Projekt Akademii Literatury Polskiej/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Projekt Akademii Literatury Polskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Wydanie drugie
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

Instytucya Akademii Literatury Polskiej powinnaby zrzeszyć i reprezentować ogół piszących wszystkich dzielnic Polski i emigracyi. Zarząd tego ciała powinienby się składać z najgodniejszych pisarzy i musiałby ulegać zmianie co rok, czy co dwa lata, dla uniknięcia majoryzacyi kierunków literackich jednych przez drugie, oraz z obawy przed wytworzeniem się wszelkiego rodzaju magnateryi, matadoryzmu klik i zespołów, które mocą posiadania przydługiej władzy mogłyby szkodliwie oddziaływać na swobodę ujawniania się kierunków i prądów nowych. Zarząd ów byłby instancyą dla obrony samotnego pracownika literackiego w rozległej dziedzinie materyalnego życia, która aż dotąd była dlań wrogim «światem». Czy ktokolwiek pomyślał kiedy w Polsce o tem, że literat musi prowadzić samodzielne do swych prac studya, równie jak «uczony», przesiadywać w bibliotekach, szperać w starych i nowych rękopisach, odbywać niezbędne podróże, poznawać stare i nowe kultury świata, oglądać własnemi oczyma lądy i morza, zwiedzać obce miasta i zgromadzone w nich skarby sztuki, skoro współpracownikiem tej właśnie dziedziny życia jest w swej ojczyźnie? Tylko młodzieniec, «pracujący na polu naukowem», zasługuje na obfite stypendya, na rekomendacye, polecenia, ułatwianie wstępów do instytucyi naukowych, muzeów, galeryi, bibliotek, na opiekę i obronę Literat idzie zawsze własną drogą, z boku czy z tyłu, a na poparcie zamierzeń bynajmniej nie zasługuje. Ma on nietylko prawo do szpitalnego łoża i wspólnego dołu «ubogich », jak Norwid, — do samobójstwa, jak Stebelski, Bałucki, Wroczyński, ale nadto ma prawo do tego, żeby być posądzonym o szpiegostwo, żeby przez potężne partye polityczne wobec milczącego ogromu widzów być bitym knutem śmiertelnych zniewag, pod razami tego knuta skonać i na kościach bezsilnych dźwigać kamień hańby, kędyś na cmentarzu florenckim, jak Stanisław Brzozowski. Dotąd niema dowodu winy tego człowieka, a kara wymierzona została, jak po najbewzględniejszym wyroku. Byłem jednym z tych niewielu (Karol Irzykowski, Mieczysław Limanowski, Tadeusz Miciński, Wacław Nałkowski, Zofia Rygier-Nałkowska, Władysław Orkan, Ostap Ortwin), którzy podczas procesu, sprawowanego w Krakowie przez partyę socyalistyczną, naskutek oskarżenia Stanisława Brzozowskiego o należenie do liczby członków «ochrany» warszawskiej przez byłego agenta tejże «ochrany» Bakaja, żądali dodania do grona sędziów, członków partyi, jednego przynajmniej literata. Żądanie to zostało wówczas odrzucone. Gdyby taki członek ze strony literatury brał był udział w owym niedokończonym procesie, możnaby było zażądać od niego, ażeby tę sprawę poruszył nanowo, gdy po upadku caratu i rewolucyi rosyjskiej ogłoszona została długa lista szpiegów i prowokatorów, a w liście tej niema nazwiska Stanisława Brzozowskiego. Dążenie do wyjaśnienia prawdy w tej ohydnej sprawie mogłaby wszcząć tylko Akademia Literatury Polskiej. Mogłaby zażądać od owego partyjnego sądu aktów i dowodów, mogłaby, przeprowadziwszy dochodzenie, zmyć z pamięci Stanisława Brzozowskiego znak haniebny, albo, w razie udowodnienia winy, nazawsze to nazwisko z kart literatury narodowej wykreślić.
Warto tutaj przypomnieć drugą sprawę, którą znam dobrze, gdyż żywy w niej brałem udział, — tak zwaną sprawę rapperswilską. Grono osób żądało publicznie usunięcia z muzeum w Rapperswilu falsyfikatów i najrozmaitszych nonsensów, ułożenia wartościowych przedmiotów, tam zgromadzonych, w pewien porządek, któryby cudzoziemcowi, jak to było w intencyi założyciela, dawał pewien obraz kultury polskiej. Do obrony nie czego innego w istocie rzeczy, tylko właśnie falsyfikatów, stanęli ławą, powołani przez zarząd muzealny, młodzi profesorowie uniwersytetu jagiellońskiego, prawnicy z Krakowa i Lwowa i rozmaici luminarze ze wszystkich dzielnic. Korzystając z braku świadków, których w ciągu trzech dni trwania sądu niepodobna było dostawić z rozmaitych krańców Europy, oraz nie uwzględniwszy trudności w zgromadzeniu dokumentów, sąd, ad hoc z owych luminarzy złożony, wydał wyrok, potępiający akcyę krytykującą. Przeciągnięto wówczas w prasie polskiej, a nawet w obcej, nazwiska wszystkich śmiałków, którzy odważyli się stosunki rapperswilskie w świetle prawdy ukazać, przez wszelkie wypróbowane co do skuteczności komplety oszczerstw i wyzwisk. Wówczas, zgromadziwszy wszelkie dowody, napisałem broszurę p. t. O przyszłość Rapperswilu, gdzie cytatami i danemi, absolutnie stwierdzającemi prawdziwość pierwszego oskarżenia, wykazałem istotę rzeczy. A dziś? Po śmierci głównych przedstawicieli dawnego zarządu muzealnego nowa dyrekeya usunęła wszystko, co w mojej broszurze do wyrzucenia zostało wskazane, i urządziła, jak słychać, wartościowe zbiory tameczne według rady sponiewieranych wówczas krytyków, — czy ze zmianami, lecz w myśl podanych wskazówek.
Gdyby wówczas, gdy swą broszurę pisałem, istniała Akademia Literatury Polskiej, byłbym wezwał jakiś urząd polski do współdziałania w obronie najsłuszniejszej sprawy. Wtedy apelowaliśmy do społeczeństwa, t. j. do pustki, pełnej chaosu. Prasa rada była setnie ze «skandalu». Roiło się od korespondentów, bo przecie pachniało zwadą. Przeprowadzenie sprawy z bezwzględnym pożytkiem dla społeczeństwa, wykonanie Ciężkiej roboty, o które się zwada toczyła, pokryło, oczywiście, obojętne i lekceważące milczenie.
Nastręcza się jeszcze sprawa sprowadzenia do ojczyzny zwłok Juliusza Słowackiego, poruszona i podjęta przez pewne koła literackie i dziennikarskie w Warszawie z racyi rocznicy poety. Należałem do nielicznej grupy piszących (Wacław Berent, Artur Górski, Ignacy Grabowski, Jan Lorentowicz, Ignacy Matuszewski, Zenon Przesmycki, Stanisław Wyrzykowski), która sprzeciwiała się usilnie na publicznem zebraniu w Warszawie sprowadzaniu popiołów wielkiego poety do kraju, zanim duch jego nie został sprowadzony, niepoznane, a nawet w całości nieogłoszone dzieła. Uchwalono tam jednak ogromną większością głosów, ażeby te popioły do kraju sprowadzić. Taką samą uchwałę powziął wiec publiczny w ratuszu krakowskim pod przewodnictwem marszałka krajowego, decydując zarazem o złożeniu ich w grobach Wawelu. Tymczasem, ówczesny biskup krakowski, ksiądz kardynał Puzyna, oparł się temu postanowieniu. Wówczas rada miejska krakowska i owe koła literacko-dziennikarskie w Warszawie pokryły sprawę głębokiem milczeniem. Znajdując, iż takie jej zakończenie uwłacza godności poety, wraz z kilkudziesięciu pisarzami i artystami podpisałem odezwę, proponującą sprowadzenie zwłok Słowackiego do ojczyzny i złożenie ich w skalach Kościelca, skoro raz zdecydowano, iż mają być do ojczyzny sprowadzone, a na Wawelu złożyć ich nie wolno. Wskutek wyboru grupy pisarskiej, podówczas w Paryżu przebywającej, redagowałem tekst wspomnianej odezwy. Spotkała się ona, oczywiście, z protestami i zaprzeczeniami, a Jan Gwalbert Pawlikowski w swoim «Lamusie» traktował ów pomysł w taki sposób, jak to jest tylko w naszym świecie literackim możliwe.
Gdyby istniała była wtedy instytucya literacka, której założenie proponuję, niemożliwąby to było rzeczą, aby genialny poeta doznał tej zniewagi, iż społeczeństwo zdecydowało o przewiezieniu jego popiołów do ojczyzny, a następnie, wskutek veto jednego człowieka, rozmyśliło się i swej dobrowolnej decyzyi ani tak, ani inaczej nie zrealizowało, — tych zaś, którzy pragnęli znaleźć jakieś w tej sprawie wyjście, sponiewierało najbrutalniej.
Są to zajścia przedawnione i, wobec ogromu i doniosłości zagadnień, które teraz mamy przed sobą, drobne, niezasługujące na wspomnienie. Lecz jest ich ogromna ilość. Szereg takich spraw przedawnionych i nieaktualnych można przedłużyć i doprowadzić aż do chwili bieżącej. Omówienie wszystkich, które wytworzył czas wojenny, z natury rzeczy trzeba odłożyć nie na bok, lecz na później, gdy nieskrępowane pióro będzie mogło zetknąć się z papierem. Narazie trzeba choć w ogólnych zarysach wskazać na konieczność uniezależnienia literatury, jako sztuki wolnej, od wpływu i przemocy partyi politycznych, klik władających dziennikami, ugrupowań społecznie skrajnych w jednym lub drugim kierunku, reakcyjnych, postępowych, czy bezbarwnych.
Powtóre — należy dążyć do wyemancypowania twórczości literackiej z pod władzy i dyktatury księgarzy, nakładców, spółek wydawniczych i przygodnych mecenasów.
Po trzecie — dążyć do ukrócenia uroszczeń tak zwanej krytyki[1] i do wytępienia rozpowszechnionej recenzyi dziennikarskiej, najczęściej bezimiennej, uprawianej przez rozmaitych frantów i hapencucyków dziennikarskich, wstydzących się ujawnienia swych nazwisk, gdy szkalują i szarpią prace imiennie podpisane. Należałoby dążyć do paraliżowania mafii, spokojnie wymierzanych w prasie na pisarzach niedogodnych dla różnych politycznych i społecznych zrzeszeń, do niszczenia zorganizowanych napaści, naganek, wyszczuwań, wyziębień i sztucznych wymilczeń talentów młodych, nowych, nieuznanych i samoistnych.
Motywy, których część tutaj przytoczyłem, oddawna nasuwały mi przed oczy konieczność znalezienia środka zaradczego.
Utworzenie stałej instytucyi literackiej nie byłoby panaceum na wszelkie niedomagania, lecz usunęłoby, jak mniemam, złe zasadnicze. Instytucyę tę proponowałbym nazwać imieniem «Miriama», pracownika w dziedzinie rozszerzenia kultury polskiej — najwyższej zasługi. Przysporzył on piśmiennictwu narodowemu wielkiego poetę Cypriana Norwida, wydobywszy go poprostu z głębi ziemi, gdzie wraz ze swem genialnem dziełem przez ciemnotę współczesnych został wrzucony. Obecnie odkopuje drugi posąg naszej kultury — Hoene-Wrońskiego. Ile zaś trudu i jakich środków zużycia wymaga takie odkrycie wskaże przypowiastka, którą tutaj przytoczę dla zilustrowania rzeczy.
Poszukując pism Hoene-Wrońskiego, Zenon Przesmycki długo pracował w Marsylii, gdzie znalazł część materyałów. Skopiowawszy własnoręcznie, gdyż tego przepisy archiwalne wymagały, wszystko, co tam było, udał się na wypoczynek w Alpy. W okolicach Chamonix po forsownej wycieczce, podczas zawiei i wielkiego zimna, trafił w wysokich górach do oberży, gdzie znalazł komin z tlejącymi węglami. Mając w tłomoczku podróżnym nieco zapasów i trunków, Miriam rozgościł się w izbie i zabierał do noclegu, gdy do drzwi schroniska zakołatał drugi spóźniony turysta. Był to Anglik, zaskoczony również w górach przez burzę. Przemoknięty do ostatniej nitki, drżący z zimna, strudzony i wygłodniały, nie miał już ze sobą nic do posiłku i rozgrzania się, gdyż wszystko spożył był w ciągu wyprawy.
Przysunął się tedy do ognia i suszył odzienie. Polak poczuł się do obowiązku gościnności z racyi wcześniejszego zajęcia miejsca. Napoił i rozgrzał przybysza mocnym alkoholem, podzielił się zapasami, odzieżą i łożem. Po przepędzeniu nocy, rozstając się, wdzięczny Anglik prosił, żeby Miriam uważał go za swego dłużnika i zechciał odwiedzić, gdyby kiedy losy rzuciły go do Anglii. Z biletu, który zostawił, wynikało, iż jest to główny dyrektor Royal Observatory w Greenwich. W jakiś czas później Zenon Przesmycki udał się do Anglii, gdyż większość nieznanych rękopisów Hoene-Wrońskiego tam się znajdowała. Ze spisów tych papierów okazało się, iż właśnie w obserwatorium w Greenwich złożone są naukowe pomysły i matematyczne prace wielkiego tułacza. Uzbrojony w bilet przygodnego współtowarzysza noclegu w Alpach, Miriam udał się do obserwatoryum. Ale u wejścia oświadczono mu, iż nikt absolutnie nie ma tam prawa wstępu z poza sfery upoważnionych do tego specyalistów i osób, posiadających świadectwa od dyrekcyi. Z. Przesmycki zademonstrował cenny bilet i po rozmatych perypetyach został wpuszczony. Dyrektor powitał swego współkompana i uprzejmie do siebie zaprosił. Na przedłożoną prośbę o pozwolenie skopiowania rękopisów, kazał natychmiast fascykuł wyszukać i ułatwił odpisanie. Tak pomyślnie załatwiwszy sprawę w jednej instytucyi, nasz poszukiwacz Wrońskiego ruszył do gmachu admiralicyi, najwyższej władzy i instancyi w sprawach morskich, gdyż i tam, w ministeryum marynarki, znajdowały się jakoweś projekty, składane przez naszego mistyka. O  dopuszczeniu jednakże do archiwum «pięciu lordów admiralicyi», nie chciano nawet słyszeć, a udzielenia odpisów wręcz odmówiono. Ale powołanie się na to, że Greenwich, najniedostępniejsza z instytucyi angielskich, zezwoliła na wstęp i nie odmówiła kopii, — podziałało. Po sprawdzeniu faktu wpuszczono petenta do wnętrza, kazano wyszukać w archiwum manuskrypty 1  pod ścisłym dozorem dano je przepisać. Zbogacony o te dwa sukcesy Zenon Przesmycki pewnym już krokiem ruszył do Foreign-Office, ministeryum spraw zagranicznych, gdyż i tam były referaty i projekty HoeneWrońskiego. Po niemałych korowodach, z powoływaniem się na obserwatoryum i admiralicyę, dopuszczony został przed oblicze ówczesnego sekretarza stanu do spraw zagranicznych. Gdy wyłuszczył swą prośbę o przejrzenie i odpisanie papierów genialnego Polaka z początku dziewietnastego stulecia, dostał bezwzględną rekuzę. Angielskie ministerfum spraw zagranicznych nie mogło żadną miarą dopuścić cudzoziemca do swych aktów, nawet dawnych. Ale wtedy Miriam stanął do oczu ministrowi. Oto on, dyspozytor sił potencyi angielskiej, trzymający rękę na sterze jej nawy, kierownik tylu potęg, dzieł i praw na kuli ziemskiej, odmawia prawa do poznania pożółkłych kart — komu? — Polakowi, członkowi narodu skrzywdzonego przez wszystkie siły świata i zapomnianego przez wszystkich^ — pozbawia ten naród ostatniej własności, promienia geniuszu, zachowanego w zwitkach papieru, — solidaryzuje się z tymi, którzy wydarli nam wszystko — sławę, wolność, szczęście, język, kulturę...
Cień wzruszenia przesunął się przez oblicze angielskiego męża stanu. Za naciśnięciem krążka od dzwonka elektrycznego ukazał się urzędnik, a w kilkanaście minut później teka z pismem Hoene-Wrońskiego leżała na stoliku, przy którym pod okiem specyalnego delegata zasiadł Miriam do swej pracy wskrzesiciela geniuszów.

Działo się to wówczas, gdy nad ziemią ojczystą panowali Hurko i Bismarck i gdy nazwa Polski nie istniała. W anegdocie, którą przytoczyłem z pamięci, streszcza się całkowity ogrom owoczesnego nieszczęścia Polski. Zatarł już był wiatr ślady wielkiego tułacza, samotnika, żebrzącego o posłuch dla genialnych snów swego ducha, obejmujących wieszczemi skrzydłami ziemię i niebiosa, świat i zaświat, wsród krwawego doświadczenia o każdej godzinie.

«... come sa di sale
Lo pane altrui, e com’é duro calle
Lo scendere e il salir per l’altrui scale».

Po nich to szedł ów drugi, zbierając troskliwie trudy, myśli, marzenia i wielką mękę tamtego. Nikt go do tej pracy odkrywcy, zapomnianych, nie delegował, nikt go nie wspierał i nikt nie udzielił rekomendacyi. Nie miał poza sobą ambasady, akademii, ciała naukowego. Sam jeden był godnym i dostojnym ambasadorem rzeczypospolitej ducha, wielkiej krainy, okrytej ciemnością, niedolą, smutkiem i milczeniem. Trudził się dla potrzeby swej duszy i naprawy krzywdy, wyrządzonej przez innych wielkim zmarłym. O jego pracy, jako poety, krytyka, tłomacza, redaktora Chimery, wydawcy pism Cypryana Norwida, organizatora muzeoznawstwa, nowatora w sztuce reprodukcyi arcydzieł, artystycznego drukarstwa i t. d. nie mogę się tutaj rozwodzić. Albo ktoś doniosłość tych prac i zabiegów zna i rozumie, a w takim razie musi je oceniać należycie, albo te sprawy są mu obojętne i obce.
Według mnie Zenon Przesmycki spełniał oddawna sam te zadania, które należałoby wykonywać siłami zbiorowemi. Zasługa jego w zakresie rozszerzenia i pogłębienia kultury polskiej równa się zasłudze, położonej niegdyś w innej sferze i formie, — Józefa Ignacego Kraszewskiego. Dlatego to proponuję, ażeby instytucyę literacką, o ile powstanie, nazwać «Akadernią Literatury Polskiej imienia Miriama».
Jakże tę myśl zrealizować?
Przypuszczam, iż rzecz ta może się począć w sposób najprostszy. Jakiekolwiek liczniejsze grono pisarzy, o ile ta myśl trafi do ich przekonania, — redakcya którego z pism literackich, — czy dawniej istniejące «Towarzystwo pisarzy polskich» — podejmie trud ułożenia formalnego statutu i poweźmie inicyatywę rozesłania listów do osób istotnie pracujących na polu literackiem z wezwaniem do pisemnego głosowania, kogoby uważały za najgodniejszego do zajęcia miejsca w pierwszym zarządzie Akademii literackiej imienia Miriama[2]. Akademia Literatury Polskiej w chwili swego założenia nie będzie posiadała ani jednego grosza. To prawda. Ale cóż z tego? Pierwszy zarząd zakrzątnie się około znalezienia jakichś funduszów. Będzie on się mieścił w jednem z miast Polski, — może w stolicy, w Warszawie, — w małej zapewne izdebce. Lecz skoro tylko wybrany zostanie i pocznie urzędować, utworzą się w łonie świata literackiego sekcye, przypuśćmy, językowa, przekładów z języków obcych, wydawnicza, obrony prawnej, sądowa i t. d.
Już może ten pierwszy zarząd zdoła wyróżnić pisarzy pierwszej wody, choćby wydali jeden jakiś tomik, a jeśli nawet nie będzie mógł dać im pieniężnej nagrody, stypendyum na podróż i studya, to przez to wyróżnienie zdoła niejednego ocalić od zguby, od ciężkich robót w dziennikarstwie, albo zmajoryzowania przez lichotę. Z czasem pieniądze się znajdą. Może już pierwszy zarząd zdoła zorganizować ogólny plan biblioteki przekładów i wejść w porozumienie z księgarzami co do jego zrealizowania. Nie doradzałbym tylko kierownictwu Akademii Literatury Polskiej zamieniania jej na towarzystwo wydawnicze, drukowania i sprzedawania tworzącego się piśmiennictwa doby bieżącej. Poeci i literaci są twórcami, producentami dzieł sztuki pisarskiej. Sprzedażą tych dzieł, rozrzucaniem ich po świecie trudnią się zawodowi kupcy, czyli księgarze. Zarabiają oni na tym procedurze znaczne, a nawet wielkie sumy, ponieważ wkładają w przedsiębiorstwa handlu książkami kapitały, zakładają i utrzymują ogromne sklepy, składy, najmują sztaby pracowników księgarskich, wchodzą w stosunki handlowe z licznemi i dalekiemi faktoryami, oraz są od nich materyalnie zależni. Akademia Literatury Polskiej winna wyrządzić pisarstwu polskiemu najprostszą usługę: unormować raz na zawsze stosunek poetów do księgarzy, wyznaczając minimum honoraryum autorskiego w stosunku ¼ czy ⅓ od ceny księgarskiej tomu, czy egzemplarza dzieła. Ona to również przez jeden ze swych organów powinna zaprowadzić rzetelne wykazy ilości egzemplarzy przez księgarnie drukowanych. Wówczas nie będzie potrzeby tworzenia sztucznych i nienaturalnych wydawnictw, prowadzonych przez literatów, naiwnych w świecie kupiectwa, nieposiadających przecie ani księgarni, ani kapitałów, sztabów funkcyonaryuszów, środków reklamiarskich, stosunków, obowiązujących w świecie handlu książkami. Gorzkie doświadczenie w wydawnictwie «Książka» aż nadto dobitnie pouczyło pewne grono pisarzy, czem jest spółka wydawnicza tego rodzaju. Akademia Literatury Polskiej winna podjąć i opracować plan wydania naszych wielkich pisarzy. Jestem najmocniej przekonany, iż niewiele upłynie czasu, a instytucya ta posiędzie własny gmach, bibliotekę, archiwum, da impuls do budowy teatru imienia Słowackiego i wzniesie muzeum literatury polskiej.





  1. Twórczość literacka w Polsce bardziej, niż gdziekolwiekindziej na świecie, podlega nieustannemu nadzorowi i admonicyom. Nasi pisarze, pracujący dzisiaj, traktowani są, jako czeladka, powierzona pieczy doświadczonych ekonomów, włódarzy i karbowych, świadomych, jak należy uprawiać niwę literatury narodowej, co czynić, zarówno w dzisiejszym dniu roboczym, jak i nazajutrz. Zadania owych kierowników twórczości spełniają liczni «krytycy». Czeladź literacka w Polsce, jak wszelka inna tego padołu, buntuje się nietylko w duchu, lecz fizycznie przeciwko świadomym rzeczy podstarościm, raz wraz rozbiega się z pod bata w różne strony, usiłując prowadzić robotę według swego rozumienia, według widzimisię każdej z poszczególnych jednostek. Najwybitniejszy dowód i okaz takiego mentorstwa «krytyki» można obserwować w artykułach i wielkich bryłach papieru, zbroszurowanych w olbrzymie tomy, naprzykład, pod tytułem «Legenda Młodej Polski» — wymienionego wyżej Stanisława Brzozowskiego. W «Pamiętniku» swoim, wydanym przed wojną, pisze on: «Dlaczego nie mogę pracować, jakbym mógł, bo mógłbym. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenie i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać »...
    Widzimy więc, jakie to szczytne ambicye rozsadzają łona krytyków. Jakże znakomicie miałaby się literatura w Polsce, gdyby jej charakter, ustalał jeden dyspozytor! Wszystko wtedy byłoby uproszczone i nie mieliby tak wielkich utrapień liczni pątnicy do źródeł duszy polskiej, źródeł, pulsujących dzisiaj w niedocieczonych ostępach tajemnicy. Najrozmaitsze temperamenty, wielorakie ukształtowania natur twórczych, pasye nowości i rzuty niespodziewanych upodobań zależałyby od ustawy, wygotowanej przez majstra, jednego na pokolenie. Literatura miałaby wiadomy charakter, o ile, oczywista, niezmiennemi upodobaniami «na całe pokolenie, rządziłby się ów auriga, pragnący ująć wodze biegunów twórczych całego pokolenia. Bo i on sam ulegał zmianom. Był czas, iż, pozostając dość niewolniczo pod wpływem poglądów George’a Sorela na użytkowość sztuki w odkarmianiu duchowem mas pracujących dla ich walki o wyzwolenie społeczne i duchowe, poglądów, wyrażonych w genialnej książce p. t. Réflexions sur la violence, — wszystkie objawy pisarstwa polskiego mierzył grzbietem tej książki. Pasujące mu do tej miary wychwalał i pod niebiosa wynosił, pakował do szkatuły wartości, którą okadzał dymem pachnideł. Nie nadające się do sorelowskiej próby, bezwzględnie potępiał i znieważał. Jako oczywisty dowód, że tak wistocie było, może służyć jego tkampania, szereg najbrutalniejszych napadów na Henryka Sienkiewicza, mocnego i samoistnego w Polsce twórcę, który imię i cześć narodu przemożnem ramieniem wydźwignął z tego dołu, gdzie wszystkie złe moce przywaliły je hańbą i zapomnieniem. Podobną napaść Stanisław Brzozowski podjął następnie na Zenona Przesmyckiego. I ta była tak ordynarna, że zaszła potrzeba wystosowania protestu przeciwko temu wybrykowi, co też niżej podpisany uskutecznił wraz z Wacławem Berentem, Arturem Górskim, Janem Kasprowiczem, Janem Lemańskim, Władysławem Reymontem i Stanisławem Wyrzykowskim.
    Z czasem Stanisław Brzozowski znacznie zmodyfikował swe marxowsko-sorelowskie poglądy na sztukę. Zaciekłe, fenomenalnie pospieszne, dorywcze czytanie nie dla potrzeby wewnętrznej częstokroć, lecz ze snobizmu, co sam przyznaje, — dla imponowania motłochowi literackiemu niesłychaną wielostronnością lektury, przesunęło jego manię uwielbień od Sorela aż do pism kardynała Newmana. Każda przeczytana książka zawracała mu w głowie tak dalece, iż wyprawiał istne tańce wśród najróżnorodniejszych autorów, a raczej tytułów ich dzieł. Poeta nie był dlań źródłem rozkoszy, przyjacielem zza świata, zza bezmiaru lat i ogromu ziem, który raduje i pociesza serce, gdy jest strudzone i konające, — nie był doskonałym wyrazem dla mocy i bezsiły ducha, co, jak niemowa w swej nieudolności wewnętrznej męki wyrazić nie może, lecz był jakowąś materyą, materyalnym obiektem, który on tłukł w swym moździerzu, urabiał w palcach wiecznie piszących, żeby wygnieść ową «genezę», «wpływ», wyższość lub niższość od drugiej miazgi, różnicę, lub powinowactwo z inną masą. Pasuje czy nie pasuje, wyższy, czy niższy, lepszy, czy gorszy — oto co go nade wszystko interesowało w każdym duchu twórczym. Wciąż układał jakieś kombinacye, szeregi, koła, czwórki, szóstki, ósemki, fornalki, aż sam się dziwił nieraz swemu wynalazkowi, jak, naprzykład, taki: «Newman, Lafargue, Przybyszewski, Sorel, Nietzsche, Taine, Meredith»....
    O piewcy zachodniego wiatru i wolności ujarzmionych, Percy Shelley’u, pisał: «Światopogląd takiego poety, jak Shelley, naraża na niebezpieczeństwo pedantyzmu każdego, kto chce go zdefiniować. Pamiętając o tem, jednak musimy starać się o możliwie najwyższy stopień określności». Każdego twórcę musi on «określić» «zdefiniować». — i to w paru wyrazach, najczęściej zupełnie niewłaściwych, — za coś go obmówić przed tymi, którzy tego nazwiska nie słyszeli, szerzyć jakieś plotki o poezyi, jako tekst obcej zupełnie tłumowi czytelników polskich. Powodzenie wszelkich tego rodzaju werdyktów jest właśnie w głównej mierze skutkiem braku wielkiej biblioteki przekładów głównych poetów i pisarzów świata. Ten «krytyczny» taniec świętego Wita, uprawiany przez Stanisława Brzozowskiego, ogromnie imponował, a i teraz jeszcze imponuje pewnym sferom piszących w Polsce.
    Jeżeli Stanisław Brzozowski zmieniał charakter literatury polskiej na całe pokolenie, ze swego trójnoga, to nie dowód, żeby inni.krytycy, nie czynili tego ze swych trójnogów, na swój sposób i według swego widzenia rzeczy.
    Każdy z nich zmienia charakter, twórczości polskiej. Dmuchają oni wciąż w kupę popiołu, utworzoną w ciągu szeregów lat z ich sądów i przesądów, pewni, że wzniecają wielkie jakieś ognisko. Pisarze nie słuchają wcale ani rad, ani sądów swych korypetytorów. Twórczość polska potrzebuje przedewszystkiem dwu warunków: — swobody i kultury. Swobodę właśnie w znacznej mierze ukrócają «krytycy». Od arystarchów w rodzaju Stanisława Brzozowskiego uczą się bezwzględności w sądach, metody w bezkarnem znieważaniu sumiennej pracy, rozpędu w napaściach rozmaici pomniejsi arystarchowie. Całe ich komuniki przesuwają się przez feiletony gazet. Zbrodniarz czy złodziej nie przeczyta o sobie przenigdy w prasie takich zniewag, jak literat, skoro poważy się wydać utwór, który nie służy klerowi, magnateryi, kołtunom, snobom, lub tak zwanym socyalistom galicyjskim. Jest to jedna z przyczyn zgorzknienia piszących w Polsce, smutku, poczucia doznanej krzywdy, o którą nikt się nigdy nie upomni, biedy duchowej, zapomnienia współczesnych, a nieraz śmierci okrutnej w szpitalu, i spoczynku w mogile zapomnienia. Metodyki swej pracy pisarze polscy nie uczą się napewno u recezentów, piszących częstokroć lichym językiem polskim. Wzory jej czerpią u nieśmiertelnych swych ojców Mickiewicza, „Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, u twórców języka, u mistrzów pisma literackiego, jak Flaubert, który po piętnaście lat cyzelował swe arcydzieła, — u Balzaca, który wszystko niemal, co zarobił, wydawał na nieskończone poprawianie w korekcie, — u Lermontowa, lotne swoje natchnienia kującego młotem olbrzymiej pracy, — u Malarmée’go, gdy pospolite słowa gwary człowieczej usiłuje na muzykę przetworzyć...
    Młodymi zatopionym w kontemplacyi chimery, której wyrazić nie są w możności, — pracującym w pełni sił nad wyważeniem wewnętrznego zagadnienia, owi «krytycy» zabiegają drogę, chwytają za ręce, szarpią za ramiona, ażeby koniecznie zmienić charakter ich pracy. Jakgdyby nie było zmarłych, leżących w mogiłach zapomnienia! Felicyan Faleński, mistrz języka w «Meandrach», znawca kultur, tłomacz Hezyoda, Boskiej Komedyi, Aryosta, romantyków francuskich i niemieckich. Niema nakładcy, papieru i druku dla jego pism. Niby siekierą obrąbano jego przekład Orlanda szalonego, żeby go dopasować do rozmiaru tomiku «Biblioteki dzieł wyborowych». Jak anioł srebrnowłosy, przesuwa się w mem wspomnieniu przez ciemne aleje Nałęczowa ze swym Aryostem w ręku, zatopiony w nim jak w modlitewniku, daleki od świata, sam jeden, zaiste obcy na ziemi.
    Zapomniany leży drugi władca innego obszaru mowy naszej, języka nizin i dalekości słowiańskiej, lasów i pól, pracy w polach i po chałupach, Adolf Dygasiński. Ten pisarz bardziej nas zbliżył do pierwoźródła mowy słowiańskiej, o której wspomniałem w pierwszym rozdziale tej pracy, niż wszyscy pisarze ostatnich lat kilkudziesięciu, razem wzięci. Ale dokonane przezeń wydobycie i podanie nam mowy ludowej, zaczerpnięte jest z niewielkiego szmata jego okolicy rodzinnej. Któż kiedy wspomni o tym samoistnym człowieku, którego bezwzględne widzenie rzeczy, ogromu życia w jego całości i prawdzie, bez cienia literackiej ozdoby, dało mu możność wykonania dzieł jedynych w swoim rodzaju, nietylko w naszej, lecz w powszechnej literaturze?
    W doskonałem studyum George’a Duhamela p. t. Paul Claudel znalazłem zdanie, które mię uderzyło jako istotna prawda: «Wydaje mi się, że zupełny sens pewnych książek może nam się odsłonić dopiero znacznie później po śmierci ich autorów». Posiadamy w Polsce głębokich i sumiennych krytyków, którzy odsłaniają nam istotny sens i prawdziwe oblicze poetów. Dość wspomnieć Monsalwat Artura Górskiego, Studyum o Maeterlinck’u Zenona Przesmyckiego, Dante Edwarda Porębowicza, Antyk Wyspiańskiego Tadeusza Sinki, Jan Kochanowski Plenkiewicza, Dyabeł w poezyi Ignacego Matuszewskiego, Studyum o Samain’ie Zaleskiego, o Fredrze Ignacego Chrzanowskiego i wiele innych. Co więcej, posiadamy owoce pracy krytycznej, stojące na wyżynie europejskiej, równe arcydziełu G. A. Scartazzini’ego. Dość wspomnieć przekład Hamleta, dokonany przez Władysława Matlakowskiego, wydanie pism Norwida w opracowaniu Miriama, wydanie przekładu Aryosta przez Piotra Kochanowskiego w opracowaniu Jana Czubka, przekład Moliera Tadeusza Żeleńskiego.
  2. Obawiam się, iż, jako pierwszy odruch, pojawi się przypuszczenie, jakoby inicyator tej myśli pragnął oto tanim kosztem znaleźć się na liście członków pierwszego zarządu. Pragnąłbym skrócić tę fazę sprawy za pomocą oświadczenia, że niżej podpisany bynajmniej nie marzy o takim zaszczycie. Przewiduję również zarzut drugi, iż inicyatywa tego rodzaju jest nie na czasie. Na to trzeba z góry oświadczyć, iż jeżeli pilną sprawą jest tworzenie natychmiast szkolnictwa, sądownictwa, fundowanie polskich instytucyi natury społecznej i ekonomicznej, gromadzenie w rękach polskich kopalń węgla, obwałowywanie Wisły i jej dopływów, budowa kolei żelaznych i dróg bitych, to niemniej naglącą potrzebą jest założenie publicznego instytutu oświecenia w zakresie literatury pięknej. Czyż to literaci i poeci będą budowali koleje żelazne, drogi bite, szpitale i szkoły? Literaci powinni czynić to, co leży w ich mocy to jest zorganizować się i wystąpić, jako wielka, potężna, twórcza i domagająca się głosu siła narodowa. Społeczeństwo nieobliczalne stąd może osiągnąć korzyści. Zerwawszy raz z polskim poliglotyzmem, w większości wypadków mniemanym, tłomacząc, czy odnajdując już przetłomaczone arcydzieła literatur obcych i wydając je w wielkiej, powszechnej bibliotece, zmuszając do czytania we w własnym języku, jak to czynią Anglicy, Niemcy, Francuzi, Włosi, a nawet Rosyanic, rozszerzy się i pogłębi kulturę narodową. Prace przygotowawcze w tym kierunku można rozpocząć natychmiast. To samo, oczywista, stosuje się do prac przygotowawczych w dziedzinie badań języka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.