Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM LX
CO SIĘ PRZYDARZYŁO DON KICHOTOWI W DRODZE DO BARCELONY

Poranek był chłodny, z czego można było wróżyć, ze dzień, w którym Don Kichot wyjechał z oberży, takoż świeży i chłodny będzie. Nasz zawołany rycerz przed wyjazdem, wypytał się o najprostszą drogę do Barcelony, z pominięciem Saragossy, tak bowiem gorąco pragnął kłam zadać nowemu dziejopisowi, który, jak słyszał, szpetnie sobie z nim postąpił. Przez sześć dni nie przytrafiło się im nic godnego uwiecznienia na piśmie, atoli siódmego dnia wieczór, gdy z drogi zjechali, mrok ich zaskoczył, wpośród gęstego lasu, złożonego z dębowych i korkowych drzew (w tej materji Cyd Hamet nie jest tak ścisły, jak zwykle).
Pan i sługa zsiedli z swych wierzchowców i położyli się u stóp drzew. Sanczo, który podjadł sobie dobrze dnia tego, bez zbytnich ceregieli wszedł zaraz do domu snu. Don Kichot jednak, którego przywidzenia bardziej czuwającym czyniły, niż głód, nie mógł oczu zamknąć, przeciwnie, jął się błąkać myślą po tysiącu rożnych miejsc, aż mu się zdało, że znajduje się w jaskini Montesinos, to znów widział Dulcyneę, jak przedzierzgnięta w chłopkę, potężnym zamachem, na osła skakała; w uszach dźwięczały mu słowa mądrego Merlina, który mówił o warunkach, staraniach i sposobach, jakie dopełnić należy dla odczarowania Dulcynei. Rozpaczał na myśl o opieszalstwie i zatwardziałości Sanczy, swego giermka, który dopiero sobie pięć plag wymierzył; była to liczba, nikczemna wielce, wobec tych wielu, co ich jeszcze brakowało. Pełen strapienia i gniewu jął mówić sam do siebie: „Jeżeli Aleksander Wielki rozciął węzeł gordyjski, mówiąc: „Tyle znaczy rozciąć, co i rozplątać“, przecie nie przestał być przez to panem całej Azji. Może się teraz podobnie zdarzyć z odczarowaniem Dulcynei, gdy wyćwiczę Sanczę, mimo jego woli. Jeżeli warunek tego remedium na tem się zasadza, aby Sanczo otrzymał trzy tysiące plag z okładem, nic chyba wadzić nie będzie, gdy mu je ktoś inny wymierzy. Na tem treść cała polega, aby je otrzymał, skądkolwiek by na niego spadały. W tem przedsięwzięciu, odjąwszy uprzednio Rossynantowi uździenicę i narządziwszy ją tak, aby mu za bat służyć mogła, zbliżył się do Sanczy i jął mu odwiązywać zawłóczki (jak mniemać można Sanczo miał je tylko z przodu) na których spodnie się trzymały. W tem Sanczo obudził się i zawołał:
— Cóż to ma znaczyć? Kto mnie tam maca i obnaża?
— To ja — odparł Don Kichot — pragnę nagrodzić twoje omieszkanie i znaleźć folgę na me utrapienie. Chcę cię wychłostać, Sanczo, i uwolnić cię choćby w części od twej powinności. Dulcynea ginie, ty dalej trwasz w zaniedbaniu, ja zaś umieram z żalu i pragnienia. Opuść więc spodnie sam z dobrej chęci, gdyż moją chęcią niezmyśloną jest dać ci na tej osobności przynajmniej dwa tysiące plag.
— Tego i być nie może — odparł Sanczo — dajcie pokój, WPanie, bo jeśli nie, będę wrzeszczał tak, iż mnie nawet głusi usłyszą. To biczowanie, na które przystałem, musi być dobrowolne, nieprzymuszone, a teraz właśnie nie mam chęci dać się chłostać. Niech WPan przestanie na tem, żem mu przyobiecał wy — chłostać się i wyćwiczyć, gdy mi przyjdzie ochota.
— Nie mogę polegać zbytnio na twojej uprzejmości, Sanczo — odparł Don Kichot, — bo jesteś człekiem zatwardziałego serca i zbyt miętkiej, jak na chłopa skóry.
Tak mówiąc, chciał go gwałtem obnażyć; Sanczo, widząc to, porwał się z ziemi, rzucił się na swego pana, schwycił go za bary, podstawił mu nogę i na ziemię pospołu z nim się wywalił, później kolanem brzuch mu przygniótł i ujął go za obie ręce, tak iż Don Kichot ani ruszyć się, ani odetchnąć nie mógł.
— Jakże to, zdrajco, niegodny, — zawołał — na swego pana się porywasz, na tego, kto ci chleb daje?
— Nie zrzucam z tronu króla, ani króla na tron nie wprowadzam[1] — odparł Sanczo — pomagam tylko sobie, będąc swoim panem. Niechaj mi, WPan, przyrzeknie, że mi da spokój i nie będzie mnie chłostał teraz, to go puszczę swobodnie, inaczej:

Umrzesz ty zdrajco niegodny,
Nieprzyjacielu donji Sanczy.

Don Kichot zaklął się i zarzekł na swój afekt miłosny, że nie tknie się nawet włoska z jego szat i że spuści się na jego dobrą wolę i wiarę, co do biczowania. Sanczo podniósł się i, oddaliwszy się od tego miejsca, ułożył się na spoczynek pod innem drzewem. Nagle poczuł, że coś mu głowy dotyka, podniósł ręce i namacał nogi w pończochach i butach. Drżąc ze strachu, podbiegł pod drugie drzewo, gdzie tegoż samego doświadczył.
Zawołał wówczas na Don Kichota, błagając go, aby przybył na ratunek. Don Kichot nadbiegł i zapytał, co się stało? Sanczo odparł, że wszystkie te drzewa pełne są nóg ludzkich.
Don Kichot pomacał i zaraz zdał sobie sprawę, co by to być mogło.
— Nie masz się czego obawiać — rzecze — te nogi, których dotykasz, nie widząc ich, są zapewne nogami zbójców i opryszków, powieszonych na tych drzewach. W tych stronach sprawiedliwość, pojmawszy ich, ma to w obyczaju, aby ich razem, po dwudziestu lub trzydziestu wieszać; z tego wszystkiego wnoszę, że jesteśmy już w pobliżu Barcelony.
W samej rzeczy było tak, jak przypuszczał.
Gdy rozedniało, podniósłszy oczy, ujrzeli, że gałęziami tych drzew były trupy opryszków. Tymczasem dzień jasny się zrobił; jeżeli ich przeraziły trupy, to jeszcze większą trwogą napełniło ich ukazanie się ze czterdziestu żywych złoczyńców, którzy otoczyli ich nagle i rozkazali im w języku katalońskim, aby się nie ruszali z miejsca, póki herszt nie przybędzie. Don Kichot znajdował się pieszo. Rossynant nie był okiełzany, lanca stała oparta o drzewo; próżno zatem było myśleć o obronie. Don Kichot skrzyżował ramiona, głowę na piersi opuścił, zachowując się na sposobniejszą porę. Tymczasem łotrzykowie podbiegli do osła i wypakowali wszystko, co było w sakwach i tłómoczku. Szczęściem, że Sanczo miał za pasem rzemiennym dwieście skudów, danych mu przez księżnę, oraz pieniądze, wzięte z domu przez jego pana, przed wyjazdem ze wsi. Z tem wszystkiem rzezimieszkowie znaleźliby je, choćby je był nawet ukrył za skórą, gdyby nie nadjechał ich dowódca. Był to człek około trzydziestu czterech lat wieku mający, okazałej postaci, wzrostu wysokiego, śniadawy na twarzy i o surowym pozorze. Siedział na rosłym koniu, miał na sobie koszulkę pancerną, a za pasem cztery krótkie krócice, które po katalońsku zwą się pedrenyales. Zbliżywszy się, obaczył, że jego giermkowie (gdyż tak się nazywali profesję tę sprawujący) chcieli obdzierać Sanczo Pansę. Zakazał im czynić tego, tak, iż zaraz przestali.
Tym sposobem pas z pieniędzmi ocalał. Herszt zadziwił się wielce, ujrzawszy lancę, opartą o drzewo, tarczę, leżącą na ziemi i Don Kichota, uzbrojonego i zamyślonego, z pozorem tak smutnym, i melankolijnym, jaki tylko sam smutek stworzyć może. Zbliżył się do naszego rycerza i rzekł:
— Nie smuć się, poczciwcze, bowiem nie wpadłeś w ręce okrutnego Ozyrysa,[2] jeno w ręce Roque Guinart‘a,[3] które są bardziej litosne, niż okrutne.
— Mój smutek — odparł Don Kichot — nie płynie stąd, że w twoją moc się dostałem, o waleczny Roque, którego sława niema na tej ziemi obrębów, ją zamykających, jeno z tego, iż byłem tak niedbały, że twoi ludzie pochwycili mnie z nieokiełzanym koniem. Według praw rycerstwa błędnego, którego profesję sprawuję, jestem wszak obligowany żyć w ciągłej gotowości, będąc dla samego siebie ustawiczną wartą. Należy, abyś wiedział, o wielki Roque, że jeśliby ludzie twoi napotkali mnie na koniu, z lancą i tarczą w dłoni, nie udałoby się im poimać mnie, jestem bowiem Don Kichotem z Manczy, który sławą dzieł swoich cały świat napełnił.
Roque Guinart zaraz pomiarkował, że choroba Don Kichota była podobna bardziej na szaleństwo niźli na waleczność, a chocia nieraz słyszał jego imię wymieniane, przecie nie wierzył, aby jego czyny prawdziwe być mogły i aby podobne dziwaczne przywidzenia mogły się zawierać w umyśle jakiegoś człowieka. Ucieszył się wielce z tego spotkania, chciał bowiem przekonać się zbliska, o tem, co słyszał zdaleka.
— Nie trapcie się, waleczny rycerzu — rzecze — i tego stanu, w jakim się teraz znajdujecie, za przeciwny nie poczytujcie, bowiem może to spotkanie jest przesileniem fortuny, co Wasz los skrzywiony naprostuje. Niebo, przez dziwne i niewiadome spraw obroty, których ludzie wystawić sobie nie mogą, dźwiga zwykle poniżonych i biednych bogaci.
Don Kichot już chciał podziękować, gdy nagle usłyszeli za swemi plecami tętent, jakby grupa konnych do nich się zbliżała. Był to jednak odgłos kopyt jednego tylko rumaka, pędzącego cwałem. Siedział na nim młodzian, około dwudziestu kilku lat liczący. Ubrany był w suknie z adamaszku zielonego, ze złotemi galonami, i w kabat na piersiach odchylony, na głowie miał kapelusz, podwinięty po walońsku, na nogach buty ściśle obciągnione i błyszczące. Ostrogi, sztylet i miecz były pozłacane. W ręku miał mały muszkiet, a za pasem dwa pistolety. Na odgłos kopyt Roque głowę obróciwszy, ujrzał człeka o pięknym pozorze. Przybyły rzekł w te słowa.
— Szukałem cię, waleczny Roque, chcąc znaleźć w tobie, jeżeli już nie zapobieżenie, to przynajmniej ulżenie w nieszczęściach moich. Aby nie trzymać cię dłużej w niepewności, wiem bowiem, że mnie nie znasz, powiem ci kim jestem. Widzisz tu Klaudję Jerónimę, córkę Szymona Forte, twego najlepszego przyjaciela, i zawziętego wroga Cluguela Torrelas, który jest także twoim nieprzyjacielem, należąc do tych, co są tobie przeciwni. Wiesz takoż, że ten Torrelas ma syna, który zwie się Wincenty Torrelas, albo przynajmniej tak się zwał przed dwoma godzinami. Teraz opowiem ci, w krótkich słowach, aby opowieść skrócić, jakiego nieszczęścia dla mnie stał się przyczyną. Ujrzał mnie, jął się zalecać do mnie; słuchałam jego miłosnych słówek, aż wreszcie pokochałam go, w skrytości przed moim ojcem, nie masz bowiem na świecie kobiety, tak pilnie strzeżonej, aby nie miała czasu i możności przywieść do skutku swoich pragnień. Wkońcu przyrzekł mi, że moim mężem zostanie; dałam mu swoje zezwolenie, aliści krom niego nic odemnie nie osiągnął. Wiem, że o obietnicy swojej zapomniawszy, ożenił się dzisiejszego rana z inną. Wiadomość o tem poburzyła mi duszę, tak iż cierpliwość straciłam. Ojciec mój nie był w domu przytomny; ubrałam się w strój, w którym mnie widzisz, i przynaglając do biegu konia, napadłam Don Wincentego, o milę od tego miejsca, przed godziną. Nie żaląc się po próżnicy, ani próżnych wymówek nie słuchając, wypaliłam do niego z tego muszkietu i z dwóch pistoletów na przydatek; jak mniemam dwie kule w jego ciele utkwiły, czyniąc otwory, przez które, krwią jego oblany, wyszedł mój honor. Zostawiłam go na rękach sług, którzy nie śmieli ani nie mogli stanąć w jego obronie. Przybywam teraz, aby cię prosić, byś mnie przeprowadził do Francji, gdzie mam krewnych, u których schron znajdę. Proszę cię także, abyś stanął w obronie mego ojca, gdyż jak mniemam, krewniacy i przyjaciele Don Wincentego będą się starali pomścić go okrutnie.
Roque, zdumiony żwawością i pięknym pozorem Klaudji, a takoż jej nieszczęściem, rzekł:
— Pójdźcie za mną, panienko, obaczymy czy Wasz wróg jeszcze żyje, a potem pomyślimy o tem, co dalej czynić należy.
Don Kichot, który wysłuchał pilnie opowieści Klaudji i odpowiedzi, jaką jej dał Roque Guinart, rzekł:
— Nikt nie potrzebuje się zatrudniać okazaniem tej pannie należnej pomocy, ja to biorę na się. Niechaj mi tylko rumaka podwiodą, broń mi dadzą i czekają tu na mnie. Udam się na poszukiwanie tego rycerza i żywego czy też umarłego, przymuszę do dotrzymania słowa, danego tak wielkiej piękności.
— I niechaj nikt o tem nie wątpi — rzekł Sanczo — bowiem mój pan ma rękę, wielce szczęśliwą do małżeństw kojarzenia. Przed kilku dniami przymusił do ożenku pewnego zwodziciela, który nie chciał uiścić obietnicy, danej jednej panience. Gdyby czarownicy, co go nieustannie prześladują, nie przeinaczyli byli tego kawalera w lokaja, jużby ta panienka w tej chwili nie była dziewicą.
Roque, bardziej zaprzątnięty myślą o przygodach pięknej Klaudji, niż słowami pana i sługi, nie słucha! wcale ich gadaniny; rozkazał jeno swym giermkom oddać Sanczy wszystko, co zabrali z jego osła i udać się z powrotem w to miejsce, gdzie noclegowali, poczem odjechał pospiesznie z Klaudją na szukanie zmarłego, czy też rannego Don Wincentego. Przybywszy na miejsce, gdzie go Klaudja dopadła, ujrzeli tylko ślady krwi świeżej. Oglądając się na wszystkie strony, spostrzegli na wzgórzu kilku ludzi i domyślili się zaraz, że muszą to być słudzy Don Wincentego, niosący go żywego lub umarłego, aby go opatrzyć lub pochować. Pobudzili rumaki do biegu, aby tamtych dojechać, co im się łatwo udało. Roque Guinart i Klaudja znaleźli Don Wincentego na rękach jego ludzi. Don Wincenty, głosem powolnym i słabym prosił ich, aby mu pozwolili umrzeć w tem miejscu, bowiem ból z ran płynący nie daje mu dalej postępować. Klaudja i Roque, zeskoczywszy z rumaków, zbliżyli się doń. Słudzy przerazili się, ujrzawszy Roque, zasię Klaudja pomieszała się w przytomności Don Wincentego. Pełna żalu, a wraz i surowości, wzięła go za rękę. mówiąc:
— Gdybyś mi był dał tę rękę, zgodnie z naszą umową, nigdybyś się nie znalazł w tym opłakanym stanie.
Ranny rycerz oczy otworzył i, poznawszy Klaudję, rzekł:
— Wiem, piękna panno, którą ludzie oszukali, że jesteś sprawczynią mojej śmierci. Kara to niesłuszna i niezasłużona dla mych cnych pragnień, któremi równie jak i uczynkami memi nigdy nie chciałem ci krzywdy wyrządzać.
— Jakto? — odparła Klaudja — zaliż to nieprawda, że dzisiejszego rana poślubiłeś Leonorę, corkę bogatego Balbastra?
— Przenigdy — rzekł Don Wincenty — mój los przeciwny doniósł ci jak sądzę, te wieści, abyś zazdrością powodowana, życie mi odebrała. Z tem wszystkiem, utracając życie z twoich rąk i na twojem łonie umierając, los mój za szczęsny poczytuję. Abyś o tej prawdzie upewnić się mogła, ściśnij mnie za rękę i przyjmij mnie za męża, jeśli taka będzie twoja wola. Nie mogę ci dać większego zadośćuczynienia za zniewagę, którą, według twego mniemania, ci wyrządziłem..
Klaudja uścisnęła go za rękę, a czyniąc to, poczuła, że jej się serce w piersiach ściska. Padła zemdlona na skrwawioną pierś Don Wincentego, którego już śmiertelny paroksyzm chwycił. Słudzy pobiegli po wodę i, przyniósłszy ją, skropili kochankom twarze. Klaudja ocknęła się z zemdlenia, natomiast nie ocknął się Don Wincenty z swego paroksyzmu, ponieważ już żywot zakończył.
Na ten widok Klaudja, zdawszy sobie sprawę, że jej najdroższy małżonek już nie żyje, jęła rozdzierać powietrze swoim krzykiem, skargi w niebo rzucać, wyrywać włosy, rozsypywać je na wietrze i policzki drapać; były to oznaki największego bólu i żałości, jakie tylko w zrozpaczonem sercu istnieć mogą.
— O okrutna i niebaczna dziewczyno — wołała — z jakąż to letkomyślnością przywiodłaś do skutku swój zamysł nieszczęsny! O wściekła siło zazdrości, jakiż los zgotowałaś temu, kto mnie przyjął do serca swego. O nieszczęśliwy mój małżonku, przeczże wyrok losu zaprowadził się od łożnicy ślubnej do grobu?
Skargi Klaudji tak żałosne były, że wycisnęły łzy z oczu Roque, chocia nie był on przyzwyczajony do litości. Słudzy także płakali, Klaudja zaś mdlała co chwila, tak, iż całe to miejsce okoliczne zdawało się być miejscem rozpaczy i smutku. Wreszcie Roque Guinart rozkazał służącym Don Wincentego, aby zanieśli ciało do domu ojca Don Wincentego, by je tam pochowano. Klaudja oznajmiła Roque, że chce udać się do klasztoru, w którym jej ciotka jest przeoryszą i tam reszty dni swoich dokonać, w towarzystwie lepszego, nieśmiertelnego małżonka. Roque pochwalił ten jej zacny zamysł; ofiarował się towarzyszyć jej wszędzie, gdzieby zechciała i bronić jej ojca przed krewniakami Don Wincentego, jako też i przed całym światem, gdyby chciał on na niego nastawać. Klaudja żadną miarą na to przystać nie chciała. Podziękowała mu jak mogła najuprzejmiej za to jego oświadczenie i płacząc, pożegnała się z nim. Słudzy Don Wincentego wzięli na ramiona jego ciało, Roque zaś powrócił do swych ludzi. Owóż jak się skończyła miłosna historja Klaudji Girolamy. Nie dziwota, jeżeli się zważy, że niezwyciężone, a okrutne siły zazdrości wątek jej utkały.
Roque Guinart spotkał swoich giermków tam, gdzie ich pozostawił. Don Kichot, na koniu siedzący, znajdował się pośród nich i dawał im roztropne napomnienia, aby porzucili to zdradliwe i niebezpieczne życie, równie dla ciała, jako i dla duszy. Ale jakoże większość ich była Gaskończykami, ludźmi grubymi i niedbałymi, zatem nie wiele zważali na jego mowę. Roque zapytał Sanczy, czy mu oddano klejnoty i sprzęty, z których jego osła obłupiono. Sanczo odparł, że tak, ale że mu brak jeszcze trzech chust na głowę, wartających dobre trzy miasta!
— Co prawisz, u djabła — odparł jeden z przytomnych — mam je tutaj, ale nie warte są i trzech reali.
— To prawda — rzekł Don Kichot — jednakoż giermek mój bardzo je szacuje dla osoby, która mnie je dała.
Roque rozkazał, aby mu je, nie mieszkając, oddali, później zaś, ustawiwszy swoich ludzi w szereg, rzekł, aby znieśli pospołu wszystkie sprzęty, klejnoty, szaty i pieniądze, które złupione zostały od czasu ostatniego podziału. Oszacowawszy szybko rzeczy, co podzielone być nie mogły i na pieniądze wartość obróciwszy, podzielił je między swoją zgraję, z taką dokładnością i uważnością, że ni na włos mniej, ni na włos więcej sprawiedliwości nie chybił.
Wszyscy byli ukontentowani, zadowoleni i zapłaceni. Roque rzekł do Don Kichota:
— Gdyby się z tymi ludźmi ścisłego wymiaru słuszności nie utrzymywało, nie możnaby było żyć z nimi.
— Według tego co widzę, — rzekł Sanczo — sprawiedliwość jest rzeczą tak wyborną, że się i między zbójcami zachowuje.
Jeden z giermków usłyszawszy te słowa, przyłożył się z arkabuza i ani chybi roztrzaskałby kulą głowę Sanczy, gdyby Roque Guinart na niego nie krzyknął. Sanczo zadrżał ze strachu i postanowił nie otwierać gęby, dopóki będzie między tymi ludźmi pozostawał.
Wtem przybiegł jeden z giermków, rozstawionych na czatach, koło głównego gościńca i upatrujących, co się na nim dzieje, aby później herszta uwiadamiać.
— Panie — rzekł — niedaleko stąd, drogą, wiodącą do Barcelony, przejeżdża gromada osób.
— Zali zważyłeś dobrze — zapytał Roque — czyli są z tych, których my szukamy, czy też z tych, co nas szukają?
— Z tych — odparł giermek — których my szukamy.
— Zatem wszyscy na drogę — zawołał Roque — i sprowadźcie mi ich tutaj tak, aby ani jeden nie uszedł.
Zbójcy usłuchali; Don Kichot, Sanczo i Roque pozostali sami, czekając kogo przywiodą. Roque rzekł do Don Kichota:
— Ten nasz sposób życia dziwny się zapewne panu Don Kichotowi wydaje, dziwnemi te przygody i trafunki, azardów pełne. Nie dziwię się zaiste, że tak mu się wydaje, bowiem w samej rzeczy wyznać muszę, że nie masz życia bardziej niespokojnego niż nasze. Znajduję się w niem, przez pewne pobudki zemsty, które mogą najspokojniejsze serca poburzyć. Z przyrodzenia jestem człekiem litościwym i dobrych skłonności, ale, jakem namienił, żądza zemsty za urazę mi wyrządzoną, niszcząc i obalając wszystkie moje dobre przedsięwzięcia, sprawia, że trwam w tem nieszczęsnem rzemiośle, mimo mego sumienia. A że jedna przepaść drugą otwiera, zaś jeden grzech ciągnie za sobą drugi[4], pragnienia zemsty sprzęgły się z sobą, niby ogniwa łańcucha, bo nie tylko sam chcę mojej pomście dogodzić, ale i pomstę innych na się biorę. Z tem wszystkiem niech Bóg będzie wysławiony za to, że znajdując się w labiryncie moich błędów, przecie nie tracę nadziei, że, wyszedłszy z niego, w bezpiecznym się znajdę porcie.
Don Kichot zadziwił się niezmiernie, słysząc, że Roque tak rozumne słowa wypowiada, nie sądził bowiem, że pośród ludzi, którzy kradną, mordują i rozbijają na gościńcach, może się znajdować człek o przyrodzeniu szlachetnem i o prawej myśli. Odparł zatem:
— Początek zdrowia, panie Roque, na tem się zasadza, aby poznać chorobę swoją i być skłonny do przyjęcia lekarstw, które doktór zalecił. Wasza Miłość jest chory, lecz znasz swoją niemoc. Niebo, albo lepiej mówiąc Bóg, który jest niezawodnym lekarzem naszym, ześle Wam leki, co Was uzdrowią, leki, które nieomylny skutek sprawiają powoli, a nie nagle przez cuda jakoweś, zwłaszcza, że grzesznicy, oświeceni i mądrzy, gotowi są bardziej do poprawy i nawrócenia, niż grzesznicy-prostacy. A ponieważ Wasza Miłość przez swe słowa podaje na jaśnię swój wielki rozum, pozostaje zatem tylko mieć odwagę i czekać polepszenia w chorobie sumienia. Jeżeli Wasza Miłość chce drogę skrócić i wejść na gościniec swego zbawienia, niechajże jedzie w świat ze mną. Nauczę Was profesji rycerstwa błędnego; znajduje się w tem powołaniu prac i nużów co niemiara; tylko je wycierpieć za pokutę, a prosto trafi się do nieba.
Roześmiał się Roque z tej rady Don Kichota, później zaś, skręcając dyskurs, opowiedział mu o smutnem przytrafieniu Klaudji Girolamy. Opowieść ta wielkiej żałości przyczyniła Sanczy, któremu wielce do serca przypadły piękność, wdzięk i żwawość tej panny.
Wtem przybyli zbójcy, wysłani za zdobyczą, wiodąc dwóch szlachciców na koniach, dwóch pielgrzymów, idących pieszo, a takoż karocę, z siedzącemi w niej kilku białogłowami, oraz z pół tuzina sług konnych i pieszych i dwóch masztalerzy, do pocztu szlachciców należących.
Giermkowie obstąpili ich kołem. Zwycięscy i zwyciężeni srogie zachowywali milczenie, czekając, aż wielki Roque Guinart mówić zacznie. Herszt zapytał szlachciców co są za jedni, dokąd zmierzają i czy mają przy sobie pieniądze.
— Mości Panie — odparł jeden z nich — jesteśmy oficjerami piechoty hiszpańskiej. Chorągwie nasze stoją w Neapolu, jedziemy do Barcelony, aby wsiąść tam na jedną z czterech galer, które jak powiadają, mają płynąć do Sycylji. Pieniędzy mamy dwieście albo trzysta skudów, posiadając je, wydaje się nam, że jesteśmy bogaci, bowiem zwykły żołnierski niedostatek na większe skarby nie pozwala.
Z podobnem pytaniem zwrócił się Roque do pielgrzymów, którzy odparli, że równie chcą morzem do Rzymu płynąć i że pospołu mieć mogą około sześćdziesięciu reali. Roque chciał się wywiedzieć również kto byli jadący w karocy, dokąd się udawali i ile pieniędzy mieli. Jeden z służących, siedzący na koniu, rzekł:
— Moja pani, donja Guiomar de Quininones, żona regenta „Vicaria“ w Neapolu, ze swą córką, ochmistrzynią i panią dworską, znajduje się w tej karocy. Towarzyszymy jej my, sześciu służących; pieniądze nasze sięgają sumy sześciuset skudów.
— Zatem — rzekł Roque Guinart — posiadamy tu razem dziewięćset i sześćdziesiąt reali; żołnierze moi mają jeszcze z sześćdziesiąt, porachujcie przeto ile na każdego z nas przypada, bowiem ja złym jestem rachmistrzem.
Zbójcy, usłyszawszy te słowa, zawołali wesołym głosem:
— Niechaj Roque Giuart tysiąc lat żyje, na złość hultajom, coby go zgubić pragnęli.
Oficerowie ubolewali nad utratą swoich pieniędzy, pani regentowa zasmuciła się, zaś pielgrzymi nie cieszyli się zbytnio, widząc, że im ich dobro odejmują. Roque trzymał ich w niepewności, przez kęs czasu, aliści później, nie chcąc im przeciągać tego stroskania, które na strzał z muszkietu już poznać można było, obrócił się do wojskowych i rzekł:
— Uczyńcie mi grzeczność Mości Panowie, i pożyczcie mi sześćdziesiąt skudów, jejmość pani regentowa raczy użyczyć osiemdziesiąt, aby ukontentować oddział moich żołnierzy, bowiem ksiądz jada tam gdzie śpiewa; później będziecie się mogli swobodnie w dalszą drogę udać; dam wam straż moich ludzi do odprowadzenia, tak, aby wam nie przyczyniły szkody inne moje podjazdy, które mam w tej okolicy. Nie jest moją chęcią źle się obchodzić z żołnierzami i z białogłowami, osobliwie wyższego stanu.
Oficjerowie wielu dwornemi słowy złożyli Roque dank za jego uprzejmość i hojność, bowiem za hojność to mieli, że zwrócił im ich pieniądze. Donia Guiamar de Quinones chciała z kolasy wyskoczyć, aby rzucić się na ziemię i ucałować nogi i ręce wielkiego Roque, ale ten żadną miarą zgodzić się na to nie chciał, przeciwnie prosił, aby mu wybaczyła ten gwałt, co jej zadał, przymuszony do tego będąc żelaznemi obowiązaniami smutnego swego rzemiosła. Pani regentowa rozkazała jednemu ze swych służących, aby, nie mieszkając, odliczył osiemdziesiąt skudów, należnych od niej; oficjerowie byli już gotowi swoje sześćdziesiąt wyłożyć, pielgrzymi chcieli także oddać swój grosz nędzny, ale Roque powstrzymał ich, później zaś, obracając się do swych ludzi, rzekł:
— Z tych skudów każdemu z was należą się dwa; pozostaje jeszcze dwadzieścia; oddajcie dziesięć tym pielgrzymom, zaś dziesięć temu giermkowi, aby mógł tę przygodę sobie zachwalać.
Później kazał przynieść sobie przybory do pisania, w które zawsze był opatrzony i dał im na piśmie piernacz, aby się nim posłużyli, w przypadku natknienia się na kupy zbrojne. To uczyniwszy, pożegnał się z nimi i dał im wolny przejazd. Pozostali zadziwieni z jego wspaniałomyślności, szlachetności i dziwnego postępku, zdał im się bowiem raczej Aleksandrem Wielkim, niż sławnym rozbójnikiem. Jeden z giermków rzekł wówczas w swoim języku gaskońsko-katalońskim:
— Nasz dowódca lepiejby uczynił, ostawszy braciszkiem, niż zbójcą. Gdy zechce w przyszłości okazać się szczodrym, niechaj to uczyni ze swego dobra, a nie z naszego.
— Nieszczęśnik nie tak cicho te słowa wypowiedział, aby ich Roque nie słyszał. Herszt schwycił za szpadę i głowę mu na dwoje rozłupał, mówiąc:
— Oto jak karzę zuchwalców!
Wszyscy zdrętwieli i nikt nie śmiał gęby otworzyć, takie bowiem było dla niego posłuszeństwo.
Roque oddalił się na stronę, aby napisać list do jednego ze swych przyjaciół w Barcelonie i donieść mu, że sławny Don Kichot z Manczy, ów rycerz błędny, o którym siał rzeczy się gada, jest tu z nim pospołu; dalej upewniał go w liście, że jest to człowiek najbardziej zabawny, a zarazem najrozumniejszy na świecie, i że za cztery dni, w dzień Świętego Jana Chrzciciela, odeśle mu go na brzeg morski miasta Barcelony, uzbrojonego od stóp do głów i siedzącego na Rossynancie, jako i Sanczę, siedzącego na ośle.
Niechajże o tem oznajmi wspólnym przyjaciołom, Niarros, aby stąd uciechę mieć mogli, nie chciałby bowiem, aby wrogowie Cadels‘owie doznać jej mieli, atoli niepodobna jest zabronić im tego, bowiem cudactwa i roztropne rzeczenia Don Kichota, jako i facecje Sanczo Pansy są takie, że stanowią już własność wszystkich.
Roque wysłał listy przez jednego ze swych giermków, który, zmieniwszy ubiór rozbójnika na szatę kmiecia, udał się do Barcelony i oddał pismo tam, gdzie się należało.




  1. Są to dwa końcowe wiersze znanego „romance“: „A cazar va don Rodrigo“, odnoszącego się do tragicznej historji siedmiu infantów di Lara. V. Hugo rozszerzył go znacznie w swem „Romance mauresque“ („Don Rodrigue est a la chasse, sans épée et sans cuirasse“). W starem „romance“ opowiada autor jak Mudarra, bastard Gustioz‘a pomścił się za śmierć swoich siedmiu braci, otruwszy wuja, Ruy Velesquez‘a, który, w dolinie Arabianas, wydał ich w ręce Maurów.
  2. Bandyta, w swej ignorancji, miesza Ozyrisa — boga egipskiego z Busiridem, królem Egiptu, który kazał zabijać każdego cudzoziemca, przekraczającego granicę jego państwa.
  3. Roque Guinart, albo Guinard był to słynny bandyta kataloński, pochodzący z Orista w djecezji Vich. W 1611 roku udał się do Włoch, gdzie życia dokonał. Rodriguez Marin odsyła do księcia D. Luis M. Solery Terol: „Perot Roca Guinarda, Historia d‘aguest bandoler“.
  4. Psalm XLI: „abyssus abyssum invocat“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.