Prosto z pensyi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Prosto z pensyi
Podtytuł Nowelka
Wydawca Berard Milski
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

W gruby tom urosłaby ta powiastka, gdybym chciał opisywać wszystko, co robiły i co mówiły Zosia i Janina, gdy się ujrzały po tygodniowej zaledwie rozłące. Dnie były dla nich zakrótkie, nie mogły się nagadać dowoli; to też nocami wysiadywała jedna drugiej na łóżku i nieraz tak się nagadały, iż dopiero bielejące od wschodu niebo przypominało im, że trzeba iść spać. To, co w klasztorze mówiły, to się nie liczyło, bo naprzód nie mogły tam nigdy długo rozmawiać ze sobą, a powtóre argusowe oczy ochmistrzyni ciężyły na nich i odbierały im swobodę. Ale tu nic ich nie krępowało, nikt ich nie pilnował, mogły nagadać się do woli, o czem tylko rzewnie chciały.
Zosia opowiadała co się działo w klasztorze po wyjeździe Janiny, kiedy która z koleżanek opuszczała klasztor, przytaczała wszystkie towarzyszące temu okoliczności. Opowiadała jej potem o swojej Ukrainie, o przyjemnościach, jakie ją czekały w domu, i o najbliższych sąsiedztwach. Najwięcej jednak do mówienia miała Janina, bo tu na wsi, gdzie przebyła dziecinne lata, każdy przedmiot nastręczał jej wspomnienia, z któremi chciała podzielić się ze swoją przyjaciółką. Tu z tej jabłoni spadła raz, gdy miała sześć lat i rozcięła sobie czoło tak, że dotąd pozostała blizna. Tam w tej brzozowej altance siadywała często z matką swoją, która uczyła ją prześlicznych wierszy i robótek. Ta osmalona lipa z bocianiem gniazdem to pamiątka po wielkim pożarze, który zniszczył gumna i śpichlerz. Ten krzyż na wzgórzu to z czasów, kiedy panowała cholera i tam chowano umarłych; ona już wtedy miała lat pięć i jak przez sen przypomina sobie ową straszną klęskę, która do połowy prawie wieś wyludniła.
Miała także i wesołe wspomnienia i tych nawet większy nierównie był zapas. Na przykład na ławeczce pod lipą na podwórzu siedział biskup, kiedy zwiedzał dyecezyą i słuchał dzieci katechizmu. Ubrano ją wtedy w białą sukienkę i niebieską szarfę, miała długie loki i wianek i szła na czele dziatwy wiejskiej, poubieranej w białe koszulki. Odpowiadała biskupowi śmiało i dostała za to obrazek Anioła-stróża, który dotąd jeszcze ma w książce od nabożeństwa. Na tym podwórzu urządzano co rok dożynki, na które się zjeżdża całe sąsiedztwo, a ona i inne panienki przebierały się wtedy za krakowianki i tańczyły razem z czeladzią. Opowiadała jej również o srebrnem weselu dziadków, na którem ona była druchną, choć miała dopiero trzy lata. Do każdego takiego opowiadania dodawała mnóstwo epizodów i objaśnień o osobach, które brały w tem udział, co niemało potrzebowało czasu. Tylko o owym ślubie z Adamem w budce ogrodnika nie wspomniała ani słóweczka, bo wstyd ją było przed przyjaciółką przyznać się do tego, co ona nazywała „błędem młodości“.
Przez cały dzień prawie nie rozłączały się; chodziły razem do spiżarni, do piwnicy, do ogrodu, w pole do żniwa, lub na łąki do kosiarzy. Gdy w białych sukienkach przebiegały od jednej kopy siana do drugiej, patrzący z daleka mógłby je był wziąć za dwa motyle igrające w słonecznych promieniach.
Najulubieńszem miejscem ich przechadzek był las, a raczej lasek na stoku góry, zarosły przeważnie młodemi grabami i krzakami leszczyny, z pomiędzy których gdzieniegdzie strzelały do góry białe pnie brzozy, krępe, sękate dęby, a zpod góry uwieńczony był ciemno zieloną ścianą świerków i sosen. Tam, gdzie się kończyły świerki, a zaczynały liściaste drzewa, prawie w połowie wzgórza, szła szeroka, trawiasta ścieżka, która, otoczona młodą grabiną, wyglądała jak aleja ogrodowa. W niektórych miejscach zielona ściana grabiny przerywała się, tworząc niby bramę, niby olbrzymie okno, z którego był prześliczny widok, szeroki widok na całą okolicę.
W jednym takim otwartszym zakątku panienki miały swoje uprzywilejowane miejsca do siedzenia. Było ono wysłane mchem i wrzosami; niżej rozkładały się do słońca wzorzyste liście ostrężyny, tu i owdzie ożywione białym kwiatem, a dalej nic już nie zasłaniało widoku. Cała okolica widna była jak na dłoni, zasłana niby kawałkami różnokolorowych materyi, w których przeważał złocisty kolor dojrzałych zbóż, lub zżętych ściernisk. Między temi rozlicznemi odmianami żółtego koloru zieleniły się lekkie, przejrzyste, łany owsa, a długie pasma kapusty i ziemniaków wydawały się jak gąsienice olbrzymie. Gdzieniegdzie zaczernił się sosnowy las, albo zabielała wioska otoczona kępami zielonych sadów. Na wzgórkach kościoły strzelały w błękitne niebo wieżycami, których blaszane dachy błyskały w słońcu jak lusterka, podobnie jak i rzeka, która, wijąc się niby srebrna wstążka wśród tego szerokiego krajobrazu, w niektórych zakrętach rzucała oślepiające blaski. Duży kawał ziemi widać było z tego miejsca, ale więcej jeszcze nieba. Patrząc na to lazurowe niebo, emaliowane białemi obłoczkami, rzeczywiście doświadczało się tego, co mówiła Janina, że chciałoby się pożyczyć skrzydeł od jaskółki, by poszybować po tym niezmiernym przestworze. Panienki nie miały jaskółczych skrzydeł, ale miały za to oczka takie jak jaskółki; to też upędzały się niemi na wyścigi po okolicy, a co chwila zwracały się ku sobie, aby sobie powiedzieć, jak tu pięknie. Janinka mówiła to tonem zapytania, a Zosia jej potakiwała i przyznać musiała, że tu świat weselszy, niż na Ukrainie, że oko ma i tu gdzie pohulać, ale ma także czem się zająć, ubawić, podczas gdy na bezmiernych stepach uczuwa tęsknotę i smutek wskutek owej nieskończoności.
Dla rozerwania przyjaciółki, Janina prowadziła jej myśl i oczy od dworu do dworu — dwory łatwo rozeznać można było po topolowych alejach i opowiadała jej kto gdzie mieszka, wszystkie szczegóły, które wiedziała o sąsiedztwach. Gdy opowiadanie się wyczerpało, brały się albo do czytania książki, albo do robótki. Nikt im tu nie przeszkadzał, bo miejsce było ustronne, zaciszne; czasem, tylko bąk zabrzęczał, zawikławszy się we wrzosy, albo ptaszek furknął z poblizkiego krzaka. Wszędzie było cicho, słonecznie; muszki roiły się w ciepłem powietrzu, szafirowe nimfy z przezroczystemi skrzydełkami siadały na listkach, kołysząc się zlekka, i motyle uganiały się po słońcu.
A prawda... zopomniałem[1] jeszcze o starym Azorze, który zwykle towarzyszył pannom na te wycieczki do lasu. Odegrywał on tam przy nich rolę opiekuna i stróża i biadaby było natrętnikowi, któryby się ośmielił zjawić w tej samotnej ustroni. Za lada szelestem w krzakach Azor drzemiący podnosił się zaraz na przednie łapy, wystawiał mokry nos do góry, wietrząc niebezpieczeństwo, a gdy się przypadkiem pokazał kto, czy leśny, czy dziewczyna jaka zbierająca patyki, Azor wyszczerzał białe zęby groźnie i rzucał się z taką zaciętością, że panny z trudem tylko mogły przywołać go do siebie i uspokoić. Pod taką więc opieką mogły bezpiecznie chodzić wszędzie, nie obawiając się niczego, i dziadkowie byli także o nie spokojni, wiedząc, że przy Azorze nic im się złego stać nie może.
Kąpiel w rzece należała także do ich codziennych przyjemności; używały jej panienki z rozkoszą, a tak przytem broiły i hałasowały, że babunia jednego razu, doglądając ludzi w ogrodzie, usłyszawszy krzyki od strony rzeki, była przekonana, że się jakie nieszczęście wydarzyło i co tchu pobiegła tym strwożona. Tymczasem zastała obie swywolnice, bawiące się w najlepsze, pluskające na się wodą, której kropelki spadały im na głowy, a zarumienione ich twarze błyskały w słońcu jak tysiące dyamentów. Babcia zburczała je, że jej takiego strachu napędziły, za co ją serdecznie wycałowały i pomoczyły.
Tak minął tydzień tej uciechy. Ojciec Zosi miał wprawdzie zamiar zabawić tylko dni kilka, ale na usilne prośby gospodarzy przedłużał z dnia na dzień swój pobyt. Dziadunio kontent był, że znalazł partnera do szachów, których był amatorem wielkim; odszukał przytem jakieś dalekie pokrewieństwo z ojcem Zosi, zaczęli wspólnie odgrzebywać familijne tradycye i czas schodził im przyjemnie na gawędce, grze w szachy i chodzeniu koło gospodarstwa. A że ojciec Zosi nie potrzebował się znowu tak bardzo śpieszyć do domu, bo miał tam kogoś, co go w gospodarstwie zastępował, więc ulegając serdecznej gościnności staruszków i prośbom córki, zdecydował się zostać jeszcze do imienin gospodarzy, które wypadały tuż po sobie, bo dziaduniowi było Jakub, a babci Anna. Panny miały w taki sposób zapewniony jeszcze cały tydzień przyjemności i używały też ich całem sercem.
Jednego dnia, kiedy siedziały w swojej ustroni w lesie, robiąc dla babci na imieniny szydełkowy obrus, na drodze, która wiodła od rzeki ku dworowi, ujrzały bryczkę, zaprzężoną w parę siwków, które szybko pomykały, wznosząc tuman kurzawy. Tuman ten, rozciągając się szeroko po polu, dochodził aż ku lasowi.
— Ktoś jedzie. Może do was — odezwała się Zosia.
Janina przyłożyła rączkę do czoła i wpatrzyła się przed siebie, ale migająca się ciągle za topolami bryczka nie dozwalała poznać, kto jedzie. Dopiero koło mostku odsłoniła się całkiem i Janina, poznawszy zapewne po ubraniu siedzącego na bryczce mężczyznę, oblała się żywszym rumieńcem, potem sfałdowała czoło kapryśnie i usiadła.
— Któż to? — spytała Zosia.
— E, to... niby mój wuj.
— Masz wuja? Nie wspominałaś mi nigdy o nim.
— Bo to daleki bardzo.
— I zapewne rzadko u was bywa?
— Owszem, ale ja go znieść nie mogę.
Na tem urwała się rozmowa i panienki zajęły się robotą. Janina, więcej jeszcze może niż Zosia, nie miała jakoś dzisiaj ochoty wracać do domu i kiedy Zosia parę razy zabierała się, aby już iść, zwlekała pod różnemi pozorami. Nareszcie musiała przecież iść, bo zmierzchać się już zaczynało i na seledynowem niebie wieczorna gwiazda zabłysnęła tuż nad topolą. Zdawało się, że gdyby kto silnie zatrząsł topola[2], toby spadła na ziemię, jak dojrzałe jabłuszko.
Rozmawiając o tej gwieździe, która, im bardziej ciemniało niebo, tem jaśniej występowała, doszły do domu, gdzie ich spotkała od dziadków bura, że tak długo bawiły, że przemoczą po rosie nogi i dostaną kataru. Po wyrecytowaniu tej przygotowanej bury, dziadek nie omieszkał przedstawić Zosi Adama, a Zosia nie omieszkała podczas wieczerzy szepnąć Janince, że to bardzo przystojny mężczyzna.
— A gdzież ten twój wuj się podział? — spytała jej potem, gdy dziadek usiadł do szachów.
— No, to właśnie on.
— Jakto, ten młody, to twój wuj? zawołała ze zdziwieniem Zosia.
— Mówiłam ci, że daleki.
— I ty jego nie cierpisz?
— Ach, jeszcze jak!
— I za co?
— Bo nieznośny, przekonasz się o tem sama.
Nie potrzebowała długo czekać na to przekonanie się, bo zaraz nazajutrz rano nadarzyła jej się sposobność rozmawiania z nim dłużej. Spotkał ją w alei grabowej, gdzie siedziała sama, czytając książkę. (Janina była jeszcze w pokoju, nieubrana.) Adam, przechodząc tamtędy, powitał ją ukłonem i uważał za obowiązek zagadać do niej słów kilka. Z początku trzymała się sztywno i zimno, przygotowana na to, że ma do czynienia z człowiekiem nieznośnym; gdy jednak po zamianie kilku zdań przekonała się, że ten nieznośny człowiek jest wcale miłym i przyjemnym w rozmowie zapomniała o przybranej chwilowo roli i rozgadała się z nim na dobre, a im więcej z nim rozmawiała, tem znajdowała go milszym i przyjemniejszym. W rozmowie potrąciła o Ukrainę. Był to przedmiot niewyczerpany dla Zosi, zakochanej po uszy w swoich rodzinnych stronach, a że Adam nie znał wcale Ukrainy, więc usiłowała skreślić mu jej obraz w jak najpowabniejszy sposób. Tak się ożywiła, rozgadała, a Adam tak umiał uważnie słuchać i trafnemi zapytaniami lub wykrzykami zachwytu zachęcać ją do coraz żywszego opowiadania, iż ani się spostrzegła, jak im zbiegła godzina. Dopiero głos Janiny, wołającej ją przez okno, przerwał tę miłą rozmowę. Pożegnała Adama skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem i pobiegła do pokoju.
— Tyś już ubrana? — spytała Janiny zdziwiona.
— Już od godziny.
— Przecież niedawno, gdy wyszłam, byłaś jeszcze w negliżu.
— Niedawno? o ósmej.
— A teraz która?
— Wpół do dziesiątej.
— Być nie może?
Spojrzała na zegar i przekonała się, że Janina jej nie zwodziła. Było już rzeczywiście wpół do dziesiątej. Tak więc blizko półtorej godziny rozmawiała z Adamem, a byłaby przysięgła, że zaledwie kwandrans.
— A to czas mi zleciał!
— Gdzież ci zeszedł tak przyjemnie?
— Rozmawiałam z twoim wujem.
— Tak? — spytała Janina z pewnym odcienim cierpkiej ironii w głosie.
— Wiesz, że znalazłam go wcale innym, niż mi go przedstawiłaś.
— Jesteś niewybredną.
— O przepraszam. Pan Adam mógłby i najwybredniejsze gusta zadowolić. A jaki przystojny! prawdziwie męzka piękność. Gdybym nie wiedziała, że się tu urodził, przysięgłabym, że to Ukrainiec czystej krwi. Brunet, twarz smagława, nos orli i do tego szafirowe oczy.
— Jak widzę, toś mu się bardzo szczegółowo przypatrywała — rzekła z przekąsem Janina.
— Bo to mężczyzna całkiem w moim guście.
— Nie zazdroszczę ci takiego gustu.
— Zosia bystro, przenikliwie spojrzała w oczy przyjaciółki i, biorąc ją za rękę, rzekła:
— Janinko, powiedz mi szczere, co między wami zaszło?
— Ależ mówię ci, że nie.
— Może jest niedość grzecznym dla ciebie, niedość się tobą zajmuje?
— Owszem, aż nadto.
— I to cię gniewa ?
— Spodziewam się.
— Wiesz, doprawdy, że nie rozumiem cię. Bo gdyby mną chciał się zajmować taki miły i przystojny chłopiec, tobym się wcale o to nie gniewała.
— Odstępuję ci go całkiem, jeżeli ci się tak podoba.
— I nie będziesz zazdrosną o niego? — spytała filuternie.
— Ja? — i zapytaniu temu towarzyszył taki wyniosły, lekceważący uśmiech, że Zosia uważała za stosowne przerwać tę rozmowę.
Po południu całe towarzystwo pojechało we dwa zaprzęgi do pustelnika, który mieszkał o niecałą milkę między lasami, w uroczej ustroni. Panie jechały w powozie, panowie bryczką; że jednak na samo miejsce dojechać nie można było, więc tam, gdzie się powozy zatrzymały, ojciec Zosi podał ramię babuni, aby ją poprowadzić ścieżką przez las.
— No, a wy, panny — odezwał się żartobliwie dziadunio — musicie ciągnąć węzełki o kawalera, bo macie tylko jednego.
— Ja pójdę z dziaduniem — zawołała żywo Janina i przytuliła się do ramienia staruszka.
— W taki sposób — rzekła Zosia — będziesz pan musiał mnie prowadzić. Dostał się panu ten ciężar nie drogą wolnego wyboru, ale z konieczności.
— Tak, tylko że konieczność ta jest zarazem dla mnie największą przyjemnością.
Był to zwyczajny dzisiaj komplement, a jednak Janina czuła się tem dotkniętą i aby nie słuchać dłużej rozmawiających, pociągnęła dziadka naprzód, pod pozorem zrównania się z babunią. Młodzi tymczasem pozostali nieco w tyle i musieli bardzo wesołą prowadzić rozmowę, bo często rozlegał się głośny, wybuchający śmiech Zosi.
— Czemu ty mnie tak ciągniesz? Bój się Boga dziewczyno, ja ci nie nastarczę — upominał dziadek. — Poco się tak spieszysz?
— Bo babunia...
— Ależ babunia nam nie ucieknie.
Rada nierada, musiała zwolnić kroku, a wesołe chichotanie Zosi coraz wyraźniej ją dolatywało.
— Jak ta Zosia przeraźliwie się śmieje — odezwała się z niecierpliwością. — Aż w uszach świdruje.
— Nieznośnie? Mnie się przeciwnie wydaje, że twoja przyjaciółka ma bardzo przyjemny głosik, jak dzwoneczek.
— Ale żeby tak ciągle się śmiać, to nieprzyzwoicie.
— Odkądże to zrobiłaś się taką sensatką? Przecież wczoraj jeszcze broiłyście tak, że was uciszyć nie można było.
— To co innego, bośmy były same.
— A cóż to, Adam straszydło, żebyście się przy nim śmiać nie mogły? Uroiłaś sobie coś do tego chłopca, a widzisz, że Zosia bardzo przyjemnie z nim się bawi.
— A niech się tam bawią.
Nie chciała już więcej mówić o tem, bo ją gniewało, że dziadek nie trzyma jej strony.
W pół godziny później wszyscy znaleźli się koło mieszkania pustelnika. Był to maleńki drewniany domek bluszczem i powojami tak zakryty, że wyglądał jak altanka, tyłem oparty o skałę, na której stoi krzyż, odbijający czarnemi ramionami na tle zieloności lasów i błękitu nieba. Tam było miejsce modlitwy pustelnika.
Nie był to pustelnik w rodzaju średniowiecznych ascetów; może jakaś burza w życiu wyrzuciła go ze społeczeństwa, może zamiłowanie natury zapędziło go tutaj. Był cichy i małomówny; ale nie stronił od ludzi i bywał po kweście w okolicznych dworach. Adama i Janinę znał jeszcze dziećmi.
Starzy rozpoczęli z nim pogawędkę, a młodzi poszli na skały zbierać kwiaty. Janinę drażniło to jednak, że Zosia zanadto była uprzejmą dla Adama, ciągle trzymając się przy nim; zostawiła ich więc, żeby się dowoli nacieszyli sobą, a sama wróciła do starszych. Pustelnik spostrzegł jej kwaśny humor.
— Jakoś narzeczony się sprzeniewierza — odezwał się żartobliwie.
Tego już było zanadto dla rozdraźnionej kapryśnicy. Odeszła zadąsana na bok i zaczęła płakać. Pierwsza babka to spostrzegła i podeszła do niej.
— A ty czego płaczesz Janinko? co ci się stało?
— Nie potrzebuję, żeby mnie prześladowano wciąż tym narzeczonym, bo ja go nie chcę!
— Ależ nie bądźże dzieckiem, przecież to tylko żarty — uspokoiła ją babka.
Janinka jednak mimo to nie mogła się powstrzymać od płaczu; nerwowe rozdraźnienie, którego doznawała przez cały dzień, spowodowało ten wybuch spazmatyczny. Nie miała siły powstrzymać się od tego, jakkolwiek starała się zapanować nad sobą, choćby dla tego, żeby nie poznano jej, że płakała. Rozgrzewała co tchu chuchaniem w chusteczkę i osuszała nią oczy. Mimo to Zosia, wróciwszy z pękiem kwiatów, poznała to teraz i zaniepokojona spytała, co się jej stało.
— Głowa mnie rozbolała tak boleśnie, że nie do wytrzymania.
— Zrobię ci kompresik, to ci ulży.
Złożyła w kilkoro chusteczkę, zmaczała w poblizkiem źródełku i obwiązała czoło przyjaciółce. Janina musiała przyjmować te oznaki troskliwości, aby się nie zdradzić. Pozwalała sobie kłaść zimne okłady na głowę, choć właściwie bardziej serduszko tego potrzebowało.
Po jakimś czasie wrócił znowu i Adam. Trzymał w reku bukiecik leśnych kwiatów, bardzo artystycznie ułożony. Miał widocznie ochotę oddać je Janince, ale zobaczywszy ją cierpiącą, spuścił na dół rękę, w której trzymał bukiet i zapytał ją troskliwie:
— Co to kuzynce?
— Głowa mnie rozbolała, ale mi już lepiej — odrzekła, nie patrząc na niego.
Po podwieczorku, który trwał dosyć długo, a w którym i pustelnik brał udział, towarzystwo zebrało się do powrotu. Różek księżyca już pokazał się na niebie, kiedy doszli do powozów. Podzielono się teraz w ten sposób, że dziadunio zabrał Zosię do siebie, żeby, jak mówił, było im weselej przez drogę, a Adama zostawił przy żonie swojej i Janinie dla bezpieczeństwa.
Wieczór był piękny, ciepły. Cisza, jak panowała wśród lasu, zapach żywiczny świerków, tajemnicze cienie, dziwnie miękkie, łagodnie usposobiły nerwową panienkę i rozmarzyły jej główkę.
Nie śmiała podnieść oczu na Adama, siedzącego naprzeciw niej, bo czuła że wzrok jego spoczywa na niej i dziwna rzecz, nietylko jej to nie gniewało, ale doznawała jakiegoś rozkosznego wrażenia. Raz, kiedy powóz silniej się zakołysał, z przestrachu chwyciła się jego ręki. Zatrzymał ją dłużej, niż tego wymagało chwilowe niebezpieczeństwo, a kiedy wróciła do dawnej pozycyi, ze zdziwieniem spostrzegła, że bukiecik Adama znalazł się w jej ręku. Jak się to stało i kiedy, nie mogła sobie wytłumaczyć. Mimowiednie podniosła go w górę, aby powąchać. Potem zaczęli coś mówić o piękności wieczoru i jeszcze o czemś — ale o czem, tego sobie nigdy przypomnieć nie mogła; wiedziała tylko, że jej się bardzo mile rozmawiało i musiała przyznać w duszy Zosi, że miała słuszność, znajdując przyjemność w rozmowie z Adamem. Gawędzili półgłosem, bo babcia drzemała. Ten szept nadawał także niemało uroku ich rozmowie.
Kiedy zajechali przed dom, zdawało jej się, że Adam wysadzając ją z powozu, uścisnął lekko jej rękę. Miała ochotę odwzajemnić ten uścisk, ale nie było czasu i, prawdę powiedziawszy, nie miała też na to odpowiedzi. Jakkolwiek wieczerza czekała już na nich na stole, pobiegła jeszcze pierwej do swego pokoiku, włożyć do wody bukiecik, który dostała od niego, a jeden kwiatek gentiany urwała z bukietu i włożyła do książki od nabożeństwa. Potem dopiero rozpromieniona, dziwnie jakoś błogo usposobiona, wróciła do jadalnego pokoju, gdzie zastała już całe towarzystwo siedzące przy stole. Uważała przy wieczerzy, że Adam był bardzo małomowny, choć Zosia sąsiadka jego ciągle budziła go z zadumania pytaniami. I to ją cieszyło, że mało mówił i że tak mało zajmował się Zosią.
Rozeszli się wcześnie, bo staruszkowie byli trochę znużeni drogą, a Zosia senna. Janina jednak nieprędko położyła się spać. Długo, długo w noc siedziała przy otwartem oknie, zapatrzona w ciemny ogród, po którym przelatywały świętojańskie robaczki. Może spodziewała się, że przyjdzie, jak owej pierwszej nocy, i spyta jej, czemu nie śpi. Ale Adam nie pokazał się wcale. Mimo to nie odchodziła od okna: tak jej dobrze było siedzieć i marzyć. Wśród rozlicznych myśli, które jej się przesuwały po głowie, przypomniała sobie także, iż mu jeszcze nie podziękowała za ocalenie. Było to bardzo niegrzecznie z jej strony i przyrzekła sobie podziękować mu serdecznie jutro, skoro się tylko z nim zobaczy.

Już po raz drugi koguty na basztach trzepotały skrzydłami i piały, kiedy się zdecydowała iść spać. Usypiała z myślą o Adamie i dniu jutrzejszym. Niecierpliwie czekała tego jutra.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zapomniałem.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – topolą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.