Pretendent z Ameryki/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pretendent z Ameryki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | The American Claimant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Tracy udał się na spoczynek znowu szczęśliwy, znowu uspokojony. Ważył się na wielkie rzeczy — to przemawiało za nim, powtarzał sobie; walczył jak mógł, biorąc pod uwagę wszystkie przeciwności — to również przemawiało za nim; poniósł klęskę — oczywiście nie było w tem nic dyskredytującego go. Poniósłszy klęskę miał prawo wycofać się z honorami wojskowemi, wolny od przesądów co do wartości w świecie sfery, w której się urodził. Dlaczegóżby nie? nawet rozjuszony republikanin, Barrow, zrobiłby to samo. Tak, sumienie jego uspokoiło się znowu.
Zbudził się trzeźwy, szczęśliwy, pełen oczekiwania na telegram. Urodził się arystokratą, przez jakiś czas był demokratą, teraz nanowo przeistoczył się w arystokratę. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że ta ostatnia przemiana była nietylko intelektualną, ale obejmowała również jego odczucia. Dziwiło go również, iż te odczucia były o wiele mniej sztuczne od tych, którym się poddawał w ostatnich czasach. Gdyby się był nad tem zastanowił, zauważyłby również, że stał się nieco sztywniejszy i wyżej nosił głowę. Wszedłszy na parter, na progu jadalni, w rogu hallu, oświetlonym niepewnym światłem, spostrzegł starego Marsha, który kiwał na niego palcem, dając mu znak, żeby się zbliżył. Krew wystąpiła na policzki Tracy, i spytał tonem obrażonej godności, prawie książęcej:
— Czy to na mnie?
— Tak.
— Co pana do tego skłania?
— Chciałbym pomówić z panem prywatnie.
— To miejsce jest dla mnie aż nadto prywatne.
Marsh był zdumiony i niezbyt uradowany. Zbliżył się i powiedział:
— To będę mówił publicznie, jeśli pan woli. Chociaż nie leżało w moich intencjach...
Stołownicy z zainteresowaniem spojrzeli.
— Mów pan. O co panu chodzi?
— Hm... czy nie zapomniał pan czasem pewnej rzeczy?
— Ja? Chyba nie.
— Czyżby? To pomyśl pan chwilę.
— Nie chcę myśleć. To mnie nie obchodzi. Jeśli zaś obchodzi to pana, proszę powiedzieć.
— Dobrze więc — powiedział Marsh, podnosząc głos do zlekka gniewnego tonu — pan zapomniał onegdaj uiścić należności, jeśli pan chce usłyszeć to publicznie.
O tak, spadkobierca miljona dochodu rocznie, marzył i rozpaczał, zapomniawszy o tych nędznych trzech czy czterech dolarach. Za karę rzucono mu to w twarz w obecności tych — ludzi, na obliczu których świtał wyraz okrutnego zadowolenia z takiego obrotu sprawy.
— To wszystko? Bierz pan pieniądze i uspokój swoje obawy.
Ręka Tracy energicznym ruchem zanurzyła się w kieszeni. Zanurzyła, ale nie wynurzyła z powrotem. Na twarzy jego wystąpiły rumieńce. Otaczające go oblicza zdradzały zainteresowanie, a niektóre wyraźną radość. Nastąpiła przykra pauza, poczem Tracy z trudem wyrzucił z siebie słowa:
— Zostałem ograbiony!
Oczy starego Marsha zapaliły się hiszpańskim ogniem i zawołał:
— Ograbiony? Czyżby? Tak pan śpiewa? To stara piosenka; zbyt często słyszano ją w tym domu. Każdy ją nuci, kto nie może znaleźć pracy, albo nie chce pracować, skoro ją znajdzie! Rusz się tam kto po pana Allena, niech no ją nam zatrąbi! Na niego teraz kolej, bo wczoraj i on zapomniał? Stawiam na to!
Jedna z murzynek zbiegła ze schodów blada jak szczawik, wołając wzruszona i przerażona:
— Massa Marsh! massa Allen uciec!
— Co?
— Tak! i wyczyścić swoja pokój na czysto. Zabrać obie ręczniki i mydło!
— Łżesz flądro!
— Prawda mówić, prawda! i massa Sumnersa trzewiki zabrać, i massa Naylorsa brudną koszulę...
Tymczasem gniew pana Marsha doszedł do stopnia wrzenia. Zwrócił się do Tracy:
— Odpowiedz pan — zapłacisz?
— Dziś jeszcze, ponieważ panu na tem zależy...
— Dzisiaj co? Niedziela, a pan nie ma roboty? To lubię. A skądże to weźmie pan pieniądze?
Tracy zniecierpliwił się znowu. Postanowił wywrzeć wrażenie na tych ludziach.
— Czekam na kablogram.
Stary Marsh aż zachłysnął się ze zdumienia. Pomysł był tak niewiarygodny, tak wspaniały, że w peirwszej chwili nie był w stanie słapać tchu. Kiedy wróciła mu możność, wybuchnął drwiąco:
— Kablogram — pomyślcie no, panowie i panie, on oczekuje kablogramu! On oczekuje kablogramu — ten okpisz, ten drapichrust, ten wydrwigrosz! Od ojca — hę? Tak — niewątpliwie. Dolara lub kilka słów — no tak, taką drobnostkę — o to im nie chodzi, o to dobrzy ojcowie nie dbają! Jego ojciec jest — no, już ja wiem, kim jest ten ojczulek...
— Mój ojciec jest angielskim earlem!
Tłum oniemiał — oniemiał, usłyszawszy bezczelność tego półgłówka. Poczem wybuchnął śmiechem, aż szyby w oknach zadrżały. Tracy zbyt był podniecony, żeby zdać sobie sprawę, że popełnił szaleństwo. Powiedział:
— Zdaleka, proszę. Ja...
— Chwilę, mylordzie. — Marsh ukłonił się nisko. — Dokąd mylord zmierza?
— Na telegraf. Proszę mnie puścić.
— Przebacz mi, mylordzie. Ale zostaniesz, gdzie stoisz.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że nie od wczoraj prowadzę jadłodajnię. To znaczy, że nie jestem z takich, co to dadzą się nabrać pierwszemu lepszemu półgłówkowi, który tu przyjeżdża, bo w domu niema co żreć. To znaczy, że nie może pan drwić...
Tracy zrobił krok w kierunku starego, ale pani Marsh zerwała się wołając:
— Nie rób tego, panie Tracy, błagam!
Zwróciła się do męża, mówiąc:
— A ty umityguj swój język. Co zrobił, że go tak traktujesz? Czy nie widzisz, że ze zmartwienia i strachu postradał zmysły? Nie jest odpowiedzialny...
— Dziękuję za pani dobroć, pani Marsh, ale nie postradałem zmysłów. I gdybym mógł uzyskać prawo tylko udać się na telegraf...
— Nie uzyska go pan! — krzyczał pan Marsh.
— ...lub posłać kogo...
— Posłać! To przeszło wszystko! jeżeli znajdzie się kto dość głupi na to, żeby spełnić podobne idjotyczne polecenie...
— Oto pan Barrow. On zrobi to dla mnie. Barrow...
Wybuchnął wulkan okrzyków:
— Słuchajcie. Barrow, on czeka na kablogram!
— Kablogram od ojca, wiecie?
— Tak, kablogram od figowca!
— Słuchajcie, Barrow, to jest earl! Zdejmijcie kapelusz, zrzućcie przed nim marynarkę...
— Tak, przyjechał, ale zapomniał zabrać korony, którą nosi w niedzielę. Dał kablogram do papy, żeby mu ją przysłał!
— Kopnijcie się po kablogram, Barrow! Jego Królewska Mość trochę dziś kuleje...
— Milczeć! — zawołał Barrow. — Dajcie mu się wygadać. — Odwrócił się i powiedział z pewną surowością: — Co się z wami dzieje, Tracy? Coście za głupstwa gadali? Powinniście byli mieć więcej sensu!
— Nie mówiłem żadnych głupstw. I jeżeli zechcielibyście iść na telegraf...
— Ech, nie gadalibyście! Jestem waszym przyjacielem w szczęściu i w biedzie, w oczy i za oczy, w każdej rozsądnej sprawie. Ale straciliście głowę, jak widzę, a to gadanie o kablogramie...
— Ja pójdę!
— Dziękuję z całego serca, Brady. Dam wam pieniądze, polecenie. Lećcie i przynieście! Zobaczymy!
Brady poleciał. Natychmiast w tłumie zapanowało milczenie, co oznacza, iż niepewność i nieufność upadły. Możnaby je wyrazić słowami: „Być może, że spodziewa się kablogramu; być może, że ma gdzieś ojca; być może, że postępowaliśmy zbyt pospiesznie, zbyt niegodnie”. Głośna rozmowa ścichła; potem ustały szepty, szmery, westchnienia. Tłum rozsypał się; ci i owi dążyli do stołów z jedzeniem. Barrow starał się przyciągnąć również i Tracy. Ale tamten odpowiedział:
— Nie teraz, Barrow, za chwilę...
Pani Marsh i Hattie starały się namówić go łagodnie i uprzejmie. Ale bronił się:
— Wolę zaczekać, aż wróci...
Nawet stary Marsh zaczął się obawiać, iż był nieco za „twardy”, jak zwykł się wyrażać w głębi duszy; opanował się i ruszył do Tracy z wyrazem zaproszenia w oczach. Ale Tracy uprzedził go gestem bardzo niedwuznacznym i wymownym. Poczem nastąpił najcichszy kwadrans, jaki pamiętano w tym domu o tej godzinie. Nastrój był tak cichy i uroczysty, że jeżeli komuś filiżanka wyślizgnęła się z rąk i uderzyła o spodek, ludzie wzdrygali się, a wszelki gwar zdawał się tak nie na miejscu, jak gdyby czekano na ustawienie trumny i wejście karawaniarzy. Kiedy nareszcie usłyszano na schodach kroki pana Brady, nastrój stał się nie do zniesienia. Każdy podniósł się z miejsca i zwrócił ku drzwiom, w których stał Tracy; poczem mimowoli uczynił parę kroków w tym kierunku i zatrzymał się. Kiedy tak patrzyli, wszedł młody Brady i wręczył Tracy do rąk — zupełnie wyraźnie kopertę. Tracy rzucił dumne, zwycięskie spojrzenie na widzów, aż jeden po drugim spuścili oczy, zwyciężeni, przybici. Poczem rozerwał kopertę i spojrzał na treść. Żółty papier wypadł mu z rąk na podłogę, twarz pobladła. Przeczytał tylko jeden wyraz:
— „Dzięki”.
Miejscowy humorysta, wielki chuderlawy Billy Nash, dychtownik portowy, stał w głębi. Pośród uroczystej ciszy, która zapanowała teraz w jadalni w wielu sercach wzbudziło współczucie, Billy Nash zaczął chlipać, przyłożył chustkę do oczów, i ukrywszy twarz na ramieniu najskromniejszego chłopca w całem towarzystwie, kowala okrętowego załkał: „Papciu, jak mogłeś!” becząc jak niemowlę, jeżeli możecie sobie wyobrazić niemowlę z rozdzierającym głosem osła.
Naśladowanie płaczu dziecka było tak wspaniałe, skala jego tak rozległa, a widok Billa Nash tak śmieszny, iż powaga chwili zniknęła jakby wymieciona przez huragan i wszyscy przyłączyli się do ogólnego śmiechu, któremu zawdzięczano ten spektaktl. Poczem mały tłumek zaczął się mścić — mścić za przykrość i obawę narzuconą sobie zbyt pośpiesznie przed chwilą. Nieszczęsną ofiarę szczuto, wywoływano, szarpano, jak psy schwytanego kota. Ofiara odpowiadała zaczepkami i wyzywaniem, odnoszącem się do wszystkich, co tylko ożywiało i urozmaicało sport. Ale kiedy zmienił taktykę i zaczął wyzywać napastników po nazwisku, zabawa przestała być interesującą.
Ostatecznie Marsh chciał zabrać głos, ale Barrow powiedział:
— Mniejsza o to. Zostawcie go. Macie z nim tylko pieniężne porachunki. Sam to ureguluję!
Przerażona i zmieszana gospodyni, rzuciła mu wdzięczne spojrzenie za obronę krzywdzonego pensjonarza; zaś ulubienica całego domu, istny szkopek, w taniek, zachwycającej sukience świątecznej, posłała mu pocałunek dłonią i powiedziała z najczulszym uśmiechem i słodkim pochyleniem głowy:
— Jesteś tu jedynym człowiekiem, i chylę przed tobą głowę, najdroższy stary gracie!
— Wstydź się, Kiziu! Jak ty się wyrażasz! nigdy nie widziałam takiego dzieciaka!
Wiele trzeba było argumentów i perswazyj, to znaczy pieszczot, mówiąc bez przenośni, żeby zmusić Tracy do spożycia śniadania. Twierdził z początku z uporem, że już nigdy nic nie zje w tym domu. I dodał, iż spodziewa się, że dość jest mężczyzną, by módz umrzeć z głodu, jeżeli razem z chlebem każą mu jeść zniewagi.
Kiedy skończył śniadanie, Barrow wziął go do swojego pokoju, nabił mu fajkę i powiedział:
— No stary, zwińcie już swój sztandar bojowy. Nie jesteście między wrogami. Musicie być trochę zgnębieni swemi kłopotami, to prawda, ale nie dajcie im się opanować więcej niż potrzeba. Gońcie ze swoich myśli precz wszystkie troski — przez uszy, oczy, jak się da! To najzdrowsza rzecz, na jaką stać człowieka. Myślenie o troskach, to śmierć, śmierć, że użyję najłagodniejszego wyrażenia. Musisz zachować pogodę umysłu — musisz!
— O, biada mi!
— Przestańcie! Czuję w tem czystą rozpacz! Powinniście o tem myśleć, jakby to były wesołe rzeczy!
— Łatwo wam mówić, Barrow, ale w jaki sposób mam rozerwać, rozweselić i zabawić duszę, zgnębioną ciosem, którego się nie spodziewała, o którym nie śniła. Nie, nie, sama myśl o zabawie jest dla mnie niemożliwa! Mówmy o śmierci i pogrzebach!
— Nie teraz — w każdym razie. Toby znaczyło opuścić ręce. A my nie opuszczamy jeszcze rąk. Zabawię was. Posłałem Brady po to, co potrzeba, nim skończyliście śniadanie.
— Doprawdy? A co to takiego?
— O, to dobry znak — ciekawość. Jeszcze nic straconego dla was!