Przejdź do zawartości

Postrach gór/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XX
SPOTKANIE TOWARZYSZY BRONI I WAŻNY DZIEŃ DLA BRZEZIŃSKIEGO

Nazajutrz przed wieczorem pan Starościak stał przed bramą koszar i czekał na przyjście Bielskiego, po którego pobiegł jeden ze strzelców. Sierżant nie zmusił długo czekać na siebie. Przyszedł natychmiast i poznawszy od razu Starościaka rzucił się do niego. Padli sobie w objęcia i przez kilka chwil nie mogli mówić ze wzruszenia.
— Waleczny!...
— Święty szaleńcze!...
I znowu ściskali się zaglądając sobie do oczu.
— Chodźże, bracie, do mojej kwatery! — zawołał wreszcie Bielski biorąc gościa pod ramię.
Po drodze pan Starościak opowiedział przyjacielowi, w jaki sposób dowiedział się o nim.
— No, to dobra! — ucieszył się Bielski. — Zaproszę chłopców, to napijemy się herbaty!
Wkrótce przyszli do sierżanta Jańczyk i Brzeziński. Uśmiechnięty Bielski zastawiając stół obfitym „poczęstunkiem“ nie przerywał rozmowy ze Starościakiem.
— Teraz to ja już spokojny jestem o was, Brzeziński! — zawołał nagle sierżant i klepnął Jurka po ramieniu. — Skoro do rodziny Władka trafiliście — to wszystko jest w porządku!
— Ach, prawda! — zaśmiał się Sybirak. — Coś mi tam ciotka Katarzyna przebąkiwała o jakimś sympatycznym chłopaku, który podobno zapatrzył się na Stefę...

— Cha-cha-cha! — zaśmiali się Bielski i Jańczyk.

Padli sobie w objęcia

Jerzy sponsowiał i spuścił oczy jak pensjonarka.
— Nie smuć się, młodzieńcze! — z udaną powagą przemówił do niego wesoły pan Władek. — Sroka na ogonie wieść mi przyniosła, że serce Stefy przy tym młodzieńcu podobno mocniej bije....
Jerzy uśmiechnął się radośnie, lecz zrozumiawszy, że zdradza się, spoważniał i zrobił obojętną minę.
Pozostawili go w spokoju, gdyż zrozumieli jego nastrój.
Starościak opowiadał Bielskiemu, że po skończonej wojnie bolszewickiej, powrócił do rodzinnego Lwowa, otrzymał posadę technika przy wodociągach miejskich i ożenił się.
— Teraz, bracie, dowodzę własnym plutonem, bo mam sześciu synów! — pochwalił się.
— Ho, ho, nie marnujesz czasu! — zaśmiał się Bielski.
— No, przecież z twojej wyszedłem szkoły! — zawołał wesoło pan Władek. — Pamiętasz jak to mawiałeś, że żołnierz chwili nie powinien siedzieć bez pracy?
— Mówiłem, mówiłem! — śmiał się sierżant częstując gościa papierosem.
— Dobre to były czasy! — westchnął Starościak. — Tam to rzeczywiście ani chwili nie traciliśmy.
— Napracowaliśmy się rzetelnie — zgodził się spokojnie Bielski.
— A pamiętasz, gdy to zaczęliśmy w szopie w obozie Krasnojarskim dla jeńców podkop robić?... — spytał gość.
— Przecież zrobiliśmy! — kiwnął głową sierżant. — Zrobiliśmy i zwiali... bez śladu.
— Ślad to był, co prawda, bo tego wartownika Klimczak tak zdzielił pomiędzy skośne oczy, że chyba nie wstał... — przypominał przyjaciel.
— A potem jakeśmy parli w mróz przez puszczę, trzymając się brzegu Jeniseju...
— Pamiętasz, jak napadli na nas jacyś drwale — bolszewiki koło wsi Owsianki, a my ich granatem ręcznym ukontentowaliśmy?
— To Bolek wyciągnął granat bolszewikowi, który go do łaźni odprowadzał — uśmiechnął się na to wspomnienie Bielski, lecz raptem spochmurniał, dodawszy. — Szkoda tego Bolka! Sprytny był, śmiały chłopaczyna...
— Trudno! — westchnął pan Władek. — Wszyscyśmy w drodze przechorowali na tyfus plamisty. Tylko ty nie dałeś się...
— Tak! Bóg nas strzegł...
— Nas miał On w swej opiece, bo gdyby i ciebie wzięła choroba, tedy — koniec, grób! Nigdy nie zapomnę, kiedy to nas chorych, w gorączce, bredzących, na własnych plecach przenosiłeś jednego po drugim przez tę przeklętą osypiskową przełęcz na Ałgiaku! Co byśmy bez ciebie zrobili... ojcze-dzieciuchu?!
— Ojciec-dzieciuch! — zaśmiał się Bielski. — O, patrzcie, ile już mam siwizny! Stary ze mnie chłop!
— Ale jary, jak zawsze... Ty i na tamtym świecie będziesz uczyć, organizować i dowodzić — zauważył Starościak.
— Tak twierdził Oleśnicki..., który też pozostał tam... — szepnął Bielski.
— Kto mu kazał samemu Jenisej przepływać? — rozgniewał się pan Władek. — Tyle razy mówione mu było, że tylko na koniu można...
— We czwórkę dobrnęliśmy do Uliasutaju...
— Osiem miesięcy tułaliśmy się... Co? Dobry szmat czasu? — spytał patrząc na słuchaczy Starościak. — Osiem miesięcy, jak obszył!
— Może i ugrzęźlibyśmy tam... — cichym głosem dodał sierżant. — Tak też i myślałem, lecz znaleźli się dobrzy ludzie!
— Oj, to prawda! — Dobrzy to byli ludzie — państwo Błońscy i pan Szymanowski...
— Pomogli oni panom? Jak? — spytał Jańczyk.
— Dali nam dwa wielbłądy, zapasy żywności i trochę grosza, to i dojechaliśmy na tych „okrętach pustyni“ do Charbina, gdzie spotkaliśmy kapitana Werobeja i innych, którzy od bolszewików dali nogę i przedarli się do Mandżurii... Szczęśliwy to był traf! — opowiedział Starościak.
— W Charbinie zebrano wszystkich uciekinierów polskich i ochotników i utworzono nowy batalion, który po podróży dookoła Azji okrętem dostał się do Gdańska i do Polski. Potem, biliśmy się z bolszewikami już na swojej ziemi, a cieszyliśmy się, że pułki syberyjskie dobrze wszędzie stawały, bo oficerów miały znakomitych i bitnych, doświadczonych żołnierzy, przy których i żółtodzioby-ochotnicy bili się jak należy! — mówił Bielski.
— Oho! Prawda! — zawołał Starościak. — 14 sierpnia 1920 daliśmy łupnia czerwonym pod Zawadami i Borkowem! A potem poszły jedno po drugim: Jonice, Nowe Miasto, Chmielówka, Prusinowice.
— A czyż źle bili się nasi chłopcy pod Pułtuskiem i Czarnostawem? A pod Chorzelami, a pod Kolnem i pod Łomżą? Co tam mówić: duch był i zapał! Dobrze, przyjemnie się wojowało!
— Był duch i zapał, to i biło się uczciwie! — zgodził się pan Władek.
Towarzysze broni poczęli dzielić się wspomnieniami o kolegach i oficerach swojej dywizji, a gdy przeszli do osobistych przeżyć, Jańczyk spojrzał wymownie na Brzezińskiego i obaj tłumacząc się jakąś pilną sprawą pożegnali sierżanta i jego gościa.
— Niech sobie nagadają się — zauważył kapral, gdy przechodzili dziedziniec koszarowy — ulży to naszemu sierżantowi, bo przecież żyje tylko w pracy i trosce o kompanię i nie ma własnego życia.
Brzeziński w milczeniu przytaknął skinieniem głowy.
Był cały pod wrażeniem tego, co w ciągu tych dwu dni posłyszał o Bielskim. Jeszcze bardziej przejął się szacunkiem i uwielbieniem dla niego.
Sierżant stał się dla Jerzego wzorem i ideałem żołnierza.
Postanowił sobie, że gdy pozostanie w wojsku, będzie we wszystkim naśladował Bielskiego.
W koszarach zwoławszy kolegów długo i szczegółowo powtarzał im opowiadanie pana Starościaka i rozmowę jego z Bielskim.
Strzelcy nadziwić się nie mogli, że nikt w pułku nie słyszał nic o bohaterskim i ofiarnym życiu sierżanta.
Ten i ów z nich, którzy skarżyli się na Bielskiego i nie lubili go z tego powodu, teraz wstydzili się tego, i nie śmieli w oczy mu spojrzeć.
Stosunek strzelców do starszego sierżanta uległ gwałtownej i głębokiej przemianie. Jeden po drugim starali się prześcignąć w służbie, dogodzić Bielskiemu i zasłużyć na jego pochwałę, co przed tym wydawało się wprost niemożliwym, lecz teraz...
Tak — sierżant Piotr Bielski również się zmienił!
Co prawda wymagania jego co do wykonania służby pozostały te same, lecz widząc niezwykłą staranność i dobrą wolę kompanii nie miał powodu do gniewu i ostrych wymówek.
Poprawiał, pouczał, nawet ganił, jednak inaczej jakoś...
Bractwo, chociaż ze skóry wyłaziło, by niczym się nie narazić sierżantowi, nie czuło już przed nim strachu, martwili się tylko, jeżeli coś nie szło po jego myśli.
Wyczuwał to wszystko Piotr Bielski i lubił swoich chłopców, jak synów.
Czasami rozmyślał nad tym, że może to i dobrze się stało, iż kompania coś nie coś o nim się dowiedziała.
— Przecież na własne oczy widziałem — rozważał — jak w pułku syberyjskim wszyscy jak w tęczę wpatrzeni byli w dowódcę, pułkownika Werobeja, wiedząc z książek o jego bohaterskiej przeszłości i czynach wojennych!
Odpędzał jednak od siebie tę myśl jak gdyby ze strachem.
Zbyt skromny był, żeby pragnąć, by o nim mówiono.
— Co było, to przeszło — tłumaczył sam siebie — a teraz coraz czymś nowym trzeba zasłużyć się ojczyźnie...
Przypominał sobie w takich chwilach powiedzenie niejakiego pana Bolesława Pawłowicza, który potajemnie wykładał polską historię i literaturę uczniom — Polakom z gimnazjum rosyjskiego:
— Źle jest, jeżeli ktoś, bodaj największy nawet bohater, powie sobie: „tylem już uczynił dla ojczyzny, że tego starczy na całe życie moje. Niech ona teraz troska się o nagrodę dla mnie“! Źle to jest! Ojczyźnie służyć należy zawsze, ciągle, nie oglądać się za sławą ani nagrodą. Jeden jest tylko cel prawdziwy — dobro narodu i niepodległość kraju!
Tak pouczał pan Bolesław — siwy staruszek w ciemnych okularach, a jego nauki tak głęboko zapadły do duszy Bielskiego, że z nimi szedł przez życie wiernie i nieustępliwie.
Nie chciał więc ani sławy, choćby w swoim pułku, ani żadnej nagrody, gdyż widział ją w samej możliwości wydajnej dla wojska pracy.
Jerzy Brzeziński, który był teraz pod urokiem sierżanta-bohatera, starał się na służbie jeszcze bardziej, chociaż jednocześnie nie zaniedbywał nauki prywatnej, udzielanej mu przez pannę Szemańską i kolegów-akademików.
Kiedyś podczas świąt Bożego Narodzenia panna Stefania urządziwszy egzamin Jerzemu powiedziała ze szczerym zadowoleniem:
— Robi pan takie postępy, że podjęłabym się przez rok przygotować takiego zdolnego ucznia do matury! Ale, panie Jureczku, matura nie jest panu potrzebna, musi pan umieć inne rzeczy, żeby się dochrapać dyplomu leśniczego.
— Chciałbym wiedzieć jak najwięcej, żeby być inteligentnym człowiekiem! — westchnął Brzeziński.
— Pan jest od urodzenia inteligentny... bardzo nawet inteligentny — zapewniła go panienka.
— Chciałem powiedzieć — wykształconym człowiekiem — poprawił się Jerzy.
— Rozumiem i bardzo pochwalam te chęci! Ale niech mi pan powie, czy zawsze dążył pan do wykształcenia? — spytała.
— Ani mi w głowie to było! — uśmiechnął się pogardliwie. — Myślałem, że przegazduję życie w Mygli, jeszcze tam jeden czy dwa szmaty pola i lasu dokupię, no i...
— Ożenię się z Marinoczką — poddała mu panienka.
— Może... może... — nie zaprotestował, lecz po chwili potrząsnął głową i mówił dalej — tylko wszystko się rychło odmieniło na zawsze...
— Od kiedyż to zaszła taka zmiana i z jakiego powodu? — dopytywała składając i rozwijając jakiś papierek.
Pochylił głowę i namyślał się. Na twarzy jego odbiło się jakieś wahanie.
Wreszcie podniósł na pannę Stefanię oczy i patrząc na nią poważnie cichym głosem spytał:
— Czy mogę mówić rzetelną prawdę?
— Czyżby pan, panie Jurku, nie mówił mi kiedykolwiek prawdy?
— A nie, mówiłem! — zgodził się. — Nie skłamałem ani razu, ale całej prawdy też nie mówiłem...
— Dlaczego?
— Nie śmiałem... ale zaraz powiem, bo chcę, żeby pani wszystko wiedziała, wszystko... — szepnął.
Jak gdyby przeczuwając coś spojrzała na Brzezińskiego z obawą, lecz było już za późno.
Brzeziński popatrzał na nią łagodnym wzrokiem i mówić począł cichym, lecz wyraźnym głosem.
— Sto razy chciałem to powiedzieć, lecz nie śmiałem... Pani wie, pani musi przecież wiedzieć, że ja... kocham panią i tylko o życiu z panią marzę, chcę być godny pani, żeby nie zrobić wstydu, że na taką panienkę gazda z Wierchowiny oczy śmiał podnieść!... Przez to kochanie przede wszystkim do nauki się rzuciłem... Nie wiem...
Brzeziński urwał swoje wyznania a po chwili dalej mówił:

— Nie wiem, czy mi to pomoże... czasem zdaje mi się, że to strasznie długa droga... czasem, gdy pani ot, jak dziś powie mi, że jestem zdolny — nadzieja i radość wstępują mi do serca... Nie wiem, czy mogę, ale ja muszę już wiedzieć, co posłyszałbym, gdybym prosił o rękę pani... panno Stefo!

Kocham panią i tylko o życiu z panią marzę...

Panna Szemańska zbladła i w milczeniu wpatrywała się w pełne niepokoju i błagania oczy Jerzego. Zapewne jednak Brzeziński dostrzegł coś w jej spojrzeniu, bo w źrenicach jego zamigotały gorące iskierki, a radosny uśmiech opromienił jego strwożoną twarz. Nie mówił nic, zamieniony cały w oczekiwanie.
— Panie Jureczku... — szepnęła wreszcie panna Stefa — nie mówmy o tym... tymczasem... Musi pan odsłużyć termin w wojsku, a potem zdecydować o swoim losie... Wtedy... wtedy zapyta mnie pan o to raz jeszcze...
Spochmurniał i mruknął:
— A tymczasem ktoś inny zabierze mi panią...
— Będę czekała, aż najpierw pan mnie zapyta — szepnęła.
Porwał jej ręce i ucałował.
Nie mówili o tym więcej. Jerzy opowiadał o Bielskim i Starościaku. Zdawało im się, że zdołali pohamować wzruszenie i uzyskać całkowity spokój. Gdy jednak zawołano oboje na kolację, najpierw Kazia a wnet potem i pani Katarzyna poczęły im się uważnie przyglądać i porozumiewawczo uśmiechać się do siebie. Wreszcie Kazia nie wytrzymała i ze słodką minką niewiniątka pochylając się ku Brzezińskiemu spytała go:
— A cóż to szanowny „tajojek“ wygląda dziś tak uroczyście?
— Ja? — zmieszał się natychmiast Jerzy.
— No, przecież nie mamusia, ani ja! — nacierała mrużąc wesołe oczy.
— E-e, zdaje się tylko pannie Kazi i czepia się mnie... — zaczął Jerzy.
— Jak rzep psiego ogona? Ach, doczekałam się! Tak się nie mówi do panienki! — udała oburzenie.
— Taż ja, moje wy państwo, ta-joj — ani myślał takich słów wypowiadać! — zapominając naukę polskiego języka zawołał Brzeziński, a ujrzawszy rozbawione z tego powodu twarze swoich znajomych parsknął głośnym śmiechem.
— Śmiej się, braciszku, śmiej się — pogroziła mu paluszkiem figlarna dziewczyna — ale przed moim okiem nic się nie ukryje, bo co wiem, to wiem!
— Dajże ty już święty spokój panu Jurkowi! — ujęła się za Brzezińskim siostra.
— Oho! Na pomoc pośpiesza armia... zjednoczona! — prychnęła i wybuchnęła srebrzystym śmiechem Kazia. — Cóż mi się widzi, że „trzyma Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn nie puszcza“ i nikt tu już nic nie zrozumie, chyba...
Pochyliła się do matki i szepnęła jej coś do ucha śmiejąc się jednocześnie i zezując ku Brzezińskiemu i Stefie.
— Cicho ty, łobuzie jeden! — upomniała ją pani Katarzyna nie mogąc wstrzymać się od śmiechu.
Jerzy Brzeziński odchodził tego dnia w bardzo szczęśliwym nastroju.
Nie posłyszał co prawda od panny Stefanii stanowczej odpowiedzi, lecz czuł, że nie obraziła się bynajmniej i że wogóle sprawa jego jest na dobrej drodze.
Pożegnał wszystkie panie niezwykle sztywnie, prawie uroczyście, ale w oczach jego świeciła się rozpierająca go radość.
— A niechże pan dziś śpi dobrze! — szepnęła do niego Kazia.
— Czemu nie miałbym spać? — zdziwił się Jerzy.
— Bo pan wygląda tak, jak gdyby kij przełknął, więc niewygodnie będzie panu ułożyć się na strzeleckim sienniku — rechotała skacząc na jednej nodze.
Odprowadzony ogólną wesołością i trochę melancholijnym spojrzeniem panny Stefy wyszedł wreszcie.
Twarz mu pałała, serce łomotało w piersi, a w uszach rozbrzmiewał głos Stefy, kiedy powiedziała mu:
— Będę czekała, aż najpierw pan mnie zapyta...
— Moja, moja, moja! — wykuwało serce Jerzego słodkie, najdroższe słowo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.