Prawda starowieku/Gazda Diduszko

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GAZDA DIDUSZKO

Gdy już panowie dawno uśmierzyli ludność na dołach, gdy ludzie polańscy — jak ich zowią — prawie zapomnieli, że kiedyś nie było pańszczyzny, wciąż trudno było jeszcze panom dać sobie radę z górami. Więc biedzili się nad tym, suszyli sobie głowy, jakby to rozdwoić naród górski, jakby go rozłupać. Znacznie już później, za czasów austriackich, doprowadzono to dzieło do końca: stworzono po wsiach huculskich osławionych puszkarów. Jakby policję czy straż wiejską, złożoną z samych Hucułów. Nie tylko dawano im broń i zwalniano ich od robót i świadczeń, nawet pozwalano im grabić i nękać bezbronną ludność, byleby utrzymywali ją w posłuchu i byleby chwytali opryszków. W ten sposób niejeden opryszek wolał służyć w puszkarach niż siedzieć po lasach. Nie był zależny od panów, a trzymał w postrachu całą ludność, mógł bezpiecznie drzeć ją i grabić, w zgodzie z pańskim prawem. Opryszków chętnie przyjmowano na puszkarów. O niektórych puszkarach zachowały się wieści, do dziś dnia jeszcze napełniające przerażeniem wieś huculską.
Za czasów Dobosza nie było jeszcze puszkarów. Ale jakby ich przygotowywano. Starano się ująć co bogatszych gazdów, mianując ich atamanami, jak gdyby wójtami. Ci mogli się obawiać Dobosza, bądź by nie utracić znaczenia, bądź to z niechęci do płacenia mu daniny.
Powiastują ludzie, że i do teraz świeci się wysoko na Synyciach czaszka sławnego gazdy Diduszki, który ośmielił się oprzeć Doboszowi. A Doboszowi się wydawało, że był w zmowie z panami.
Są jeszcze inne pamiątki po Diduszce. Na lewym brzegu Riczki na dawnym obejściu Diduszkowym stoi starożytna kurna chata, zbudowana z olbrzymich kłód, bardzo przestronna lecz ciemna, pokryta wewnątrz u góry stężałą warstwą dymu, błyszczącą jakby emalia. Pułap chaty postawiony prastarym sposobem; podobnego mu nigdzie się teraz nie spotyka. Pod wpojone jedna w drugą deski podścielone są długie belki, a te znów spoczywają na długim rzeźbionym swołoku. Odrzwia także czarne, a błyszczące od dymu ozdobione są starymi geometrycznymi rzeźbami. Chatę tę postawił syn Diduszki wkrótce po śmierci ojca i po spaleniu dawnego domostwa przez Dobosza. Zapewne wybudował ją z drzewa, ściętego na tym samym miejscu.
Okna chaty umieszczone są wysoko, odrzwia potężne, chata mroczna jak jaskinia, obwarowana olbrzymimi kłodami. Wyziera z niej przerażenie po napadzie, strach i chęć zabezpieczenia się przed nowym napadem. I dociera do nas tchnienie owych czasów, kiedy każdy człowiek w tych puszczach zdany był na własną obronę.
O Diduszku sława poszła po górach, że miał wielkie i zasobne gazdostwo w Riczce-Krasnojyli, którą i do teraz Riczką Diduszkową zowią, i że był jednego rodu ze znaną i możną rodziną szlachecką. Pierwszy tu osiadł, kiedy przywędrował aż nad Riczkę. Pracowity i zapobiegliwy Diduszko był zajęty pracą i gazdowaniem tylko. O panów mało się troszczył. Był poważny i stateczny, dbał pilnie o swój ród. A jakby do rodziny liczył swe liczne sługi i nawet chudobę. Dbał, aby wszystko to było syte, by miało dostatek. Aby każde z nich pracowało, ile potrzeba i miało, co potrzeba. Nie był skąpy zupełnie, lubił hojnie wynagrodzić za pracę. Każdego sługę po pewnym czasie służby żenił i wyposażał. I większa część osadników Riczki Diduszkowej od sług Diduszki pochodzi. Gościnny był, nikt od niego bez podarunku nie wyszedł. Opowiadają, że gdy raz znajomi brusturscy ludzie doń przyszli w gościnę, na pożegnanie siedem koni wyprowadził. Kazał je osiodłać w nowe tarnice, nowe liżnyki, ubrać w kwiaty i wstążki. Wszystko to jako podarek. Powsadzał gości na konie, poobracał konie w kierunku płaju: „No, teraz jedźcie z Bogiem“.
I świętowania obchodził pysznie wspaniale. Szedł z całym orszakiem sług i rodziny, poprzez górę, aż nad Białą Rzekę do cerkwi, strojny w pistolety, w prochownice świecące i zaraz po księdzu śpiew kościelny zaczynał. Taki to był gazda.
Jednak pustoty żadnej nie cierpiał. Nie tylko zlekceważył nakazy Dobosza co do posyłania stałej daniny, nawet rozsierdzony nad miarę, zaczął się odgrażać Doboszowi. Mianowany przez panów atamanem nad nowym osiedlem nie miał tego w cenie. Rozpowiadał, że jeszcze panom całą berbenicę czerwonych złotych odmierzy, byleby tylko pojmali tego próżniaka i zawalidrogę Dobosza! Jak powiada opowieść: „Zaczął się przechwalać przeciw Doboszowi“. I dobre to powiedzenie. Bo nasi rodacy z gór mistrzami są w groźnych przechwałkach i pogróżkach i to takich, których nie myślą spełnić. Ale i to prawda, że do dziś są — podobnie jak Dobosz — chłopięco drażliwi, zapalni i zadzierzyści. Lada nikłe, rzec można, głupie słowo wprawia ich w szał. Dlatego też nieraz te przymówki i niewinne naprawdę przechwałki kończą się bardzo smutno. Nie darmo wierzył Dobosz, że dobre słowo jest nasieniem zbawiennym, a słowo złe posiewem smoczym, straszliwym. W przechwałkach dumnego i niezależnego gazdy widział zdradę. Nie myślał żartować. Wściekłość gniewu szarpała go i wstrząsała mu wnętrzności. Krew mu uderzyła do głowy, gdy mu powtórzono słowa Diduszki. We łbie mu tak dudniło i dzwoniło, że ogłuchł na czas jakiś. Rozpacz wściekłości nie znajdującej ujścia ściskała mu tchawicę, zapierała oddech. We śnie podrzucało nim, krzyczał i zrywał się. Krew w nim warzyła się, z jadem jakimś zmieszana. Tak ogarnięty płomieniem i duszącym dymem złości przyszedł w biały dzień do Diduszki na samo święto wiosenne Jurija. Osiedle Krasnojyla już w owe czasy nie było bezludne. Oprócz zagospodarowanych już osadników sam Diduszko miał przeszło trzydzieści sług. Dobosz zaś przyszedł tylko z kilkoma opryszkami. Kazał zawołać do siebie Diduszkę z dalekich łąk, gdzie Diduszko był przy chudobie. Gospodarstwo było tak przestronne, iż trudno było odszukać gazdę. Gdy wreszcie jeden z opryszków przyprowadził go do Dobosza, ten, chociaż furia spętana zaledwie pozwalała mu mówić, rzekł do Diduszki z uprzejmym naśmiewaniem: — Przyszedłem Panie Didu stawić ci się, byś mógł twych Panów ulubionych obdarować złotem, gdy nam sera żałujesz! Masz Dobosza! — Diduszko zmiarkował, że to jego ostatnia chwila. Stał spokojnie i godnie. Nic nie mówił, nawet nie spojrzał na Dobosza. Wtedy Dobosz jednym uderzeniem topora zabił go na miejscu. A młodego syna jego przywiązał do trupa. I podnosząc w górę jedną ręką ich obu tak związanych wołał: — Ot tak wiąże Dobosz.
Jak rażeni gromem stali słudzy i rodzina Diduszki. Wściekłość i burza gniewu w Doboszu przedarła wszystkie tamy. Nie wiadomo dlaczego (może mu się wydało, że nie dość szybko odpowiadają na pytania) — uderzył Diduszkowego młynarza i jednego z najmitów Diduszkowych tak mocno, że popadali na ziemię. Ledwie się mogli podnieść. Nie pomyślał, że to ludzie biedni, że mu się zupełnie nie sprzeciwiali.
Potem spalił wszystkie chaty i zabudowania Diduszki. Nikomu nie pozwolił ratować i nikomu nic ruszyć stamtąd nie pozwolił. Tygodniami po lasach snuły się dymy. Czuć było duszącą woń spalonej bryndzy i wosku.
Tak to wszystko dokładnie przekazują. Ale nic nie wiadomo i nigdzie nie ma o tym wzmianki, aby panowie ujęli się za Diduszką, aby pomścić go na Doboszu.
Lecz przed Doboszem nikt nigdy odtąd wspomnieć nie śmiał o Diduszce.
Wkrótce potem przyśnił się sen Doboszowi. Sam dziadek stareńki, pożółkły wieszczun, który mu niegdyś wszczepił wielikańskie ziele, we śnie mu się ukazał:
Szedł tak dziadowina od Synyci w dół carynkami, blady, wyschły, zgasły a tak leciutki, jakby go wiatr niósł. Jak poruszany wiatrem wir liści jesiennych tak w dół spłynął, chwiejąc się po ścieżce. Serce radośnie zadrgało Doboszowi: „Czy to być może? — Idzie on — mój rodzony — stareńki. — Wszystko mu wyznam i może on mi kroplę jakąś wsączy.
Starowina nie patrzył w stronę Dobosza. Ledwie widoczne z daleka, ocienione lice jego, nie uśmiechało się jak zwykle. Smutne, wyblakłe oczy spoglądały bezradnie. Patrzył gdzieś daleko. Wzniósł oczy, rozglądał się długo i powoli po górach i po niebie, jakby kogoś szukał. I przeszedł — znikł. Ani nie spojrzał na Dobosza. —
Ścigało go za to przywidzenie inne: garbus z Kryntej. To wyskakiwał za nim z gąszczy na płaj, to znów skakał w gąszcz, a często czaił się chichocząc z cicha po koźlemu i po tym można było go poznać. Dobosz miał dość tego i on skoczył za nim raz i drugi do gęstwiny, ale na darmo, ani śladu garbusa nie odkrył. Przecie skradało się za nim znów to widmo.
Wieść o końcu Diduszki zapałała jeszcze groźniej i dalej niż łuna pożarów jego obejścia. Obudziła gazdów bogatych i biednych, iż wstali przeciw uciskowi. Uzbrojeni czyhali na Dobosza na przesmykach i rozdrożach. Nie szczodrość Doboszową wspominali ani podarki, tylko trzymali przed oczyma jak gdyby napis karbowany czerwono: „zbój, wilcza skóra, tatarska łopatka. Chudobę męczył, w obczyznę wypędzał, pojękiwały maleństwa aż lasy zawodziły! A my sami? Wstyd! Do serca nam wjechał na ukradzionych krowach, daliśmy się kupić. Wilkowi wilcza śmierć, tatarzynowi na własną jego szyję ta pętla, którą dla narodu przygotował.“
Dobosz nie pokazywał się na razie po wsiach. Może ukrywał się przed smolakami ze Stanisławowa, którzy po zabójstwie Diduszki zaroili się na płajach. A może chciał przeczekać aż uspokoją się wsie.
Wspominając Diduszka i jego dolę wiejscy ludzie także o jego słowa dbali więcej niż za życia gazdy. Oto jak ostrzegał: „Zaraza zbliża się od kiedy wałęsają się pustaki. Chudoba zmarnieje a nas obiecankami zaczną karmić ci i tamci zamiast bryndzy. I po cóż ci panowie do licha? Zamiast by naród chronili, pozwalają hulać pustakom, zbójom najgorszym, jeszcze ich w nagrodę na hajduków najmują.“



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.