysłała na górny pomost, aby tam do woli pięknym widokiem nasycić się mogła. Pan Alfred towarzyszył Leonci.
Oboje usiedli na ławce, z której na oba brzegi był widok wspaniały.
Na Leonię sprawił ten widok dziwne wrażenie. Czuła, że się jej serce rozszerza rozkosznie, że tę rozkosz chciałaby z kimś podzielić i przed nim wysnuć to wszystko, co się teraz dziwnie w jej duszy mota.
Pan Alfred zwracał jej uwagę na te i owe piękności malownicze, mówił z przejęciem, jakby był artystą. Wypowiadał swoje wrażenia, które Leonia z nim podzielała, a on podzielał znowu wszystko to, co oczarowana widokami Leonia wypowiedzieć mogła.
Powoli nawiązywała się między niemi nić sympatyczna, jednako patrzali, jednako widzieli. Po niejakim czasie, gdy statek coraz dalej w górę rzeki zmierzał, a brzegi Renu z pewną romantyczną grozą, coraz wyżej ku niebu rosły, wziął pan Alfred Leonię za rękę, i jakby ją chciał przy kołysaniu się statku na ławce utrzymać. Leonia domyślając się takiego zamiaru nie wzbroniła ręki.
— Czy wierzysz pani, zapytał, w dzisiejsze objawy nadprzyrodzone, naprzykład w sugiestyę?
Leonia uwolniła rękę z jego dłoni.
— Obawiam się, rzekła z uśmiechem, abyś pan nie kazał mi to mówić co sam sobie życzysz.
— Czyż to sprawiłoby pani nieprzyjemność?
— Przynajmniej nie byłoby to moją własną wolą.
— O tej woli tak są dziwne dzisiaj pojęcia, że ostatecznie nie wiemy, czy ona jest wypływem naszej duszy, czy też urabia się pod wrażeniem tego co nas otacza. Ja naprzykład...
— Proszę dalej mówić.
— Naprzykład, w tej chwili chcę i pragnę czegoś, co uważam za jedyne szczęście moje.
— A w innem otoczeniu, w innem towarzystwie zapragniesz pan innego szczęścia.
— Oblewasz mnie pani zimną wodą.
— To z pod kół statka wypryska piana.
Pan Alfred zamilkł i z ukosa spojrzał na Leonię. Leonia zrozumiała to milczenie.
— Czy pan jesteś tak wrażliwy na te zimne krople wody?
— Jeżeli pochodzą z młodych ust, które żar rozniecać mają.
Lekki rumieniec przebiegł po twarzy Leonci.
— Czy znasz pani legendę o czarownicy »Lorelai«, która tam wyżej na skalistych brzegach tej wody ma królować?
— Słyszałam coś o niej. Legendy takie powtarzają się. U nas nazywa się Świtezianka.
— Dlaczegoż w tych legendach jest zawsze jedna i ta sama myśl, że piękna i czarująca kobieta, czarem wdzięków swoich, nielitościwie zabija mężczyznę?
— Najlepiej nie patrzeć na te niebezpieczne wdzięki.
— A jeżeli kto w ich sidła już ugrzązł?
Pan Alfred wziął Leonię za rękę i wycisnął na niej pocałunek. Zarumieniona cofnęła rękę.
— Patrz pani na ten siwy obłoczek, mówił dalej pan Alfred, który majaczy tam na krawędzi nieba... Tam przemieszkiwać ma owa nadreńska czarownica, a zanim jej śpiew zdradliwy usłyszę, niech pierwej usta pani wypowiedzą wyrok na mnie.
— Jaki wyrok?
Pan Alfred ujął namiętnie jej rękę.
— Czy będę mógł tę rękę jako zakład wiecznej przyjaźni w mojej dłoni zatrzymać na zawsze?
Ciemny rumieniec okrył twarz Leonci. Cofnęła rękę i szybko wstała z ławki.
— Mama w salonie sama tak długo siedzi, muszę iść do niej. Przepraszam pana.
I szybko jak widmo zniknęła z pomostu.
Pan Alfred wiedział co to znaczy. Chciała z jego oświadczeniem pójść do matki. Tam nastąpi narada co z niem zrobić. Pan Alfred nieobawiał się tej narady, bo wiedział dobrze, że matka mu sprzyja. Leonia stanowczej rekuzy mu nie dała, a to dawało mu nadzieję, że matka wyrok jej przechyli na jego stronę.
Tak sobie myślał pan Alfred i w dobrym humorze zaczął się przechadzać po górnym pomoście. Wietrzyk od górnego Renu muskał mu czoło i szeptał mu do ucha, różne dobre rzeczy. Był pewny, że prędzej czy później piękna turystka przyjmie jego oświadczenie.
A co potem?
Potem? Któżby teraz o tem myślał. Przecież u nas nie jest w zwyczaju, aby przed ślubem o czemś podobnem myśleć. Ubliżałoby to nawet pierwszym zachwytom miłości, a samą miłość zniżyłoby do prostego rachunku.
Podczas gdy pan Alfred w rojeniach swoich po górnym pomoście się przechadzał, w dolnym salonie toczyła się rozmowa prawie dramatyczna.
— Więc oświadczył się, mówiła pani Aneta rozpromieniona, trzeba go jakiś czas w niepewności zostawić. To zaostrza sentyment u mężczyzny. Mężczyzna w tym względzie jest podobny do osła, który się cofa, gdy go naprzód ciągniemy, a biegnie naprzód, gdy go w tył chcemy cofać.
— Ależ tu idzie o to, odpowiadała żywo Leonia, jak mu na to odpowiedzieć. Tak mało znamy go...
— Już ja go dobrze poznałam. Wiem kto go rodzi i jakie są jego koligacje. Ma wioskę, wprawdzie nie bez długów, ale któż dzisiaj jest bez długów.
— Zkądże mama wie o tem?
— Gdy córka buja po eterach niebieskich, to obowiązkiem matki jest dobrze rachować.
Tu wyjęła zwinięty papier, rozłożyła i przesunęła po pod oczy Leonii.
— Telegram! krzyknęła Leonia
— Tak jest. Telegrafowałam do mojej znajomej w Poznaniu.
— Dla Boga! Cóż mama uczyniła!
— Uczyniłam to, co było moim obowiązkiem.
Nastąpiło dłuższe milczenie.
Leonia była cała czerwona, oczy szkliły się w gorączce.
— Dzisiaj małżeństwa powinny się szybko zawierać, mówiła pani Aneta, bo inaczej wszystko się rozerwie. Minęły te czasy, w których para miłosna kochała się przez długie lata, zanim do stóp ołtarza zdążyła. Dzisiaj szkoda czasu na taką zabawkę.
— Ależ tak nagle.. nie mogę nawet przekonać się, czy kocham, albo czy on rzeczywiście mnie kocha?
— Zresztą, możesz mu przyrzec — a jeśliby się coś w dalszym trakcie lepszego znalazło — to przyrzeczenie jeszcze ciebie nie obowiązuje. Tysiące panien zrywają przyrzeczenia, narzeczeni nawet rozstają się, a nikt im tego tak bardzo za złe nie bierze.
Twarz Leonii poczerwieniała jak rozpalone żelazo.
— Jeżeli tak... to już wolę od razu przyrzec i zaręczyć się z panem Alfredem, niżeli miałabym znowu na rozkaz mamy robić słodkie oczy do francuzkiego markiza, jak to zeszłego roku w Ostendzie było.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę później siedzieli wszyscy troje w dolnym salonie przy herbacie. Pan Alfred trzymał drobną rączkę Leonii i od czasu do czasu całował. Twarz Leonii pałała, oczy, na których były ślady łez iskrzyły się gorączkowo. Pani Aneta miała minę dyplomatyczną.
— Nie wiem, rzekła po dłuższem milczeniu, czy nie zawcześnie uległam waszej prośbie... Pan w Koblencyi nas opuścisz!
— Aby spieszyć do ciotki umierającej w Paryżu, odpowiedział pan Alfred, chciałbym jednak wprzódy utwierdzić tę pierwszą chwilę mojego szczęścia, aby ona wraz z mojem szczęściem w niepamięć nie poszła.
Rzekłszy to zdjął z palca złoty pierścień z pysznym turkusem.
— To pierścień zaręczynowy mojej matki, mówił dalej zwrócony do Leonii, czy pozwoli go pani włożyć na palec?
Leonia zawachała się, jakiś przestrach ogarnął ją.
— Przyjmij moje kochanie, rzekła pani Aneta, bo tak nasz starodawny zwyczaj każe.
I zdjęła z palca Leonii jej ulubiony pierścień ze szmaragdem. Leonia nie wiedziała prawie, co się z nią w tej chwili dzieje. Czuła tylko na swoim palcu inny pierścień.
— Jesteście zaręczeni, mówiła dalej pani Aneta.
Pan Alfred ucałował rękę, matki i córki.
— Pozwoli pani, rzekł po chwili, że zwyczajem europejskim, przeszlę o tem wiadomość moim krewnym i przyjaciołom?
Pani Aneta skinęła głową, a rozgorączkowana Leonia patrzała zamyślona w powietrze, jakby coś ujrzeć chciała, czego tam dla innych oczów nie było.
— Koblencya! zawołał sternik na pokładzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.