Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zacharyasiewicz
Tytuł Przy Morskiem Oku
Podtytuł Nowela
Pochodzenie Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95
Redaktor Jan Grzegorzewski
Wydawca J. Gażek
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Podczas gdy pani Aneta w Centralnym hotelu niemieckiej stolicy herbatę z wyszukaną przekąską popijała, a Leonia do swego notatnika coś wpisywała, zajechała przed dworek Jaszczurowa skromna bryczka, na której siedział młody mężczyzna w płóciennym płaszczu.
Pani Dorota pomagała właśnie służącej z maselnicy masło wyjmować, gdy jej zapowiedziano gościa. Zarzuciła chusteczkę na ramiona i wyszła.
Młody mężczyzna, który na nią już w saloniku czekał, mógł liczyć około lat trzydziestu. Miał czarny tużurek starannie zapięty, na głowie ciemne włosy dosyć niedbale rozrzucone, twarz sympatyczną, rzadkim zarostem ocienioną, i ciemne oczy rozumnie patrzące. Ujrzawszy przed sobą nie młodą już gosposię ze śladami nabiałowego gospodarstwa na rękawach, nie był pewny, czy przed sobą widzi dziedziczkę Jaszczurowa, czy też jej pomocnicę.
Upłynęła dobra chwila; oboje w milczeniu patrzali na siebie. Nagle krzyknęła pani Dorota:
— Toż to Władek mojej kochanej Stasi!.. Tak jest, podobny do fotografii przysłanej mi przed dziesięciu laty. Czy tak?
— Tak jest, odpowiedział młody człowiek, całując ją w rękę, jestem ów Władek, któregoś pani trzymała na rękach będąc w Zagonach u mojej matki.
Pani Dorota, bez względu na resztki śmietany, którą sobie rękawy udekorowała, rzuciła się na gościa, wzięła go w objęcia i serdecznie uściskała. Po chwili jakoby zawstydzona odstąpiła dwa kroki i rzekła:
— Nie — to już nie Władek, tylko pan Władysław w całem znaczeniu tego słowa mężczyzna... ale daruj starej przyjaciółce matki, że w pierwszej chwili potraktowała cię jak Władka... bo ty, panie Władysławie, nie wiesz jaka między nami, to jest mną a twoją matką była umowa.
Pan Władysław poczuł przy tych słowach rumieniec na twarzy, bo już od matki dowiedział się coś o tej umowie.
— Prawdziwie, zawołał, całując panią Dorotę kilkakroć w rękę, czuję się bardzo szczęśliwym, że życzliwość dla mojej matki przenosi pani na jej syna.
— A wiesz pan, jaka między nami była umowa? pytała pani Dorota, ocierając łzy fartuszkiem.
Pan Władysław zarumienił się po raz drugi, ale nic nie odpowiedział.
— Oto, mówiła dalej pani Dorota, będąc razem na jednej pensyi, jako serdeczne przyjaciółki, zawarłyśmy z sobą umowę, że nasze dzieci razem pożenimy.
Pan Władysław stał teraz czerwony jak alkiermasz.
— Ale cóż z tego — nie wyszłam za mąż, więc niemam żadnych dzieci. Nie mogę dotrzymać umowy!
Usta pana Władysława zadrgały, jakby chciał coś powiedzieć. Ogarnęła go nieśmiałość, spuścił oczy i milczał.
— O, dotrzymałabym umowy niezawodnie... gdybym miała dorosłą córkę, zarazbym ją tobie oddała. Podobnym jesteś do matki, panie Władysławie, więc jesteś zacny i poczciwy. Mam tylko siostrzenicę, ale...
Pani Dorota machnęła ręką. Obróciła się szybko, jakby czegoś na stole szukała.
— Panna jest w gruncie zacna i dobra, a nawet nie szpetna, mówiła szukając między papierami, ale cóż z tego?.. Matce się w głowie przewróciło. Ciągle za granicą siedzi, wszystko już stracili. Uroiła sobie, że córkę wyda za jakiego księcia, albo hrabiego. Ot, teraz musiałam im dać na podróż, aż do Hiszpanii. Żal mi tylko Leonci, bo to panna ładna, utalentowana i zacna. Moje perswazye nic nie pomogły!
— Czy panna Leonia wyjechała z matką za granicę? zapytał pan Władysław, a oczy jego ożywiły się.
— Już dwa tygodnie jak siedzą w Berlinie. Pisze mi Aneta, że ktoś tam kręci się koło Leonci.
Pan Władysław nieznacznie przybladł, chmurka zawisła na jego czole. Pani Dorota zaczęła teraz znowu po stole między papierami przerzucać.
— Miałam tu gdzieś fotografię Leonci, chciałam ci ją pokazać.
— Pannę Leonię — widziałem we Lwowie na wyścigach. Pokazywano mi ją, ale nie miałem szczęścia z nią mówić.
— Rozumna, bardzo rozumna panna! Ale matka ma głowę przewróconą. Tak ją wychowano, tak samo wydano za mąż, a dobrawszy sobie podobnego męża, nie mieli oboje nic pilniejszego, jak cały majątek na przejażdżki i zagraniczne konesanse stracić! Ciekawam, kogo teraz dla panny bez posagu na męża złapie!... Ale siadajże, panie Władysławie, rozgadałam się, bo to mnie boli, a o posiłku dla ciebie zapomniałam. Zapewne dobrej kawy z dobrą śmietanką nie odrzucisz, a potem co Bóg da i czem chata bogata.
Pani Dorota wybiegła z pokoju. Pan Władysław posunął ręką po włosach, jakby coś nie miłego chciał z czoła ztrącić i kilka razy przeszedł się po saloniku. Na twarzy jego malowało się jakieś niezadowolenie. Spodziewał się kogoś więcej tutaj obaczyć, a tymczasem nietylko, że nie obaczył, ale nawet dowiedział się gorszych rzeczy. Przywiodła go tutaj pewna ukryta myśl, czyli mrzonka, pewne pragnienie duszy, którego nawet przed sobą samym jeszcze nie wypowiedział. I w tym kwiatowym zawiązku spotkał go już zawód, a zawód tem boleśniejszy, że połączony z własnym wyrzutem. Czemuż nie przyjechał kilka tygodni wcześniej? Teraz, może już być za późno!
Za późno — te słowa są straszne, gorsze od samej klęski!
Szczęściem, że pani Dorota nie dała mu dłużej nad tem rozmyślać. Przyszła z serwetą, nakryła mały stolik, a za nią przyniosła służąca filiżanki i łyżeczki.
— Wypijemy tutaj kawuncię, rzekła rozpromieniona gosposia, bo w stołowym pokoju jest dużo rupiecia, na które gość nie rad patrzy. A teraz powiedz mi, co matka porabia i jak tam się u was dzieje. Od lat dziesięciu nic nie wiem. Nic dziwnego! Matka kręci się przy gospodarstwie cały dzień jak kołowrotek, ja także. Nie mam nawet czasu do zwierciadła się popatrzeć, bo jestem sama jak palec. Przed tygodniem dopiero spostrzegłam, że posiwiałam jak gołąb. Siadaj tu na fotelu.
Pan Władysław usiadł i rad był, że opowiadaniem może myśli swoje niemiłe przerwać.
Zaczął więc opowiadać o dziejach rodzinnego domu.
Historya tego domu była prosta i zwyczajna. Wioska niewielka, dwór stary, urodzaje często chybiały, podatki coraz większe, dzieci kilkoro i sporo długów. Ojca zagryzły kłopoty, a sama matka gospodaruje jak może. Dwie siostry nie wyszły jeszcze za mąż, a młodszy brat nie miał ochoty do nauk, w domu pomaga matce.
— Jako najstarszy, mówił dalej pan Władysław, nie chciałem być ciężarem w domu. Postarałem się o kawałek własnego chleba, aby siostrom i młodszemu bratu więcej zostało z rodzinnego majątku. Ukończyłem szkoły, uzyskałem nawet doktorat filozofii, a teraz jestem profesorem przy gimnazyum w stolicy. Przy tem zamierzam się starać o docenturę na uniwersytecie.
Pani Dorota słuchała go z uwagą. Patrzała na niego z uwielbieniem, a od czasu do czasu, pojawiły się łzy w jej oczach. Gdy skończył uściskała go i pocałowała w głowę.
— Zacny jesteś i poczciwy mój panie Władysławie, a takich ludzi nie wypuszcza Bóg ze swej opieki.
Małgorzata przyniosła teraz kawę i garnuszki ze śmietanką.
Z macierzyńską miłością nalała pani Dorota kawę do filiżanki wyzłacanej, uwieńczywszy dzieło swoje kożuszkiem na pół cala grubym.
W tej chwili zdawało się jej, że to syn ukochany, że nie jest bezdzietną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.