Powszechne braterstwo/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
Trzecia pielgrzymka na Hound Street.

Charakter człowieka, podobnie jak woda, ma swój poziom; stało się więc, że Natura w swem dążeniu do zastosowania człowieka do jego otoczenia, uczyniła z Marcina Stone’a to, co Stefan nazwał: „sanitysta“. Nic innego zeń uczynić nie mogła.
Młodzieniec ten wszedł do ruchu społecznego w chwili, kiedy pojmowanie istnienia jako życia doczesnego, w oczekiwaniu lepszego życia przyszłego, zaczęło się chwiać; zaś w pojmowaniu świata, jako uprzywilejowanej siedziby klas wyższych, zaczynał się poważny przewrót.
Sierota od lat dziecięcych, wychowywany przez p. Stonek do czternastego roku życia, Marcin przywykł myśleć samodzielnie. Stąd wynikło, że stał się niesympatyczny i spotęgowała się w nim skłonność do dziwactwa, odziedziczona po dziadku. Szczególna odraza do widoku cierpienia, taka silna, że, gdy był dzieckiem, nie pozwalał zabić muchy i nie mógł patrzeć na królika schwytanego w zatrzasku, — skierowana została na właściwe tory, dzięki studjom medycznym. Fizyczny lęk przed cierpieniem i szpetotą był teraz ujęty w karby, a duchową do nich odrazę przytłumiła filozofja.
Osobliwy zamęt, jaki otacza wszystkich młodych ludzi, żyjących w wielkich miastach, a zdolnych jeszcze do myślenia, sprawił, że Marcin stopniowo pozbywał się wszelkich oderwanych rozważań; niemniej pęd wewnętrzny, który przeszedł nań niewątpliwie od p. Stone’a, — zniewolił go do poświęcenia się z całym zapałem jakiejś jednej idei. Wybór młodzieńca padł na zagadnienie zdrowia. A ponieważ mieszkał przy Euston Road, by mieć bliską styczność z tem, co go jedynie obchodziło, przeto potrzebował niemałego zapasu owego zdrowia, które stało się celem jego pracy życiowej.
O późnej popołudniowej porze tego dnia, w którym Hughs tak skrzywdził żonę, Marcin, mając trzy godziny wolne od służby w szpitalu, zanurzył twarz i głowę w zimną wodę, wytarł je następnie szorstkim ręcznikiem, włożył twardy kapelusz melonik, wziął w rękę grubą laskę i pojechał koleją podziemną do Kensingtonu.
Pewny siebie, chłodny, jak zwykle, wszedł do domu ciotki i zapytał o Tymjanę. Wierny stanowczemu, choć poniekąd nadmiernie surowemu, mniemaniu, że Stefan i Cecylja i wszyscy im podobni są dyletantami — nigdy o nich nie pytał, jakkolwiek często, czekając, wchodził do bawialni Cecylji i drwiącym wzrokiem wodził dokoła po ładnych przedmiotach, jakimi swój pokój zapełniła, lub, zasiadłszy w wygodnym fotelu, założył nogi i wpatrywał się w sufit.
Tym zeszła niebawem. Ubrana była w niebieską bluzkę, z materjału, który Cecylja kupiła na bazarze, urządzonym, przez komitet pomocy ludom bałkańskim, i w spódnicę ciemnoponsową i wełny, utkanej przez zubożałe panie irlandzkiej w ręku zaś trzymała list, adresowany pismem matki do pani Tallents Smallpeace.
— Halo! — rzekła na powitanie.
Marcin odpowiedział spojrzeniem, obejmującem ją od stóp do głowy.
— Włóż kapelusz! Nie mam dużo czasu. Ta niebieska historja jest nowa.
— Czyste płótno. Matka to kupiła.
— Niebrzydka. Spiesz się!
Tym podniosła podbródek, a ten leniwy ruch ukazał w całej piękności jej śnieżną, zaokrągloną szyję.
— Jestem trochę zmęczona, — rzekła; — a przytem muszę być z powrotem na obiad, Marcinie.
— Na obiad! Tym zwróciła się ku drzwiom.
— No, już idę, idę! — i pobiegła na górę.
Kupili przekaz pocztowy na dziesięć szylingów, włożyli go w kopertę, zaadresowaną do pani Tallents Smallpeace, i, gdy minęli sto drzwi pp. Rose i Thorn, Marcin rzekł:
— Chcę zobaczyć, co też ten mądry dyletant uczynił dla dobra niemowlęcia. Jeżeli nie zabrał stamtąd dziewczyny, obawiam się zastać tam ładną hecę.
Wyraz twarzy Tym zmienił się błyskawicznie.
— Nie zapominaj — rzekła, — że ja tam iść nie chcę. Nie widzę w tem żadnego celu, skoro gdzieindziej czeka jeszcze tyle roboty.
— Naturalnie, zawsze co innego, byle nie to, co jest najbliższe!
— Dla mnie nie to jest najbliższe. Jesteś szkaradnie niesprawiedliwy, Marcinie. Nie cierpię tych ludzi.
— Ach ty, dyletantko!
Tym oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Słuchaj! — rzekła, mówiąc z godnością, — wszystko mi jedno, co mówisz o mnie, ale nie chcę, żebyś nazywał dyletantem stryja Hilarego.
— A więc czem jest?
— Ja go kocham.
— To jest decydujące.
— Tak, niezaprzeczenie.
Marcin nie odpowiedział, z osobliwym protekcjonalnym uśmiechem, spoglądając z boku na Tym. Szli teraz ulicą przewyższającą jeszcze Hound Street, która rościła jednak pretensję do nazwy bagna.
— Widzisz, — rzekł znienacka, — człowiek taki, jak Hilary, interesuje się podobnemi rzeczami poprostu przez sentymentalizm. U niego działają w tych wypadkach nerwy. „Zażywa“ filantropję, jak zażyłby sulfonal na bezsenność.
Tym spojrzała nań z lekkim uśmiechem.
— Tak samo i u ciebie działają nerwy. Ty patrzysz na wszystko z punktu widzenia zdrowia, on zaś z punktu widzenia uczucia, to cała różnica.
— O!... tak sądzisz?
— Ty traktujesz wszystkich ludzi, Jakgdyby byli w szpitalu.
Nozdrza młodzieńca zadrżały.
— Jakże mam ich traktować?
— A jakby tobie było, gdyby cię zawsze uważano tylko za „zajmujący“ wypadek? — spytała Tym półgłosem.
Marcin zatoczył zwolna ręką półkole.
— Te domy i ci ludzie — rzekł, — stoją na drodze twojej, mojej i każdego.
Wzrok Tymjany pobiegł za wolnym, jakby zmiatającym ruchem ręki kuzyna. Zdawało się, że ją pociąga.
— Tak, oczywiście, wiem, — szepnęła. — Coś zrobić trzeba!
Podniosła głowę i zwracała ją to w jedną, to w drugą stronę, jakgdyby chciała mu wykazać, że i ona zdoła usunąć niejedno. A wyglądała przytem bardzo ładnie i świeżo, w oczach jej odbijała się szczerość i energja.
Pogrążona w hypnotycznej ciszy wzniosłych myśli, para młodych „sanitystów“ dotarła do Hound Street.
W bramie n-ru 1, syn kulawej kobiety, pani Budgen — chudy, blady wyrostek, równie wysoki jak Marcin, ale nie taki barczysty — stał paląc wątpliwego papierosa. Zwrócił zagasły, drwiący wzrok na przybyłych.
— Czego państwo tu chce? — spytał. — Jeśli wedle tej dziewczyny, to se stąd poszła i nie zostawiła adresu.
— Chcę się widzieć z panią Hughs, — odparł Marcin.
Wyrostek zakaszlał.
— Aha! Ona to jest, ale o niego to trza się pytać w Wormwood Scrubs.
— W więzieniu! A to za co?
— Przedziurawił jej rękę bagnetem, — i chłopak wypuścił nosem długi obłok dymu.
— Okropność! — zawołała Tymjana.
Marcin z całym spokojem przyglądał się wyrostkowi.
— Te twoje papierosy to paskudstwo — rzekł. — Dam ci swego tytuniu i pokażę ci jak robić papierosy. Oszczędzi ci to półtora szylinga na funcie tytuniu i nie zniszczy ci płuc.
Wyjąwszy z kieszeni woreczek z tytuniem, zwinął papierosa. Blady chłopak zwrócił mętny wzrok na Tym, która krzywiła nos i udawała, że nic nie słyszy i nie widzi.
Idąc po wąskich schodach, gdzie unosił się zaduch wapna, wilgotnej bielizny i smażonych śledzi, Tym rzekła do Marcina:
— Teraz widzisz, że to nie było takie proste, jak mniemałeś. Ja tam nie pójdę; nie chcę jej widzieć. Zaczekam na ciebie tutaj.
Stanęła w otwartych drzwiach pustego pokoju, opuszczonego przez małą modelkę. Marcin poszedł na drugie piętro.
Tam, w pokoju frontowym, pani Hughs z dzieckiem na ręku stała obok łóżka. Twarz miała wylękłą, zgnębioną. Obejrzawszy rękę i orzekłszy, że jest tylko zadraśnięta, Marcin wpatrywał się przez dłuższą chwilę w dziecko. Nóżęta maleństwa oparły się sztywno na biodrze matki, oczy miało zamknięte, drobne palce uczepiły się kurczowo jej piersi. Pani Hughs opowiadała całe zajście a Marcin stał, nie odwracając wzroku od niemowlęcia. Z twarzy jego nie można było wywnioskować co myśli; od czasu do czasu poruszał szczęką, jakgdyby go zęby bolały. Sądząc z wyglądu matki i dziecka, przepis jego nie bardzo był skuteczny.
Wreszcie odwrócił się od drżącej, skulonej postaci szwaczki i zbliżył się do okna. Na parapecie stały dwa blade, wątłe hjacynty; zapach ich przytłumiał inne wonie w pokoju — dziwnie wyglądały tutaj te wygłodniałe bliźnięta, dzieci światła i powietrza.
— Nie było ich tutaj, — zauważył Marcin.
— Tak, panie, — szepnęła pani Hughs. — Przyniosłam je na górę. Nie mogłam przenieść na sobie, żeby te biedactwa tam zmarniały.
Z pełnego goryczy tonu, jakim słowa te wypowiedziała, Marcin domyślił się, że kwiaty były własnością małej modelki.
— Trzeba je wystawić za okno, — rzekł; — tutaj się nie utrzymają. Trzeba je też podlać. Gdzie pani ma spodki?
Pani Hughs położyła dziecko, podeszła do szafy, gdzie spoczywały wszystkie skarby domowe, i przyniosła dwa stare brudne spodki. Marcin podniósł doniczki, a gdy je trzymał w górze, z pod jednego zwiniętego, żółtego płatka wypełzła maleńka liszka. Wyciągnęła zielony przezroczysty tułów, sunąc do nowego schroniska. Wijące się drobne stworzonko, jak cud i tajemnica życia, jakby urągało młodemu doktorowi, które śledził je bacznym wzrokiem, nie mając swobodnej ręki, żeby je usunąć z rośliny.
— Przyjechała tu ze wsi. A przecież znalazłaby tam dosyć mężczyzn, mogła sobie wybierać!
Marcin postawił kwiaty i zwrócił się do szwaczki.
— Moja pani, — rzekł, — jak mleko wykipi niema co nad niem biadać. Teraz trzeba tylko postarać się o robotę.
— Tak, panie.
— Proszę takim tonem nie mówić, — upominał Marcin; — trzeba się otrząsnąć z tego przygnębienia.
— Tak, panie.
— Musi pani się czemś wzmocnić. Tu jest pół korony, proszę sobie kupić dwanaście butelek dobrego piwa i wypić codziennie butelkę.
A pani Hughs znów powiedziała tylko:
— Tak, panie.
— A teraz kolej na malca, — rzekł Marcin.
Niemowlę siedziało z zamkniętemi oczyma, bez ruchu, tam, gdzie je złożono w rogu łóżeczka. Drobna szara twarzyczka opadła głęboko na piersi.
— Cichy z niego obywatel, — szepnął Marcin.
— Nie był nigdy krzykliwy, — objaśniła pani Hughs.
— To szczęśliwie, bądź co bądź. Kiedy karmiła go pani ostatni raz?
Pani Hughs zrazu nie odpowiedziała.
— Około pół do siódmej wczoraj wieczór.
— Co?
— Spał przez całą noc; ale dzisiaj, po tem wszystkiem co mnie we wnętrzu szarpało, straciłam pokarm... Próbowałam karmić go butelką, ale nie chciał nawet wziąć do ust.
Marcin pochylił się nad twarzyczką niemowlęcia i położył mu palec na podbródku; a schylając się niżej jeszcze podniósł jedną powiekę.
— Umarło, — rzekł.
Na dźwięk słowa „umarło“ pani Hughs, która stała pochylona za Marcinem, porwała dziecko i przycisnęła je do piersi. Przytuliwszy twarz do zwieszonej główki potrząsała niem i kołysała je w milczeniu. Całe pięć minut trwała ta rozpaczliwa, cicha walka z wiecznem milczeniem — chuchanie, macanie, ogrzewanie drobnego ciałka. Poczem pani Hughs usiadła, skulona we dwoje nad dzieckiem, a z piersi jej wydarł się jęk. I po tym jednym dźwięku zapanowała grobowa cisza. Przerwał ją odgłos kroków na skrzypiących schodach. Marcin, który stał pochylony nad łóżeczkiem, wyprostował się i zbliżył do drzwi.
Stał w nich jego dziad, a za nim Tymjana.
— Nie ma jej tam w pokoju, — rzekł pan Stone. — Dokąd ona poszła?
Marcin, zrozumiawszy, że starzec mówi o małej modelce, przyłożył palec do ust i, wskazując panią Hughs, szepnął:
— Przed chwilą umarło jej dziecko.
Na twarzy p. Stone’a zaszła ta sama dziwna zmiana, jaka się ujawniała na niej zawsze, gdy jego, rozproszone w urojeniach, myśli skupiły się nagle na rzeczywistym przedmiocie. Przeszedł mimo Marcina i zbliżył się do pani Hughs.
Stał przez czas dłuższy, wpatrzony w dziecko i w ciemną głowę, pochyloną nad niem z taką rozpaczą. W końcu odezwał się:
— Biedna kobieta! Ono śpi w spokoju.
Pani Hughs podniosła wzrok a ujrzawszy starą twarz, pooraną zmarszczkami, i rzadkie srebrne włosy, rzekła:
— Umarło, panie.
P. Stone wyciągnął żylastą, wątłą rękę i dotknął stóp dziecka.
— Fruwa; jest wszędzie; jest bliski słońca... Mały braciszek!
Poczem odwrócił się i wyszedł.
Schodził na palcach po schodach, które trzeszczały głośniej jeszcze pod jego ostrożnymi krokami; Tym szła za nim, a łzy spływały po jej policzkach.
Marcin pozostał z matką i jej niemowlęciem w ciasnym, cichym pokoi u, gdzie, niby obce przelatujące duchy, snuły się lekkie fale woni hjacentów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.