Prawda starowieku/Podział sprawiedliwy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PODZIAŁ SPRAWIEDLIWY

Jechali konno we dwójkę Dobosz i Iwanko Rachowskij od połonin ku wsiom. I tam gdzie płaj przewalając się przez Kryntą zaczyna schodzić na dół, spotkali obdartego garbusa, co stukając zaschłą klabuczką tak garbatą jak on sam, szedł naprzeciw nim ku górze. Z daleka już zalatywał do ich nosów zapach zatęchłych łachmanów. Iwanko pociągając nosem rozeznawał umiejętnie, a Dobosz zatrzymał konia.
— Iwanku — mówił — daj mu jakieś nowe szmatki z tych co mamy w besahach.
Iwanko posłuchał, wyciągnął z besahów grubą koszulę, mocne haczi i nowiutki kieptar. Podał je garbusowi, lecz ten nie spieszył się brać. Przystanął jednak także, a dziurawiąc wzrokiem śmiechliwym Dobosza oglądał go uważnie. Dobosz także go oglądał. Nos garbusa tak zakręcony był iż kukał aż do gęby ciekawie, a otwarta gęba śmiała się ku nosowi jak gdyby się radowała ze smacznego kąska. Jak gdyby poznawał Dobosza, ale jeszcze więcej nie chciał go poznać ni uznać. Zaskrzeczał:
— Ty kto taki?
— Dobosz — odpowiedział Dobosz.
Garbus otworzył usta jeszcze ciekawiej. Zaskrzeczał głośnym śmiechem.
— Dobosz tu, Dobosz tam, a nigdzie go nie ma.
Dobosz zapytał.
— Czemuż nie ma?
— Jakiż ślad twój człeczyno i gdzie? Tam cię wołają, tam cię szukają, tam cię potrzebują — Niby to — Chie! — garbus splunął.
Dobosz zniecierpliwił się.
— Pierwszy raz widzisz mnie, dziadu, a już urągasz. Za co?
— Pierwszy raz? Oczy już bolą. — Garbus zachichotał jak cap.
— Od czego bolą? — pytał Dobosz.
— Od twego biegania-zabiegania. Kto na cię świśnie, a w dodatku kadzidłem w oczy zadymi: „Jaśnie panie watażku, bądźcie łaskawi“ — już biegniesz. Wszędzie ciebie pełno. Zamiatacz do zamiatania najęty i nic.
Garbus otworzył usta szeroko, ślina z nich ciekła sama na łachmany. Dobosz roześmiał się, a garbus paplał dalej.
— Kto przyjdzie, ogonem machnie to i ty zaraz zamachasz. Taki to Dobosz.
Dobosz milczał, garbus przyglądał mu się uważnie. Przemówił twardo.
— Znam takiego, co by ci dał, ho-ho! Nie jakąś tam Chmurkę Gromową, ale tak — abyś na prądach latał i tu i tam, na karki spadał, wiedział wszystko a trzymał w garści. Obiecałeś biedakom —
Dobosz natężył słuch niespokojnie.
— Cóż obiecałem?
— Otworzyć wielki świat, a komuż otworzysz?
— To jak? — pytał Dobosz.
Garbus znów zachichotał po koźlemu.
— Abyś mógł otworzyć, trzeba aby biedacy byli.
Dobosz zaśmiał się.
— A czyż za mało biedaków?
Garbus wysoko podniósł palec wskazujący, machał nim raz po raz jakby rozkazywał. Rozładował się bez udzierżku.
— Za mało! Biegaj sobie tak dalej, naobiecuj co się wlezie. Niech naprzód rozmnożą się jak jesienne pchły w kolibie! Aż zaczernieje wokół wygasłego popiołu. A potem taka próba: wyparz chmurą czarną, dymem jałowcowym — głód! którzy przetrzymają, pobiegną za tobą. Ho-ho! Otworzysz świat. — Garbus chichotał jak cap.
Dobosz żachnął się gniewnie.
— Tfu! Sczeźnij czorcie! Cóżeś ty za jeden?
— Taki sam jak ty, tylko świadomy.
— Czegóż świadomy?
Garbus krzywił się w uśmiechu, splunął mocniej raz i drugi, potem ślina sama ciągnęła mu się powoli na łachmany. Powierzył cicho.
— Powiedz tylko jedno słowo, a hulać będziesz na koniach chmurowych, nie na pańskiej szkapie. Wtedy zobaczysz —
Dobosz nie odpowiedział, skinął na Iwanka. Iwanko zbliżył się z ubraniem do garbusa, a tamten splunął.
— Trzymajcie sobie i dajcie takim, co wam za szmatki wymodlą odpuszczenie grzechów i niebo na zakąskę. Chie! — Stukając klabuczką tak garbatą jak on sam, bez pożegnania odszedł w górę ku Kryntej. Dobosz patrzył w ślad za nim podejrzliwie. Zapytał Iwanka.
— Co to za jeden?
Iwanko pociągnął silnie nosem.
— Zapach biedacki, ale zakwaszony na sprzedaż jak ogórki.
— To chyba czort? — upewniał się Dobosz.
— Nie — biedził się Iwanko — to ochotnik, aby za biedę swoją czorta na tron posadzić.
Zjeżdżali ku wsiom, widzieli z daleka dachy chat. Dobosz zadumał się, mówił cicho.
— Rodzice moi nie żyją, a szukam ich: gdzież oni? Co wspomnę, przed oczyma stają mi biedacy. To moja rodzina.
Iwanko nie odzywał się, a Dobosz mówił dalej.
— Wiatr wieje, ale kto wie jak sieje. Panów przepędziliśmy, pańszczyzna się nie zgłasza, a u biedaków nic się nie zmieniło.
Iwanko pomrukiwał.
— To prawda. A będzie gorzej jeszcze. Bo zarobków znikąd nie widać.
— Czemuż nie ruszają na doły, do dworów, do miast? Trzymają się swych chat i biedy swej uparcie.
Iwanko wzruszył ramionami i wskazał palcem. Na stokach, na wzgórzach i w zakątach leśnych, daleko jedna od drugiej, chaty czy to przestronne czy malutkie, bogate czy najbiedniejsze, wszystkie jak zamki obronne, zatarasowane grażdami, z daleka już sterczały czubato, hardo. Iwanko tłumaczył.
— Dla biednego swoja chata to swój zamek, i jeszcze więcej, swoja skóra. Przylepił się do tej skóry, droższa mu niż bogatemu jego dwory. I ja gdybym miał był chatę, trzymałbym się jej jak wesz kożucha.
— Ależ człowiek nie wesz! Pamiętasz jak z początku przybiegli do mnie niby powódź wiosenna? A teraz —
— Teraz zacichli, każda kropla do swojej szpary. Bo biedak nie buszować chce ani rozbijać, tylko ziemię drapać. Troska się pracowicie, przepycha się pół zdychając, a wciąż śni mu się bogactwo. Niby że je zapracuje kiedyś, ha —
Dobosz roześmiał się głośno.
— Z biedackiej pracy bogactwo, któż to widział.
Iwanko odpowiadał niechętnie.
— Co innego my, a co innego oni. Ich można jeszcze strącić z tej biedy na ulicę, na włóczęgę, na żebractwo. Tego się lękają, w biedactwie swoim mają nadzieję. A my? Wybraliśmy las, sięgnęliśmy po bogactwa inne. Ale cóż im damy? Chacie po dukacie?
— Nie o dukaty mi chodzi, bo cóż biedakom ze zrabowanych dukatów, tylko o bogactwo żywe.
Iwanko odpowiadał opornie.
— To nasze — żywe, najżywsze.
Dobosz tłumaczył jeszcze.
— Posłuchaj mnie: kto ma owcę już nie jest nędzarzem, kto krowę — z biedy się wyciąga. I tak to pójdzie, rozumiesz?
Iwanko nie odpowiadał, uśmiechał się jak taki, co wie lepiej, ale Dobosz nalegał. Iwanko mówił.
— No, niech ci będzie, ale skąd je wziąć? Bywa, że jeden i drugi dostanie od sąsiada jagnię czy cielę na przypłodek. A iluż nie dostanie? Lepią się koło bogaczy jak mogą, bo skądże wezmą?
— My im damy — powiedział mocno Dobosz.
— A skąd weźmiesz, komu dasz, jak i po co?
— Wszystko czego potrzebują, aż będą mieli dość. Aż zażegnamy czorta, niech sczeźnie.
Iwanko kiwał smętnie głową.
— Czortu nigdy nie nastarczysz.
Dobosz nie odpowiadał już, zawrócił konia ku Czarnohorom, a Iwanko za nim. Zabrali stamtąd tych, co nie opuszczali Dobosza, jaką dziesiątkę towarzyszy i ruszyli konno ku dołom. Zjawili się niespodzianie za Prutem i dalejże zganiać z dworów żywe bogactwo, chudobę aby ją rozdzielić między biedaków. Od razu było z tym kłopotów aż do śmiechu. Tak jakby Dobosz i towarzysze zmienili się z opryszków w kupców i zgońców bydła, takich co pędzą je na jarmarki i do rzeźni. Junacy naprzód śmiali się, potem klęli, wreszcie posmutnieli, bo nie dla miast i dla targów wyszukali Dobosza i przysięgali mu, tylko dla lasu. Także Dobosz znudził się prędko, tym niecierpliwiej poganiał i przyspieszał aby pozbyć się kłopotów. Kłopoty nie malały. Chociaż panów za Prutem nie zastali w dworach — bo ostali się chyba tylko w którymś z warownych, który by trzeba długo zdobywać — i na opór nie natrafili, przecież słudzy pańscy nie tylko niechętnie wydawali bydło, pomrukiwali, a w końcu szemrali. Po gospodarsku narzekali, że chudoba wyrwana ze swojej dziedziny zmarnieje rychło, bo to po tatarsku, po pogańsku tak pędzić ją przed siebie, bez serca. I sama chudoba wiedziała od razu, że pędzą ją daleko od domu ludzie obcy, twardzi co nie szczędzą bata, a wcale nie troszczą się o to czy żywocina spragniona, zgłodniała albo smutna. Porykiwały żałośnie bydlęta, naprzód po jednym, potem rozdzierały się skargą, całym stadem wzywając pomocy, wyzwolenia. Nie tylko słudzy pańscy, także sąsiedzi, sami chłopi, przeklinali Dobosza i opryszków. Sprzeciwić się nie śmieli, ale pierwszy raz zamiast błogosławieństw doszły do uszu Dobosza przekleństwa. I Dobosz, niedawny pasterz, nie dziwił się wcale. Sam martwił się krzywdą chudoby. Pocieszał się wszakże, że to tymczasem, bo rychło patrzeć rozdzielą całe żywe bogactwo, biednych już nie będzie, a ci co dostaną chudobę, będą ją piastować czulej niż rodzone dzieci.
Tymczasem co prędzej popędzali drogami krowy z cielętami, owce z jagniętami a także woły, konie i źrebięta. Po wsiach przez które pędzili stado, wieśniacy żałośnie spoglądali, czasem załamywali ręce w milczeniu. Gdy Dobosz dopytywał o biedaków, nikt nie przyznawał się, bo z opryszkiem, takim co chudobę męczy i marnuje, nikt ani jeden, nie chciał mieć sprawy. Wsie ówczesne, jeszcze bardziej niż dziś, rozsiane były po pagórkach i zakątach, chaty nie stały w rzędach. Dobosz umyślił, że najsprawniej będzie rozdzielić bydło w niedzielę lub święto kiedy ludzie zbierają się wokół cerkwi. Tak doszli do Rożnowa na Podgórzu, akuratnie w święto pod cerkiew z okrągłymi kopułami, co stoi tam jak dorodna a zawsze młoda gazdynia, a wokół jej łona i piersi okrągłych pokolenia całe sypią się jak dzieci. I tam Dobosz nakazał obwieścić aby sami biedacy stanęli w rzędzie na to, aby mógł rozdzielać bez trudu a sprawiedliwie. Biedacy wstydzili się, czy to że nie chcieli się chwalić swoją biedą, czy też że nieswojo im było na oczach wszystkich zabierać nieswoją chudobę. Wszyscy jednak, biedni czy bogatsi, poznając że chudoba już zgoniona i zamartwiona, żałowali ją szczerze i głośno: „Biedaczęta, sieroty na obczyźnie, męczą się, tęsknią do swoich kątów! To ci dola.“ Nawet tacy chciwcy spośród wiejskich bogaczy, co spoglądali na chudobę łakomie, nie odważyli się stanąć w rzędzie dla rozdziału, bo i im wypadało razem z innymi żałować chudoby. Nadaremnie towarzysze Doboszowi i sam Dobosz wykrzykiwali jak Żydzi na targu w Kutach: „Żywe bogactwo, bierzcie ludzie, dzielcie sprawiedliwie!“ Żydom uwierzyliby, bo wykrzykują także cenę, a opryszkom nie. Wreszcie Dobosz zniecierpliwił się, kazał porzucić stado na dziedzińcu cerkiewnym: „niech zabiera kto chce, albo niech się udławi.“
Zaledwie opryszki oddalili się, ten i ów spod cerkwi, niekoniecznie biedny, zaciekawił się chudobą. Z początku żałował, a potem nieznacznie zaczął chwytać krowy i cielęta, a inny już prędko popędził przed siebie owce. I zaraz jeden przez drugiego przyskakiwali inni, już nie tak wstydliwie: „ja biedny, to niesprawiedliwie, mam jedną krowę a ty cztery. Oddaj, to mnie należne!“ A tamten w złości: „ja mam więcej dzieci, i paszy więcej, chudoba zabiedzona, nieszczęsna, czymże ją będziesz karmił?“
Zaczęli się szarpać, wyrywali sobie bydło, poszturkiwali się, wykrzykiwali obelżywie, choć to pod cerkwią, aż stary ksiądz choć nieco głuchy dosłyszał hałas. Wyszedł na podwórze, upominał, zawstydzał. Usprawiedliwiali się rzetelnie, że całkiem niewinni, bo to wszystko opryszki narobili, przypędzili takie bogactwo aby między ludem chrześcijańskim posiać kłótnie i zamieszanie. Ksiądz widząc tak dobrą wolę, choć na podwórzu rozpędził się z kazaniem, nakazując aby natychmiast oddać prawnym właścicielom, inaczej to udział w kradzieży przeto kradzież jawna. I wówczas ludzie jak jeden też rozpędzili się do księdza: „Jeśli łaska księdza jegomości, niech poszuka tych prawnych. I niech sam do nich popędzi stado, nie bronimy dobrodziejowi.“
Stanęło na tym co nakazał ataman gminny, aby zapędzić chudobę do gminy, a stamtąd co dnia kto inny odbierał ją sobie dla użytku. Ciągali bydło tu i tam, krowy doili do ostatniej kropli, nierzadko zajeżdżali konie do utraty tchu. Przypominali sobie jeden po drugim, że czas najwyższy zwieźć drzewo przed zimą, zaprzęgali woły, przeładowywali wozy, A karmić? Jak który, co prawda ten i ów według sumienia, a inni? Gdzież to jest sumienie dla nieswojej krowy, gdy użytek słabiutki, tylko na jeden dzień? Niechaj inni karmią! Po jakimś czasie każdy widział, że chudoba zmarniała, a choć dworska, niepodobna całkiem do własnej wiejskiej. Gminne pastwisko było obskubane, bydlątka ciągały się od kępki do kępki, od trawki do trawki, więcej polegiwały niż ruszały się. Lecz i Rożnowcy byli ludźmi, wzdychali często: „niech Bóg broni od sprawiedliwego rozdziału.“ Wreszcie ataman gminy rozzłościł się i popędził całą chudobę na swoje pastwisko. I zaraz jedni pobiegli na skargę do pana starosty w Kołomyi, a inni w góry do Dobosza.
Nie mogli go znaleźć, bo Dobosz rozumiejąc jak ludzie żałują chudobę osieroconą i uznając to, szukał zdobyczy gdzie indziej. Pognał wraz z towarzyszami aż pod Suliguł na stary szlak, gdzie kupcy nadal pędzili zakupione stada z Kut aż na Węgry. Zasiedli tam na nich w tym pustkowiu, czekali cierpliwie, doczekali się nareszcie, bez kłopotu przepędzili strzałami kupców i ich służbę, wyzwolili chudobę z niewoli kupieckiej i od rzeźni, bo były to same woły tuczone na pieczeń. I zaraz wierchami popędzili je aż pod Sokołówkę. Poczekali tam, odpoczywając na górze w lesie kilka dni aż do niedzieli.
Pieczeniaste woły były międzynarodowe. Ni wędrowne targi ani tłumy ludzi ich nie straszyły, za żadnym kątem, stajnią ani pastwiskiem nie tęskniły, ani z tego nie marniały, jednak od kilku dni karmione tylko trawą zwyczajną choć i górską, posmutniały jakoś. Bo któż nie wie, że pańska i miejska pieczeń to sakrament i dla tego pieczystego sakramentu hoduje się woły już od dwu pokoleń, zakąskami, napitkami, słowem przysmakami, im bliżej targu i rzeźni, tym delorniej. Schudły nawet odrobinę, a przecież ruszały się godnie, jak przystoi wielkiej procesji utuczonej, co kroczy w paradzie z targu na targ, aby kupców za oczy chwycić. Gdy opryszki wypędzili stado z gór na gościniec, od tej potęgi wołów chmura kurzu buchnęła ku cerkwi. A w chmurze co? Woły jasno-srebrne stąpają postawnie, jak gdyby Słoneczko swoje dzieci na paszę wypędziło. Poznali je Sokołowcy, przywitali jak dobry znak: „Witajcie woły pieczeniaste, uciecho oczu!“ Gdy dowiedzieli się, że to nie tylko dla oczu, uwinęli się i przyjęli Dobosza chlebem-solą i okrzykami z pełnej piersi: „Sława watażku darunkowy! Pieczeni rozdawco!“ Bez żadnego zakłopotania przyjęli podarek jakby tylko na to czekali. Smutku wolego nie dostrzegli, cmokali i klepali woły, choć dla tych pieczeniastych takie pieszczoty na nic.
Rzecz w tym, że zbliżał się letni chram, wielkie doroczne święto Sokołówki, na które mieli przybyć goście z dwu powiatów. Zatem przy sprawiedliwym rozdziele mało kto wybrał sobie tego i owego wołu dla jarzma, dzielili je przeważnie na pieczeń chramową, bo też pieczeń to była, jakby z nieba spadła. Docenili Dobosza, polubili go szczerze, że w czas zgaduje co ludowi potrzeba. Poznali, że to co panowie głosili przeciw Doboszowi to łgarstwa ciężkie jak młyńskie kamienie. A nawet co księża sypali z ambon, to jakby kamienie zemleł zamiast ziarna. Bo całkiem widoczne, że Dobosz nie wywraca świata, przeciwnie, po chrześcijańsku naprawia, bo daruje i zabawy świąteczne urządza na chwałę Bożą, w najważniejsze święto roku. Któż widział kiedy taki chram na Sokołówce?! Bowiem mieszkańcy chcąc się pokazać, nie tylko dołożyli swoich zapasów, bryndzy, sera, huślanki, jeszcze wykosztowali się jak mogli. Pospiesznie posłali do Kosowa konie, nakupili i nawieźli kilka terhów wódki, chleba i ogórków. Tych sławnych, co do tańca rzeźwią, a po wódce trzeźwią, z których zasłynął Kosów. A gdyby nie tak już sławny, nazwać by go trza Ogórkowem.
Już zabawiali się po nabożeństwie zaczynając tańce od podwórza cerkiewnego, potem tańcząc uliczkami i płajami od chaty do chaty, a muzyka wszędzie szła za nimi, gdy przybiegli ludzie z Rożnowa na skargę do Dobosza. Rozeźleni i pokłóceni, tu garstka tam garstka, szeptali jedni przeciw drugim, a wszyscy jednym głosem przeciw atamanowi gminy za to, że zabrał chudobę. I przeciw staremu księdzu także, że publiczył bezwstydnie, a podział sprawiedliwy nazwał jawną kradzieżą. Popsuli zabawę, bo Dobosz rozgniewany nie na żarty, już chciał galopować do Rożnowa. Na szczęście było chrześcijańskie święto, stąd i stamtąd przynieśli pokłóconym gościom pieczeni, wódki i wszystkich darów bożych: „Opamiętajcie się lubi goście, kłótnie na jutro i na pojutrze, a dziś święto Boże. Używajcie, podział sprawiedliwy.“ Już zachęcali ich nawet do tańca, ale kłótnicy nie ustawali, przeto Dobosz wraz z kilkoma opryszkami pocwałował do Rożnowa. Najgroźniej naleciał na atamana gminnego aż temu nogi się zatrzęsły i język skołowaciał. Widząc to, Dobosz opamiętał gniew: „No, mów swobodnie, nie bój się.“ I ataman odzyskał mowę, usprawiedliwiał się, że ludzie wiejscy tacy głupi a co najgorsze chciwi, zawistni, nieszczerzy, byliby zmarnowali śliczną dworską chudobę, gdyby nie on. Na księdza nie sierdził się Dobosz, bo stary, a głównie bo to jego dzieło krzyczeć z ambony, tak jak dzieło golarza aby golił brodę raz na miesiąc. Brodzie krzywdy nie ma i tak odrośnie, na to aby golarz miał swoją robotę. Tak samo z grzechami. Mało tego, przeprosił księdza za hałas i dał mu dukata na cerkiew, aby nadal dobrze golił swoich parafian. Bo też było za co! Zamiast chudobę dzielić sprawiedliwie, sami podzielili się na dwadzieścia partii i tak syczeli, szeptali donosy, pokazywali palcem jeden na drugiego, a gdy Dobosz zniecierpliwił się, ten i ów nań spoglądał wilkiem. Wszystko za ten podział sprawiedliwy! Dobosz rozeźlił się ostatecznie, jak ryknie na nich.
— Poganie bezwstydni, Boga nie macie. Zamiast radości, z podziału złość i kłótnie snujecie. Wyście gorsi od Żydów! Żydzi praktyczni i wdzięczni, a gdy ich smagnąć Bogiem cichną jak muchy pod wiatr. Takim jak wy nie dawać trzeba, obskubać należy, piórko koło piórka i to jak najprędzej, zaraz po święcie!
Aż wtedy ich zatkało! A Dobosz ze złością lecz sprawiedliwie skasował podział i kazał popędzić bydło do Sokołówki. Podarował je Sokołowcom, a do podziału się nie mieszał.
Aby naprawić zabawę Sokołowcy przedłużyli święto. I tak nabywali się, jak dotąd Sokołówka jeszcze nie widziała, a dotąd starzy ludzie wspominają co słyszeli od starych. Opryszki tańczyli po chatach, po podwórzach, po uliczkach a wciąż palili z pistoletów jakby na największym weselu. Tak napęczniała świętowaniem Sokołówka, że sam pan dziedzic zaprosił cały lud na zamek na zabawę. To był chram chrześcijański jak należy! Wyraźnie to widać, bo nie było żadnej kłótni, ani pajęczynki za pajączkiem ukrytym w kąciku, tylko zabawa szeroka, pobratymstwo. Nieraz jeszcze później, jak zaświadczają nowe akta, Dobosz wraz z towarzystwem zachodzili do pana na zamek a nikt nikomu, żadnego słowa nie powiedział z kolcem, tylko same grzeczności. To był podział sprawiedliwy!
Dowiedzieli się o wszystkim Jasienowcy, posłali prędko posłów do Dobosza, zapraszając na wielki jesienny chram u siebie w Jasienowie. Dobosz znalazł nowy sposób dla podziału, głównie na to aby nie narzekali, że bez serca wyrywa chudobę ze swoich kątów i pędzi w obczyznę. Po drodze do Kołomyi zatrzymał całe stado bydła, co wracało z połoniny za Prut. Kazał je popędzić na Jasienowo. Choć bydło przeszło podwójną drogę, nie wiele było znać, bo było wypasione, wytarzane w trawach górskich, bez śladu duszności stajennej i zaprawione do wędrówki.
Jasienowcy oczekiwali Dobosza przed cerkwią. Po kupiecku umówili się między sobą, a bez najmniejszej kłótni. Biedacy czy nie biedacy, ale tacy, co wysunęli się naprzód przed cerkwią, nie wstydzili się wcale, lecz powołując się na księdza, wójta i na gromadę wywodzili, że są biedakami. I jednym głosem, jak chór cerkiewny przez wielkiego diaka wyuczony, pomrukiwali wszyscy zgodnie: „Sławnie, sławnie“, bo to nic nie kosztuje i ani jeden nie przeczył, bo święto, choć Dobosz nie sprawdzał wcale, bo wierzył wszystkim, co przyznawali się do biedactwa. Rzecz w tym, że za każdym biedakiem stał bogatszy albo i zgoła bogacz, taki co umówił się z tamtym, że zapłaci za podarowaną mu przez Dobosza krowę, czy to pieniądzmi czy bryndzą, ziarnem czy wszystkim po trosze. Zadowoleni byli jedni i drudzy, bo każdy z wymiany otrzymał czego potrzebował. Najważniejsze, że zgoda sąsiedzka nie naruszyła się, a żadne plotki ani publiki nie wyszły na wstyd powiatowy, jak to się stało w Rożnowie. Dlatego choć cały powiat sypał się ze śmiechu jak wiatrem wiosennym, Dobosz nigdy się o tym nie dowiedział.
Opowiadają w Krzyworówni i zdaje się nie bardzo kłamią, że także tamtejszym mieszkańcom zachciało się zrobić dobry targ z Doboszem. Z powodu rojenia się opryszków, kupcy nie przychodzili w góry i targi były zamknięte, przeto żadnego ruchu nie było a krowy i woły potaniały nadmiernie. Ci z Krzyworówni wysłali zatem do Dobosza posłów, ażeby zamiast męczyć się i pędzić dla nich bydło z dołów, zakupił za dukaty w Krzyworówni krowy od bogatych dla biedniejszych. Dobosz zgodził się na to i według umowy bogaci i biedniejsi w zgodzie dzielili się między sobą czy zarobkiem czy udojem, a wójt pilnował i rozsądzał sprawiedliwie.
Wieść o tym poszła szeroko po gminach i jedna za drugą głowiły się nad tym, jak skorzystać z Dobosza. Mówiąc raz, że trzeba mu przyjść z pomocą, aby naprawił świat, bo Dobosz to złoto, złotszy niż najlepszy pan z tych najdurniejszych, co książki wciąż czytają, a potem wygadują z gorączki tak samo jak Dobosz. Innym razem mówiono, że Pan Bóg ustanowił po to statecznych ludzi, aby korzystali z rozbójników co się da. Dobosz sam najpóźniej dowiadywał się o zmowach i chytrościach. Przypadek otworzył mu oczy. Spotkał na gościńcu gazdę w Krzyworówni, co choć ubrany chramowo przedstawił mu się, że jest biedakiem. I pytał Dobosza jak on to chce, czy wszyscy mają się stać bogaczami. Dobosz odparł z miejsca: „wcale nie, tylko aby każdy miał dość jak Bóg przykazał.“ Gazda ucieszył się: „To mi się podoba, ja także nie chcę być bogaczem, tylko chcę mieć dość.“ „A ileż to dość?“ — pytał Dobosz. „Jedną krowę, a potem zobaczymy. A nie zapomnijcie o mnie, jasny panie watażku.“ Dobosz posłał mu krowę i nie zapomniał o nim. Po pewnym czasie przyszedł sam i zapytał: „Czy masz dość?“ Gazda zakłopotał się: „Nie, podkarmiliśmy się trochę, dzieci i ja, kiszki nam się rozkręciły, no i z tego carynkę wyrobiliśmy z lasu. Siana sporo, ale bieda, że zmarnuje się, no i roli wyrobiliśmy sobie dość, ale bez nawozu wyjałowi się. Potrzeba mi, tak tymczasem, jakie trzy krowy jeszcze.“ Dobosz zaczynał rozumieć, że im kto ma więcej, tym dalej od tego aby mieć dość. Ale on sam miał już dość, omijał wsie. Utwierdził się, że jest człowiekiem lasowym nie wiejskim. I inni towarzysze mieli dość. Wrócili na Czarnohorę zmęczeni, zbiegani i znudzeni. Siedzieli na Kiedrowatej połoninie w zakrytej skałami fortecy. Iwanko Rachowskij tłumaczył i pocieszał.
— Czyż nie widzicie, że tylko tacy jak my mają dość, bo nasze bogactwo nigdy się nie wyczerpie, a tamci wiejscy nie naszego pragną lecz przeciwnego?
— Któreż to nasze bogactwo — pytał Dobosz — złoto w skałach, czy w kasach u bogaczy?
Iwanko uśmiechał się chytrze.
— Nie, panie watażku, nasze bogactwo najzłotsze — to czas. To nasze komory nieprzebrane! Podział sprawiedliwy, innym roboty-kłopoty, a nam czas.
Dobosz uśmiechał się wesoło.
— No, dobrze, ale cóż kupisz za nasze bogactwa?
— Wszystko, cały świat, a najwięcej wesołości, tańca, krasy wszelakiej. Któryż bogacz ma tyle czasu jak my? Nie martwmy się, zatańczmy sobie.
Dobosz nie odpowiadał, a Iwanko chytrze uśmiechał się do czegoś, co widział przed sobą. Inni czekali cierpliwie, aż powie a Dobosz przynaglał.
— No powiedz, co chcesz powiedzieć.
— Ha — mówił Iwanko wesoło — otworzyć świat biedakom chciałeś, czym? Krowami, owcami, cielętami? Nigdy w świecie! Lepiej zabierz im coś, no, niewiele, w sam raz, po prostu wszystko co mają, a za to daj im jeszcze więcej, czasu dużo, czasu bez miary.
Dobosz zmarszczył się.
— Mówisz tak, jak ten garbus z Kryntej, bodajby sczezł.
— Ależ nie! Broń mnie Boże! Chcesz im otworzyć świat, naprawdę? Toż musisz wyrwać ich z nór, z trosk. Nie, aby chmurą czarną parzyć, ani głodem pędzić przed siebie, jak tamten pokraczny napaździekał. Tfu! Ochotą zaciągnąć! gdzie nie pomoże inny lek, taniec pomoże. A cóż innego możesz im dać? Niech biorą z nas przykład, niech tańczą.
Dobosz rozjaśnił się.
— Słusznie, Iwanku, całkiem słusznie. Zatańczcie, bracia.
Zagrał na fłojerze cisowej nutę swoją, bogatą, bezkreśną aż odległe huki Kiziego potoku mu odpowiadały. Świętowali powrót do swojej dziedziny, tańczyli w fortecy wśród skał. W obecne czasy na Kiedrowatej wieczorami wiją się dymy pasterskie z watry, na której gotuje się wieczerza, widzialne z daleka, z góry i z dołu. I wtedy smętnie wspominają teraźniejsi ludzie, marząc sobie w żarcie: „Ot tam wysoko siedzi pan Dobosz z junakami, nabywają się.“ Ale to nie tak! W owe czasy ani dymek nie wionął stamtąd, bo opryszki wypuszczali dym z komór kominkami ukrytymi, które wychodziły na dno jaru. A tam u wylotu kominka stawiali warty, aby bez miłosierdzia ściąć takiego, co by się ciekawił.
Toteż gdy jedni przygotowywali wieczerzę, inni beztrosko tańczyli aż padali ze zmęczenia. Potem odpoczywali, pokrzepiali się czy wędzonką jelenią, czy palinką węgierską i znów tańczyli. Zasłyszała to Chmurka Gromowa, zbiegła z pastwiska między skały. Za nią inne konie jakie tam były, kare, śmietankowe, stalowe, myszate, tuzin co najmniej. Otoczyły tańczących, to rżały do tańca, to stawały dęba, potem pochyliły głowy, słuchały cicho. Lecz opryszki nie ustawali, tańczyli nadal, rozpędzali się przed siebie, przed siebie w tańcu, aż noc ich ogarnęła.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.