Przejdź do zawartości

Pracownicy morza/Część trzecia/Księga trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Wielka mogiła.

Gilliatt szedł nad wodą, nagle skręcił do St
. Pierre-Port, potem wzdłuż brzegów morza zaczął iść ku St. Sampson, unikając spotkań z ludźmi i gościńców zapełnionych przechodniami z jego przyczyny.
Wiadomo, że oddawna miał właściwy sobie sposób przebiegania kraju w różnych kierunkach, nie będąc przez nikogo widzianym. Znał wszystkie ścieżki, chętnie wybierał dróżki uboczne i kręte; miał dzikie zwyczaje istoty, co czuje, że nie jest lubianą; pozostawał zawsze na uboczu. Dzieckiem będąc już spostrzegł brak życzliwości w twarzach ludzkich, nałóg unikania ich stał się drugą jego naturą.
Minął wielki Plac i Solarnie. Kiedy niekiedy obracał się i spojrzał za siebie na Cashmera, który rozpuścił żagle. Wiatr był słaby, Giiliatt posuwał się prędzej niż okręt. Spuściwszy głowę na piersi, szedł po skałach nad samym brzegiem. Przypływ morza rozpoczął się.
Czasami Gilliatt zatrzymywał się i obracając się plecami do morza, przez kilka minut patrzył na skały kryjące drogę do Doliny, na zieloną dąbrowę. Dąbrowa ta była w miejscu, które zwano Niskiemi Domkami. Tam niegdyś, pod owemi drzewami, paluszek Deruchetty skreślił na śniegu imię Gilliatta. Śnieg ten oddawna już stopniał.
Giiliatt szedł dalej.
Dzień był czarowny, rozkoszniejszy niż którykolwiek bądź w owym roku. Poranek miał w sobie coś ślubnego. Był to jeden z tych dni wiosennych, w których maj roztacza wszystkie swe skarby; cała przyroda zdała się nie mieć innego celu, jak wyprawiać sobie uroczystość i napawać się szczęściem. Pośród gwaru w lesie i w wiosce, wśród szumu fali i podmuchów wiatru, słyszałeś miłosne gruchania. Młode motylki siadały na świeżo rozkwitłych różach. Wszystko było świeże w przyrodzie, zioła, mchy, liście, wonie, promienie. Zdawało się, że słońce po raz pierwszy uśmiechnęło się do ziemi. Krzemyki były świeżo obmyte. Zrodzeni wczoraj ptaszkowie śpiewały pieśń głęboką w drzew cieniu. Prawdopodobnie pozostawały jeszcze w gniazdkach skorupki jajek, które przekłuły swemi dziobkami. W drganiu gałązek rozróżniałeś trzepotanie młodocianych skrzydełek. Były to pierwociny ich śpiewów, pierwociny lotu. Słodkie szczebiotanie wszystkich naraz dudków, sikor, dzięciołów, szczygłów, gilów, wróbli i trznadli. Bzy, konwalje, laury i czeremchy wykwintne zdobiły gęstwinę. Śliczne groszki wodne, których pełno w Guernesey, pokrywały bagna szmaragdowym kobiercem. Kąpały się tam pliszki i czeczotki, które ścielą miłe, drobne gniazdeczka. Przez wszystkie szczeliny w gęstej roślinności widziałeś błękity nieba. Gdzieniegdzie motyle ścigały się, miłośnie kołysząc się jak nimfy. Wszędy czułeś pocałunki ust niewidzialnych. Nie było tak starego muru, coby jak pan młody nie miał swego bukietu lewkonji. Tarniny okryły się kwieciem, kwitnęły i szczodrzenice; wskroś poplątanych gałązek połyskiwały białe i żółte kępy kwiecia. Wiosna wysypała wszystkie swe srebro i złoto do ogromnego kosza kwiatów gaiku. Młode latorośle zieleniały świeżością. W powietrzu słychać było krzyki powitania. Gościnne lato otwierało podwoje dla ptaszków zamorskich. Była to pora przylotu jaskółek. Po drogach kwitnęły badyle ciernistego janowcu, czekając na kwitnienie bodjaków.
Piękno w dobrem było sąsiedztwie z nadobnem; przepych łączył się z wdziękiem; wielkość nie odstraszała drobiazgu. W ogólnym tym koncercie żadna nuta nie była straconą; w tej rozległej, powszechnej piękności każdy mikroskopijny przepych był na swojem miejscu: wyróżniałeś wszystko jak w przezroczystej wodzie. Wszędy boska pełnia i tajemnicza brzemiennosć pozwalały domyślać się świętych wysileń przyrody przerabiającej soki żywotne. Cokolwiek jaśniało, jaśniało bardziej niż zwykle; cokolwiek kochało, kochało teraz namiętniej. Kwiaty zdawały się śpiewać hymny, w głosach było promienienie. I rozkwitała wielka harmonja rozlana w wszechświecie. Kiełki, zawiązki, zapowiadały przyszłą dojrzałość. Wewnętrzny niepokój w połączeniu z zewnętrznemi wpływami przyśpieszał bicia serc, jakby i w nich miały rozwijać się i dojrzewać ukryte zarodki... Kwiat obiecywał już owoc, każda dziewica wpadała w smętną zadumę... Rozmnożenie jestestw, postanowione przez wielką duszę cienia zwiastował wewnętrzny rozwój rzeczy! Zaślubiano się wszędy, żeniono. Życie zespalało się z nieskończonością. Dzień był pogodny, jasny, ciepły: przez szpary płotów widziałeś w ogrodach śmiejące się dzieci. Niektóre z nich grały w palanta. Jabłonie, brzoskwinie, wiśnie, grusze pokryły sady pękam i białych i różowych kwiatów. W trawie: pierwiosnki, barwinki. krwawniki, stokrocie, amarylle, hyacynty, fiołki i bławatki. Wszędy pełno modrych boraków, żółtych kosaćców i owych pięknych gwiazdeczek różowych, które zawsze kwitną gromadnie i dlatego zowią się „bratkami”. Bydlątka ozłocone promieniami słońca biegały między skałami. Kwitnące rozchodniki purpurą zdobiły strzechy. Pracownice ulów rozleciały się na błonia — pszczółka była na robocie. W powietrzu szmer wód i muszek brzęczenie. Przyroda, przesiąkliwa na wiosnę, była wilgotną z rozkoszy.
Gdy Gilliatt przyszedł do St. Sampson, nie było jeszcze wody w głębi portu i mógł niepostrzeżony przejść sucho za tułowiami okrętów leżących na warsztacie. Szereg praskich kamieni ułatwiał mu przejście.
Nikt nie zobaczył Gilliatta. Tłum ludu był na drugim końcu portu przy Bravées. Tam, nazwisko Gilliatta było na wszystkich ustach. Tyle o nim ówiono, że nie zwrócono nań uwagi. Gilliatt przeszedł1 okryty niejako wrzawą, jaką sam sprawił.
Zdaleka widział krypę w miejscu, gdzie ją przywiązał, komin maszyny między jej czterema łańcuchami, krzątania się cieśli zajętych robotą, gromadki ciekawych przychodzących i odchodzących i słyszał głos grzmiący i wesoły mess Lethierry’ego, który wydawał rozkazy.
Gilliatt zapuścił się w głąb uliczek.
Za domem Bravées nie było nikogo; cała ciekawość skupiła się na przodzie. Gilliatt szedł wzdłuż niskiego muru ogrodu, zatrzymał się w kącie, gdzie siadywała Deruchetta i spojrzał w aleje ogrodu, gdzie widział był wczoraj całujące się dwa cienie, które teraz zniknęły.
I poszedł dalej. Wdarł się na wzgórze zamku Doliny i spuścił się w kierunku Pustkowia.
Houmet-Paradis było samotne.
W domu nic się nie zmieniło od rana, gdy ubrawszy się wyszedł do St. Pierre-Port.
Jedno okno było otwarte. Przez to okno widział rożek zawieszony na ścianie.
Na stole leżała mała biblja, dziękczynny podarunek nieznajomego, którym był Ebenezer.
Klucz tkwił w zamku. Gilliatt zbliżył się, położył rękę na kluczu, zamknął drzwi na dwa spusty, schował klucz do kieszeni i odszedł.
Odszedł nie w kierunku lądu, lecz w stronę morza.
Wybierając drogę najkrótszą przeszedł swój ogród wpoprzek, nie zważając na klomby kwiatów, unikał tylko zdeptania morskiej kapusty, którą zasadził dla tego, że to była ulubiona roślina Deruchetty.
Przeskoczywszy mur, spuścił się na skały.
I zaczął iść, zawsze naprzód, po długim i wąskim łańcuchu raf, które łączyły Pustkowie z ogromnym obeliskiem, co sterczał pośrodku morza i zwał się Wolim Rogiem. Tam to było krzesło Gild Holm’Ur.
Krocząc ze szkopułu na szkopuł jak olbrzym po grzbietach gór, przesuwał się po wierzchołkach raf, niby po szczycie dachu.
Jakaś rybaczka, która boso brodząc w wodzie, łowiła ryby więcierzem, a teraz wracała do brzegu, zdaleka spostrzegła Gilliatta i zawołała: — Strzeżcie się, bo morze przypływa.
Ale Gilliatt szedł dalej.
Dotarłszy do szczytu wielkiej skały Wolego Rogu, zatrzymał się. Tu skończyła się ziemia. Była to ostatnia krawędź przylądka.
Gilliatt spojrzał.
Na otwartem morzu kilka łodzi, stojąc na Kotwicy, zajęte były rybołóstwem. Kiedy niekiedy mignęły na słońcu srebrne strugi: to woda ściekająca z sieci. Cashmere nie dopłynął jeszcze do St. Sampson. Teraz rozwinął żagle górnego masztu i był między Herm i Jethon.
Gilliatt obszedł skałę i zbliżył się do Krzesła Gild-Holm’Ur, do tych urwistych schodów, gdzie przed trzem a miesiącami ocalił życie Ebenezerowi. Gilliatt wszedł na schody.
Większa ich część była już zalaną; tylko dwa lub trzy pozostały jeszcze suche. Gilliatt wstąpił na nie.
Schody te prowadziły do krzasła Gild-Holm’Ur. Doszedłszy do Krzesła popatrzył nań chwilę, przyłożył rękę do oczu i zwolna przesunął ją od jednych brwi do drugich, zdając się tym gestem zacierać wspomnienia przeszłości; potem usiadł w wydrążeniu skały, plecami opierając się o jej ścianę a ocean mając u stóp swoich.
W tej chwili Cashmere omijał wielką okrągrą wieżycę, która strzeżona przez sierżanta i armatę odznaczała w przystani pół drogi między Herm i St. Pierre Port.
Nad głową Gilliatta, w szczelinach skał, zadrżało kilka kwiatów. Jak oko mogło sięgnąć, wszędy modre fale. Wiatr dął od wschodu, nie było więc bałwanów odbitych od brzegu około Serk, którego z Guernesey widziano tylko zachodnie wybrzeża. Wdali — Francja ukazywała się jak chmura, a przy niej długi żółty pas piasków Carteret. Czasam i przemknął biały motylek. Motyle lubią przechadzki ponad morzem.
Wiatr słabo podmuchiwał. Błękity morza i błękity niebios były nieruchome. Żadne drgnięcie nie poruszyło wodnych węży jaśniejszych lub ciemniejszych, na powierzchni morza znaczących wiry topieli.
Cashmere niepopychany wiatrem zawiesił, żeby go schwytać, małe żagle zwane bocianiem gniazdem i pokrył się cały płótnem. Że jednak wiatr dął z ukosa, zmuszony był przeto płynąć blisko brzegów Guernesey. Minąwszy czerwoną żerdź St. Sampson dotarł do wzgórza zamku Doliny. Wkrótce miał opłynąć przylądek Pustkowia.
Gilliatt czekał na jego zbliżenie się.
Powietrze i fale były jakby uśpione. Przypływ wyrażał się w wzdęciu morza, a nie w uderzeniu bałwanów. Poziom wód podnosił się bez szmeru. Stłumiony szum morza podobny był do oddechu dziecięcia.
Od strony portu St. Sampson dochodziły głuche uderzenia młota. To zapewne cieśle stawiali rusztowanie dla wydobycia maszyny z krypy. Odgłosy te zaledwie słyszał Gilliatt, gdyż je głuszyły granitowe masy, o które był oparty plecami.
Cashmere zbliżał się powolny jak widmo.
Gilliatt czekał.
Nagłe plusk wody i uczucie zimna zwróciły jego spojrzenie na dół. Morze zalało mu nogi.
Spuścił oczy, potem znów je podniósł.
Cashmere był bardzo blisko.
Zrąb, w którym deszcze wyryły Krzesło Gild-Holm’Ur, był tak stromy i tak głęboka była tam woda, że podczas ciszy na morzu, okręty mogły bez niebezpieczeństwa zbliżyć się na kilka węzłów do skały.
Cashmere zbliżał się. Podpłynął, wyprostował się, zdawał się rość na wodzie. Było to jakby rozrastanie się cienia. Żagle, liny, wszystkie porządki okrętowe rysowały się czarno na niebie, wspaniale kołysząc się po morzu. Długie płótna przez pewien czas zasłaniające słońce, nagle przybrały barwę różową, niewysłowionie przezroczystą. Bałwany szumiały zcicha. Żaden szelest nie zakłócił majestatycznego pochodu tego obrazu. Patrząc na pomost zdawało się, że się jest na nim.
Cashmere prawie dotykał skały.
Sternik stał u rudla, chłopiec okrętowy wdzierał się po drabince na wierzch masztu, kilku pasażerów, wsparłszy się na pomoście patrzyło na pogodne niebo, kapitan palił fajkę. Nie na nich jednak patrzył Gilliatt.
Było na pokładzie jedno miejsce słoneczne. Tam zwróciły się jego spojrzenia. W tem słońcu siedzieli obok siebie Ebenezer i Deruchetta. I wdzięcznie tulili się do siebie, jak dwa ptaszki, grzejące się na południowych promieniach, siedząc na ławce nakrytej daszkiem osmołowanym a przeznaczonym dla użytku podróżnych; na porządnych okrętach angielskich stoi na nich napis: for ladies only. (Tylko dla pań). Głowa Deruchetty spoczywała na ramieniu Ebenezera, a ramię Ebenezera obejmowało kibić Deruchetty; i trzymali się za ręce, splątawszy palce. Dwie te śliczne twarze, tchnace niewinnością, wyrażały dwa odcienie anielskie. Jedno było bardziej dziewicze, drugie bardziej gwiaździste. Czysty ich uścisk był pełen wyrazu: miłosny — i zarazem wstydliwy. Ławeczka zdawała się już być sypialnią nowożeńców i prawie gniazdeczkiem. Zarazem była to glorja miłości, uciekającej w obłoki.
Niebiańskie to było milczenie.
Oczy Ebenezera składały dzięki niebiosom i patrzyły zachwycone; usta Deruchetty poruszały się. W tej roskosznej ciszy, gdy szalupa o kilka sążni przesunęła się około Krzesła Gild-Holm’Ur, wiatr, wiejący w stronę lądu, przyniósł do uszu Gilliatta te słowa Deruchetty, wymówione głosem czułym i dźwięcznym:
— Spójrzno, kochany — zdaje się, że jakiś człowiek siedzi na skale.
Zjawisko to prędko zniknęło.
Cashmere opłynął przylądek Pustkowia i zanurzył się w głębokich nurtach fali. Nie upłynął kwadrans, a jego maszty i żagle tworzyły już tylko na morzu pewien rodzaj białego obelisku wciąż malejącego na widnokręgu. Gilliatt miał już wodę po kolana.
I patrzył na oddalającą się szalupę.
Wiatr zadął silniej na otwartem morzu. Cashmere rozpuścił dolne i trójkątne żagle, by korzystać z mocniejszego wiatru. Był on już daleko za wodami Guernesey, ale Gilliatt nie spuszczał go z oczu.
Woda zalała go do pasa.
Przypływ podnosił się, czas upływał.
Mewy i kormorany krążyły około Gilliatta niespokojnie. Rzekłbyś, usiłowały go ostrzedz. Być może wśród tego ptactwa była jaka mewka, dobrze znajoma z Douvres, która go poznała.
Upłynęła godzina.
Wiatr otwartego morza nie dawał się uczuć w przystani, ale Cashmere szybko malał. Według wszelkich pozorów szalupa pędziła z niezwykłą prędkością. Była już naprzeciw wysp Casquets.
Dokoła skały Gild-Holm’Ur wcale nie było piony, fale nie uderzały o granit. Woda wzbierała spokojnie i nieznacznie. Teraz doszła już do bark Gilliatta.
Druga godzina upłynęła.
Cashmere był za wodami Aurigny. Skała Ortach zakryła go na chwilę. Schował się za tą opoką; potem znów wyszedł jakby z zaćmienia. Szalupa pędziła na północ, zdążając już na otwarte morze. Teraz była już tylko punkcikiem migotającym się w świetle słonecznem.
Ptaki niespokojnie krzyczały nad głową Gilliatta.
Tylko głowa jego widzialną była nad wodą.
Morze wzbierało złowrogą łagodnością.
Gilliatt nieruchomy patrzył na znikający okręt.
Przypływ morza prawie się kończył. Wieczór się zbliżał. W tyle za Gilliattem, w przystani, kilka łodzi wracało z połowem.
Oko Gilliatta wciąż było utkwione w znikającą szalupę.
To oko nieruchome nie miało nic wspólnego z tem, co można widzieć na ziemi. W tej tragicznej, spokojnej źrenicy był niewysłowiony wyraz spojrzenia spojrzenia tak spokojnego, jak je dać może nieziszczone marzenie — spojrzenia, zdającego się spokojnie przyjmować fatalne zrządzenia losu. Zapewne podobne spojrzenia śledzą znikającą gwiazdę. Czasami robiła się niebieska ciemność pod temi brwiami, których promień oczny wciąż był utkwiony w jeden punkt przestworza. Wraz z podnoszeniem się nieskończonej ilości wody dokoła skały Gild-Holm’Ur, niezmierna spokojność wstępowała w głębokie oczy Gilliatta.
Cashmere prawie niedostrzeżony był teraz mglistą plamą. Żeby go rozróżnić trzeba było wiedzieć, gdzie jest.
Zwolna i ta plama, prawie bez kształtu, zbladła.
Potem zmalała.
Nakoniec znikła.
W chwili, gdy ślad Casmera zatarł się na widnokręgu, głowa Gilliatta znikła pod wodą. I nie pozostało nic — prócz morza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.