Przejdź do zawartości

Prosto z pensyi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Prosto z pensyi
Podtytuł Nowelka
Wydawca Berard Milski
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Po ogrodzie spacerowało kilkanaście panienek. Wszystkie prawie ubrane były jednakowo w czarne sukienki, białe, sztywne kołnierzyki i takież mankiety. Choć były młode, bardzo młode, bo najstarsza z nich nie skończyła jeszcze osiemnastej wiosny, w ruchach ich panowała powaga, a rozmowy ciche i cale zachowanie się pozbawione były swobody i życia, tak właściwych młodości. Przyczyna tego nienaturalnego usposobienia znajdowała się na końcu głównej alei, w postaci zakonnicy, która w czarnym habicie i białym welonie, otaczającym jej pergaminową twarz i zwiędłe rysy, siedziała na ławce w cieniu kasztana, z brewiarzykiem w ręku, od którego kiedy niekiedy odrywała oczy, aby rzucić je w pogoń za panienkami, rozsypanemi wśród zieloności ogrodu. Spojrzenie tej ochmistrzyni i wysokie mury, któremi otoczony był ogród, trzymały w karbach młodzieńczą żywość pensyonarek. Chodziły po dwie, po trzy najwyżej po ścieżkach wysypanych żółtym piaskiem, jedne rozmawiały, drugie zrywały róże, które właśnie w tym czasie rozkwitały w całej pełni, i robiły z nich wieńce i bukiety na ołtarz; inne pomagały siostrze kołowej była to służąca klasztorna, ale chodziła w habicie i wolno jej było wychodzić za furtkę, za koło, dla załatwiania sprawunków klasztoru, pleć i podlewać w inspektach.
Na jednej z bocznych ścieżek, obsadzonej gęsto krzaczkami agrestu, porzeczek, przechadzały się dwie panienki, trzymając się pod ręce i poufale rozmawiały ze sobą. Jedna z nich była jasna blondynka; dwa warkocze, które spadały jej na czarną sukienkę, miały tak prześliczny, złocisty połysk, że robiły wrażenie, jakby dwie sługi słonecznych promieni, prześlizgnąwszy się przez gęste liście jabłoni, upadły na jej plecy i ramiona. Twarzyczkę miała białą, przejrzystą, prawie że liliową, szczególniej na skroni i koło szafirowych oczek, a rumieniec na niej wyglądał tak jakby się ciągle wstydziła i wstyd ten dziewiczy wywoływał silne zarumienienie jej twarzy. Oczy wilgotne, wraźliwe na światło, zakrywały się często mrugającemi powiekami z wyrazem trwogi. Nie miałem nigdy sposobności zaglądać w oczy żywym łaniom, ale z tego, co mi opowiadali myśliwi, wnoszę, że panna Janina miała wzrok bardzo podobny do strwożonej łani, tylko z odmianą koloru. Rysy jej, może nie dość regularnie, posiadały jednak wiele powabu; przeglądała przez nie młodziutka, czysta i niewinna jeszcze dusza. Raz na imieniny panny matki przebrano ją do żywych obrazów za anioła i nie można było w istocie znaleźć doskonalszej przedstawicielki anielskości. Wyglądała tak, iż zdawało się, że skoro tylko poruszy papierowemi skrzydłami, to ją poniosą daleko od ziemi. Obok tego anielstwa, miała jednak swoje kaprysiki i grymasy i nieraz niezadowolenie fałdowało jej czyste czoło.
Koleżanka jej i przyjaciółka, niższa nieco od niej, ale więcej razwinięta, pełniejszych kształtów, miała twarzyczkę smagławą, nadzwyczaj regularnych rysów a drobnych, jakby na kamei rzeźbionych; oczy piwne, bystre i rozumne, czoło nizkie i ciemno kasztanowate włosy gładko uczesane, z tyłu gęsto koło głowy oplecione.
Panienki chodziły tam i napowrót po ścieżce, gestykulując żywo rękami. Czasem zatrzymywały się przy krzaku poprzeczek i skubiąc czerwone gronka, kładły je sobie nawzajem w usta.
— Ty lubisz porzeczki? — spytała Janina, zapatrzywszy się uśmiechnięta w usta Zosi, która gęstemi i równiutkiemi ząbkami pochwyciła podaną jej gałązkę porzeczek.
— Pasyami!
— To u nas będziesz mogła używać, bo mamy śliczne porzeczki. Ale przyjedziesz z pewnością?
— Poproszę ojca, żebyśmy wstąpili do was choć na parę dni.
— A babcia was nie puści aż za kilka, kilkanaście. Będziemy biegały po polach i lasach. U nas okolica taka piękna, a dziadunio i babcia tacy gościnni! Zobaczysz, że ci się u nas spodoba.
— Kto wie, — odezwała się Zosia, która dotąd z pobłażliwym uśmiechem słuchała przyjaciółki — ja Ukrainka, przyzwyczajona do szerokich stepów, może mi za duszno, za ciasno będzie w waszych górach, jak tu w klasztorze.
— U nas nie góry, zaledwie pagórki; nasz dwór na wzgórku, a stamtąd taki przestronny widok na kilka mil wokoło, że kiedy nieraz patrzę z okienka mego, to radabym od jaskółki pożyczyć skrzydełek i szybować w powietrzu. Za dworem niedaleko płynie rzeczka bystra, będziemy więc miały kąpiel wyborną.
— Panno Janino! odezwał się nosowy, donośny głos od furtki ogrodowej — panno Janino!
— Ach! to pewnie po mnie przyjechali — zawołała panienka, klasnęła z uciechy w rączki i pobiegła w podskokach ku klasztorowi. Po kwandransie wróciła. Miała już kapelusik z popielatą woalką na głowie, lekką zarzutkę na ramionach i torebkę podróżną, przewieszoną przez plecy.
— No, ja już gotowa, jadę — mówiła z promieniejącą od radości twarzą do swojej przyjaciółki, naciągając szybko rękawiczki — babunia sama przyjechała po mnie.
— Daleko masz do domu?
— Nie całe cztery godziny jazdy. Mówiłam już babuni, że przyjedziecie: ucieszyła się bardzo. No, kiedy się was spodziewać?
— To zależeć będzie od ojca, kiedy wróci z wód. Pisał wczoraj, że najdalej za tydzień.
— Więc do zobaczenia.
Zaczęły się całować na pożegnanie, a całowały się tak długo i serdecznie, jakby już nigdy w życiu zejść się nie miały. Toż samo powtórzyło się z innymi koleżankami, lubo nie ze wszystkiemi z równą serdecznością. Trwało to dobry znów kwadrans, podczas którego babcia załatwiała rachunki z bielizną. Potem nastąpiły pożegnania z zakonnicami. Tu już tylko Janinka sama całowała jednę za za[1] drugą dobrodziejkę w chude, bezkrwiste ręce, za co w zamian dostała od niektórych lekkie dotknięcie ust w czoło lub w głowę. Wycałowaną jeszcze z powtórzeniem przez koleżanki, że aż wypieków dostała na twarzy, wypuszczono Janinę za furtkę klasztorną, gdzie na nią czekała babunia i jakiś młody pan, szczupły brunet z kędzierzawą bródką. Nieprzygotowana widać była na spotkanie mężczyzny, bo na jego widok zmieszała się, zarumieniła i swobodny uśmiech, z jakim wybiegła z klasztoru, zniknął.
— Jak ona wyrosła i wypiękniała! — odezwał się mężczyzna, wpatrując się w nią z zajęciem i zbliżając się powoli.
Panna cofnęła się przestraszona i, przytuliwszy się do staruszki, jak młode kurczę przed niebezpieczeństwem, zawołała tonem napół obrażonym, napół skarżącym się:
— Babuniu!
— Nie bój się, moje dziecko — mówiła staruszka z uśmiechem. — Nie poznajesz go? To Adaś Sulimierski.
— Który miał przyjemność kołysać panią, gdyś była jeszcze ot... tyla.
— Jeżeli się nie mylę, to ci nawet wujem wypada — wprawdzie zimnym, ale zawsze wujem.
— No, teraz możemy się przywitać, co? — spytał żartobliwie i wyciągnął ku niej rękę.
Ale panna, nie przyjmując podanej dłoni, cofnęła się o półtora kroku w tył i stając w trzeciej pozycyi, zrobiła ukłon według wszelkich reguł nauczycielki tańców. Zaraz potem, wziąwszy babcię za rękę, wyszła z nią przed bramę klasztorną, gdzie czekał na nie powóz, a raczej landara zakurzona z drogi, z obrokiem na koźle i wiązką siana z tyłu, na które furman ustawiał duży panieński kufer.
— A to Michał przyjechał — zawołała panna ucieszona widokiem starego furmana, który ją dzieckiem jeszcze obwoził koło gazonu na starej klaczy, rozumie się pod okiem dziadków, którzy z ganku przypatrywali się tym pierwszym próbom małej woltyżerki.
— Jak się masz, Michale?
Furman przerwał pakowanie wózka, aby panience skłonić się do kolan za pamięć. Zdjął magierkę, poskrobał się po głowie, spojrzał na panienkę z uśmiechem zadowolenia i wrócił do roboty. Babunia tymczasem wydawała polecenia Adasiowi względem sprawunków, które zrobić mieli. Trzeba było kupić tuzin pomarańcz, dwa funty cukierków, laseczkę wanilii i coś tam jeszcze. Adaś pobiegł co tchu za temi sprawunkami do miasta, a panie zaczęły robić miejsce do siedzenia w powozie, co nie było rzeczą tak łatwą, z powodu rozmaitych pakietów i pudełek, któremi wnętrze zapchano. Wreszcie babcia usadowiła się w głębi powozu, a obok niej usiadła Janina.
— Weź koszyczek do ręki, bo się Adaś nie pomieści.
— Jakto, on tu będzie siedział, tak blisko nas? — spytała panna ze zgorszeniem.
— A gdzież go podziejemy?
— Może przecież wygodnie usiąść na koźle, obok Michała.
— A jak nie zechce?
— Przecież nie będzie tak niegrzecznym. Babuniu, niech babunia nie pozwala mu siadać tutaj.
— Ale czemu?
— Ja niechcę — odrzekła zadąsana.
Cóż było robić z kapryśnicą? Nie od dzisiaj babcia przywykła pobłażać jej grymasom; to też i teraz uległa, a panna, korzystając z jej dobroci, zabrała się coprędzej do zużytkowania przedniego siedzenia na swoją korzyść i założyła je tyloma drobiazgami, że gdy Adas wrócił z miasta i zobaczył tę kolekcyą, nie próbował nawet umieścić się w powozie, dorzucił tylko do tego wszystkiego parę paczek, które przyniósł z sobą, siadł na kozioł i ruszyli.
Ruch na ulicach, przez które powóz przejeżdżał z turkotem, wystawy sklepowe, wszystko to zajmowało nadzwyczaj Janinę; po jednostajnem życiu klasztornem każda nowość ją bawiła. Wychyliła główkę przez okno i chciwie chwytała oczami najrozmaitsze przedmioty spotykane po drodze. Ale nawet ta mnogość wrażeń, gwar i ruch uliczny zmęczyły nieprzyzwyczajoną do tego; musiała wsunąć się w głąb powozu i odpocząć trochę. Dopiero kiedy koła zadudniły na moście, wyjrzała znowu i zawołała z uciechą: „Wisła“. Więcej się jeszcze ucieszyła, kiedy się wydostali za miasto, kiedy oczy jej, niewięzione murami, mogły swobodnie biegać po ogromnych przestrzeniach błękitnego nieba, po zielonych polach zbóż najrozmaitszych odcieni; odetchnęła pełną piersią i zawołała, przyciskając do ust pomarszczoną rękę babuni.
— Ach, babuniu, jak tu dobrze, jak miło! Nie ma to jak wieś!
— Użyjesz jej teraz do woli.
— Więc już nie wrócę nigdy do klasztoru.
— Nie. Teraz panna zajmować się będzie drobiem, kuchnią, gospodarstwem domowem, a dla dokończenia edukacyi sprowadzimy do nauki szwaczkę i krawcową.
— Ach, jak to dobrze! Poproszę dziadunia, żeby mi kupił maszynę do szycia — babunia nie widziała jeszcze, jak się to szyje? — Powiadam babci, to robota idzie tak szybko, że aż miło. Będę szyła dla całej wsi, dla wszystkich dzieci.
Droga szła pod górę. Adam zeskoczył z kozła i zbliżył się do drzwiczek powozowych właśnie w chwili, gdy Janina z żywemi gestami opowiadała babuni o cudach maszyny do szycia. Gdy zobaczyła jego głowę, jakby ją kto zimną wodą oblał, ucięła w jednej chwili rozmowę i zrobiła surową, poważną minkę.
— O czemże panie tak rozmawiają? — spytał, wsunąwszy głowę do powozu.
— To nasza zakonniczka tak się rozgadała — rzekła babcia, obejmując wnuczkę spojrzeniem pełnem miłości.
— I o czem-że, jeżeli wolno wiedzieć?
— No, powiedz, zaspokój Janinko, jego ciekawość.
Panienka zesznurowała różowe usteczka i milczała uparcie, nie patrząc nawet na Adama.
Powóz ruszył nieco prędzej i on pozostał w tyle.
— Czemuż on nie siedzi sobie na koźle? — spytała panna, z minką niezadowoloną.
— Cóż ci to szkodzi?
— Michał mógłby prędzej jechać, a tak wleczemy się i Bóg wie kiedy zajedziemy.
— Pospieszyć nie można, bo góra, a powóz ciężki.
Jakby na potwierdzenie tego, konie znowu zwolniły biegu i z trudnością ciągnęły powóz pod górę. Adam zrównał się z niemi. Idąc obok, rozpoczął rozmowę, którą tylko babka podtrzymywała, bo panna, otuliwszy się zarzutką i odwróciwszy oczy w inną stronę, żadnego w niej udziału nie brała, zdając się nawet nie uważać na to, co mówią. Gdy Adam pozostał znowu na chwilkę wtylę, Janina z żywością wzięła babkę za rękę i prosiła:
— Powiedz mu, babciu, żeby nam dał spokój!
— Ale dla czego? dla czego? — spytała babunia, patrząc zdziwionemi oczami na wnuczkę i nie mogąc zrozumieć jej niechęci dla kuzynka.
— Bo jest nieznośny, bo impertynencko patrzy, a ja tego nie lubię.
— Ależ...
— Jak mu babunia nie powie, to ja mu powiem.
— Co takiego? — spytał z uśmiechem Adam, który, zbliżając sie do powozu, usłyszał ostatnie słowa.
Janina zachowała pogardliwe milczenie.
— Jesteś w niełasce, mój Adasiu, u Janinki — rzekła babunia; patrząc filuternie na pannę. — Nie wiem, co za powód.
— U panienek w tym wieku dzieje się wiele rzeczy bez przyczyny — mówił wesołym, żartobliwym tonem. — I ktoby chciał rozumem tu czego dochodzić, i zginie a nie będzie umiał w to ugodzić. Który to poeta powiedział, kuzyneczko.
Janina zapłonęła rumieńcem oburzenia. Niema obraźliwszych istot, jak panienki wychodzące z pensyi, szczególniej jeżeli ktoś w sposób żartobliwy przypomina im dopiero co ukończone szkoły. To też i panna Janina czuła się do żywego dotkniętą pytaniem Adama i poprzysięgła sobie w duszy „na nie wiedzieć co“ (wyrażenie pensyonarek), że mu tego nigdy w życiu nie przebaczy.
Powóz stanął na szczycie góry i Adam wsiadł na kozioł. Janina odetchnęła swobodniej, że nareszcie uwolniła się od towarzystwa nieznośnego kuzynka, i konie ruszyły szparko na dół. Zaczęła znowu gawędkę z babcią: układała z nią program przyszłych zajęć na wsi, zapytywała o znajomych z sąsiedztwa, lub opowiadała o swoich koleżankach z pensyi.
Tymczasem słońce schowało się za ametystowe góry; złociste promienie, całując po drodze obłoki wałęsające się po niebie, biegły za niem i chowały się jedne po drugich. Przeczysty błękit zmienił się na seledyn, potem ciemniał coraz więcej i zmrok przysypywać zaczął ziemię popielatą barwą, za którą przedmioty stawały się coraz niewyraźniejsze, coraz więcej zlewały się w ogólne kontury. Kiedy z gościńca skręcił powóz na boczną drogę, już było zupełnie ciemno.
We wsi, przez którą przejeżdżali, widać było przez małe szybki ognie, przy których gotowano wieczerzę. Tu i owdzie, na tle sieni oświeconej łuczywem, czerniły się głowy ludzi siedzących na progu przed chatą, a w dali słychać było szczekanie psów.
Janina wsłuchała się, zapatrzyła; każdy szczegół ją zajmował, bo wszystko przypominało jej miłe chwile spędzone na wsi. Tu skrzypiał żuraw przy studni, z której czerpano wodę, tam za chatami koło stawów rechotały żaby, odzywały się czajki tak żałośnie, że zapomniała nawet o babci i długo nie odzywała się do niej. Dopiero kiedy minęli kuźnię, w której koło wielkiego ognia kręciło się kilka czarnych postaci, zwróciła się do babci.
— To Stach kowal, prawda? Więc minęliśmy już Przyłęczę. To do Jaworowa niedaleko. O! już ta figura — mówiła, wskazując na figurę przydrożną, która wyraźnie czerniła się na ciemnem tle nieba — gdzieśmy to z panną Ksawerą (była to jej bona) chodziły wieczorem na Anioł Pański. Niezadługo będzie rzeka, a ztamtąd już tylko... O, patrz babuniu, już widać światełko w naszem dworze. Tam dziadunio pewnie niecierpliwi się, że nas tak długo nie widać. O, już rzeka! zawołała ucieszona, usłyszawszy szum i pluskanie wody pod kopytami końskiemi.
Schyliła się z powozu, aby ręką dotknąć wody.
— Janinko, co robisz? spadniesz! — zawołała przestraszona babcia.
— O nie, babuniu! Jaka ciepła woda! Zaraz jutro pójdę się kąpać.
Gdy konie wydostały się z wody i biegły cicho po piasczystej drodze, Janinie coś przyszło nagle do głowy i zawołała na Michała, żeby stanął.
— Cóż to będzie nowego? — spytała babka.
— Niech się tu babcia trochę zatrzyma, żeby turkotu nie usłyszeli we dworze, a ja pobiegnę naprzód, zrobię dziadunowi niespodziankę. To się dopiero zadziwi, jak mnie tak nagle zobaczy.
— Niech chociaż Adaś idzie z tobą; tak ciemno!
— Nie chcę, nie chcę ja sama trafię.
— Ale psy — zauważył Adam.
— Psy mnie znają lepiej niż pana, obejdę się bez obrony — rzekła i frunąwszy, jak spłoszony ptak, zniknęła w ciemności, zanim Adam zdecydował się zejść z kozła.
— Mogą jej psy nie poznać, pobiegnę.
— Daj pokój, nic jej się nie stanie, a gotowaby ci jaką niegrzeczność znowu powiedzieć.
— Ależ to ziółeczko z tej kuzynki mojej!
— Najpoczciwsze serce.
— Tylko zepsute przez babcię i dziadunia.
— Cóż chcesz, to nasza cała pociecha; nie mamy już nikogo prócz niej.
W czasie, kiedy tak rozmawiali, osóbka, o której toczyła się rozmowa, biegła szybko pod górę ku dworowi; od śpiesznego biegu i wzruszenia serduszko biło jak młotem i twarz była w płomieniach. Kiedy dobiegła do bramy, ogromne psy z głośnem szczekaniem rzuciły się ku niej, ale poznawszy swoją dobrą znajomą, poczęły się łasić, kręcić z uciechy ogonami i lizać jej ręce. W podskokach uwijały się koło niej, dobijające się o jej powitanie. Jeden drugiemu zazdrościł i, odpychając się wzajemnie, cisnęły się do niej. Pogłaskała obu i pobiegła pod okno.
Dziadek siedział przy stole, nakrytem już do wieczerzy i czytał gazetę. Obleciała dom naokoło, weszła przez garderobę, dała znak paluszkiem zrywającej się pokojówce żeby milczała i wsunąwszy się na palcach do jadalnego pokoju, stanęła za dziadkiem i nagle zakryła mu oczy rękami.
Starowina w pierwszej chwili przeląkł się.
— Kto to? — zawołał i chwycił za ręce, co mu zasłaniały oczy. — Panno Ksawero, cóż to ma znaczyć?
— Janina wybuchnęła głośnym uśmiechem, że ją wziął za pannę Ksawerę.
— Dziadzio mnie nie poznał?
— A ty zkąd się tu wzięłaś figlarko? — pytał tuląc ją do siebie i całując w głowę.
— Spadłam z księżyca...
— Gdzie babcia?
— A czy ja wiem — spytała, ruszając z udaną obojętnością ramionami.
— No, no, nie żartuj-no; cóż się stało?
Chciała grać dalej komedyą, ale w tej chwili Michał palnął z bata i powóz zatoczył się przed ganek. Niebawem weszła do pokoju babunia z Adamem.
— A to mnie tu ten berbeć nastraszył — odezwał się dziadek. — Ja sobie siedzę najspokojniej, a tu łap mnie...
— I wie babunia za kogo mnie dziaduś wziął? Za pannę Ksawerę.
— No, bo takie delikatne ręce. Myślę sobie: ktoby to mógł mieć inny, jak Ksawera.
— A zkąd-że to pan małżonek tak zna ręce panny Ksawery? — spytała babcia.
— Ależ Anusiu...
— No, no, będziesz mi się musiał wytłumaczyć z tego — mówiła, uśmiechając się — a tymczasem dawajcie kolacyą, bo Janinka musi być porządnie głodna i Adaś także.
O Adasiu nie wiem napewno; ale co panienka, to wcale nie myślała o jedzeniu. Nasyciła ją radość, że już jest w domu, Rozglądała się z uciechą po pokojach, zajrzała w każdy kącik, pociągnęła za sznurek od zegara, żeby usłyszeć kukułkę kukającą godziny, pomacała figurki porcelanowe na komodzie, obejrzała klucze wiszące przy drzwiach, wsunęła się do sypialnego pokoju dziadków, gdzie się paliła lampka przed obrazem; była i w garderobie, żeby się przywitać z panną Ksawerą i Rózią, dziewczyną do obsługi. Zachwycała się wszystkiem i co chwilę powtarzała: jak tu ładnie, jak tu miło! choć pokoiki były wcale niewykwintne, nizkie, z białemi ścianami i niewielkiemi oknami. Mieszkanie to rajem jej się wydawało; tylko dziwiło ja[2], że wszystko wydawało jej się daleko mniejsze niż dawniej. Ten stół naprzykład, na który właśnie stawiano półmisek z dymiącemi się ziemniakami, byłaby przysięgła, że dawniej o wiele był większy i wyższy.
— No, siadaj — rzekła babka, nalewając z wazki kwaśne mleko na talerze. — Adasiu, ty obok Janinki.
— Nie, ja przy dziadku, ja przy dziadku — zawołała broniąc się od sąsiedztwa kuzynka i usiadła miedzy babcią a dziadkiem.
To otoczenie wpłynęło tak na nią, że więcej mówiła, niż jadła. Chciała się nagadać z dziadkami za ten cały rok, przez który ich nie widziała. I byłaby jeszcze więcej mówiła, gdyby nie obecność kuzyna, która krępowała jej swobodę. Ile razy spojrzała w stronę, gdzie on siedział, urywała opowiadanie. Gniewało ją, że tak wlepiał w nią oczy i słuchał, co ona mówiła. Na co on ma słuchać, kiedy ona to nie dla niego, tylko dla dziadków opowiada?
— No, a jakże tam ze świadectwami? — spytał dziadek, po zaspokojeniu pierwszego apetytu.
— Podobno nagroda — wyrwał się Adam, za co dostał spojrzenie panny, który mu najwyraźniej mówiło: siedź sobie pan cicho, kiedy się pana nie pytają.
To mu powiedziała oczami, a dziadkowi odrzekła:
— Zaraz dziadzi pokażę mam w tor...
Tu urwała, spojrzawszy po sobie i na stołek, gdzie leżała jej zarzutka i kapelusz.
— O mój Boże!
— Co się stało? — spytała babcia.
— Moja torbeczka... musiałam ją zgubić.
— To chyba, jak wysiadałaś z powozu, pasek się może rozwiązał.
— Pójdę poszukać — rzekł Adam, zrywając się.
— Możeby Jaśka posłać z latarnią — odezwał się dziadek.
— Znajdę i po ciemku. Nauka to światło, a że to świadectwo z odbytych nauk, więc powinienem po ciemku trafić do niego.
To powiedziawszy, z uśmiechem wybiegł.
— Widzisz jaki on grzeczny — zaczęła chwalić babcia — po nocy biega dla ciebie, choć niekoniecznie starasz mu się podobać.
— Ja, jemu?... Może mam mu jeszcze dziękować za to, że tak sobie żartuje ze mnie na każdym kroku? Babcia powinna mu zakazać i dziadunio także, bo to jest lekceważenie.
Oboje staruszkowie roześmieli się z poważnej miny, z jaką powiedziała te słowa.
— Jeżeli nie, to ja mu sama dam to uczuć. Jak babcię kocham, tak się ani słóweczka do niego nie odezwę.
— Choć podziękować mu będziesz musiała.
— Można dziękować i bez słów, ot tak. — Tu kiwnęła główką poważnie, protekcyonalnie i dumnie.
— Więc będziecie grali w mruczka — rzekł dziadek. — A to będzie zabawnie. Ciekawym kto kogo przetrzyma.
Starzy w ten sposób żartowali sobie z panienki, która jednak pomimo tego coraz poważniejsze stroiła minki na spodziewany powrót Adama.
Wrócił w dobry kwandrans, ze zgubą w ręku, którą oddał Janince, za co dostał ów protekcyonalny ukłon bez słów, którego próba odbyła się w czasie jego niebytności. Gniewało ją to, że musiała mu dziękować.
Dziadek wziął w rękę świadectwo i chciał je głośno czytać, ale panna na wszystkie świętości prosiła go, żeby czytał po cichu. Zrobiła to także ze względu na obecność Adama. Nie życzyła sobie, aby on słyszał, co o niej pisano, choć pisano bardzo pochlebnie.
Czas jakiś jeszcze potem ciągnęła się gawędka; dopiero kiedy kukułka wykukała jedenastą, dziadunio pierwszy zaczął namawiać do spania, z okazyi że babunia zmęczona drogą, potrzebuje wypoczynku, a i młodym wczesny sen nie zaszkodzi. Nim się jednak rozeszli, była jeszcze długa dysputa między staruszkami, gdzie umieścić Janinkę. Dziadek chciał, żeby jak dawniej, sypiała z nimi; kazał jej nawet znieść z góry jej dziecinne łóżeczko, w które kto wie czyby się była teraz zmieściła. Babcia zaś utrzymywała, że to nie uchodzi, aby panna dorosła sypiała obok dziadka, że to nieprzyzwoicie i kazała jej posłać tymczasem w bawialnym pokoju. Adasia zaś, który dotąd zajmował ten pokój, przeniesiono do kancelaryi.
Poszedł tam ze świecą, ale nie zabawiwszy długo, wyszedł na ogród. Noc była prześliczna. Księżyc niedawno wysunął się z za ciemnego świerkowego lasu; srebrne światło jego bieliło się na drobnych listkach róż, przekradało się przez gęstą grabową aleję i tworzyło w jej ciemnościach fantastyczne figury. Nad moczarami, które ciągnęły się z drugiej strony płotu, unosiła się mgła, także pośrebrzona promieniami księżyca.
Adam chodził czas jakiś po ścieżce, która szła brzegiem ogrodu, a zkąd szeroki otwierał się widok, bo wzgórze, na którem stał dwór, w tem miejscu się właśnie kończyło. Potem usiadł na ławeczce wśród jesionów, skręcił papierosa i, zapaliwszy go, oddał się dumaniom.
O czem dumał?... Któż to odgadnie. Myśl młodzieńcza ma szybkie skrzydła; wspomnienia jej nie obciążają, ale za to cała przyszłość otwarta przed nią i wszystko wydaje jej się możebnem. To tylko pewna, że często wśród marzeń jego przewijała się jasna główka kuzynki. I nic dziwnego: od dziecka nazywano ją jego narzeczoną, przyzwyczaił się do tego i uważał ją jako własność swoję, jako dopełnienie siebie. Kapryśne zachowanie jej się względem niego uważał za przelotny grymas dziewczęcia, który ustąpi przed wolą starszych i jego miłością. Wolał ją widzieć taką, niż zwracającą na niego sentymentalne spojrzenia i wzdychającą za każdem słowem. Dąsy Janiny były rodzajem pieprzyku, który zaostrzał apetyt, przeszkodę, którą młodzieńcza jego odwaga obiecywała sobie pokonać bez trudności.
Z tą nadzieją wracał do siebie, nucąc jakąś wesołą piosenkę, nagle ucichł, bo zbliżając się do dworku, spostrzegł w saloniku okno otwarte, a na jasnem tle światła lampki, główkę Janiny, opartą na rączce. Zadumała sie widać mocno, bo nie słyszała jego kroków. Miłość własna podszepnęła mu, że marzy o nim. Był pewny, że pod wpływem tajemniczej, poetycznej nocy, która i jemu rozmiękczyła serce i rozmarzyła głowę, Janina będzie przystępniejszą słodkim uczuciom. Dla tego podsunął się pod okno, aby zawiązać z nią rozmowę. Ale zaledwie zapytał jej: kuzyneczka nie śpi jeszcze? — panna zerwała się co tchu, zamknęła okno z trzaskiem i spuściła sztory.

„A to dzika dziewczyna!“ pomyślał sobie Adam i i[3] skonfundowany tą sceną, wrócił kwaśny i zły do siebie.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędnie powtórzone za.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – .
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: zbędnie powtórzone i.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.