Przejdź do zawartości

Posiadacz/Część III/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
POWRÓT IRENY

Pozostawiwszy Jamesa i starego Jolyona w trupiarni szpitalnej, wypadł Soames na ulicę i włóczył się po mieście bez celu.
Tragiczna śmierć Bosinney’a przeistoczyła cały splot wydarzeń. Nie miał już poprzedniego uczucia, że każda stracona chwila może być fatalną, ryzykownie też byłoby powiedzieć komukolwiek o ucieczce żony, dopóki nie ukończy się śledztwo.
Dnia tego wstał wcześnie, przed przyjściem listonosza, sam wyjął pierwszą pocztę ze skrzynki i jakkolwiek nie było nic od Ireny, wykorzystał okazję, aby powiedzieć Bilson, że jej pani jest nad morzem i że prawdopodobnie on sam pojedzie tam spędzić z nią koniec tygodnia, od soboty do poniedziałku. Dało mu to czas do działania, czas na przewrócenie kamienia każdego do góry spodem, aby wreszcie ją odnaleźć.
Teraz jednak, kiedy śmierć Bosinney’a uniemożliwiła mu przedsiębranie jakichkolwiek kroków — dziwna ta śmierć, o której myśl była przykładaniem rozpalonego żelaza do serca, zdejmowaniem zeń przytłaczającego ciężaru — nie wiedział, czem ma zapełnić ten dzień. Błąkał się więc tu i owdzie po ulicach, przyglądając się każdej spotkanej twarzy, targany tysiącem niepokojów.
Podczas bezcelowej tej włóczęgi myślał o tym, który ukończył już doczesną swoją wędrówkę i który nigdy już nie będzie nachodził jego domu.
W godzinach popołudniowych rzuciły mu się w oczy pierwsze klepsydry, ogłaszające tożsamość zabitego, kupił też kilka pism, żeby przekonać się co one o tem mówią. Postanowił zatkać im gęby, o ile tylko będzie mógł. Udał się do City i zamknął się na długi czas z Boulterem.
Po drodze do domu, mijając około wpół do piątej stopnie, prowadzące do Jobsona, spotkał się z Georgem Forsytem, który podsunął mu gazetę wieczorną, mówiąc:
— Masz tutaj! Czytałeś już tę wzmiankę o biedaku Piracie?
Soames odpowiedział lodowatym tonem, że czytał.
George wytrzeszczył na niego oczy. Nie lubił nigdy Soamesa, a teraz uważał go za winnego śmierci Bosinney’a. Soames sprawił to — sprawił to swojem sądowem dochodzeniem prawa własności, doprowadził Pirata do tragicznego pędzenia naoślep w owo fatalne popołudnie.
— Biednego chłopaka — rozważał — tak rozsadzała zazdrość i chęć pomszczenia się, że myśli o tem wypełniały mu głowę, nie słyszał też świstków omnibusu w owe piekielne popołudnie z zasłaniającą wszystko przeklętą mgłą.
Soames doprowadził go do tego! Wyrok wypisany był wyraźnie w oczach George’a.
— Plotą tu coś o samobójstwie — bąknął wreszcie. — Niema w tem za dwa grosze sensu.
Soames potrząsnął głową.
— Nieszczęśliwy przypadek — mruknął.
Zmiąwszy gniewnym gestem gazetę, wsunął ją George do kieszeni. Nie mógł jednak powściągnąć się od rzucenia Soamesowi ostatniej zatrutej strzały.
— Hm? Cóż? Wszystko dobrze u ciebie w domu? Małe Soamesiątko w drodze?
Twarz Soamesa pobielała, niczem marmurowe stopnie schodów, wiodących do Jobsona; wargi jego rozchyliły się jakgdyby do warknięcia, nie odwrócił jednak głowy i pomknął bez pamięci naprzód.
Kiedy wreszcie dostał się do domu, otworzywszy kluczem od zatrzasku drzwi małego oświetlonego przedpokoju, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, była żonina parasolka z pozłacaną rączką, leżąca na komodzie. Zerwawszy z głowy kapelusz, wpadł do salonu.
Firanki i rolety pozaciągane już były na noc i jasny ogień z cedrowych polan buzował na kominku. Przy jego świetle dostrzegł Irenę, skuloną w zwykłym jej kąciku na sofie. Zamknął cicho drzwi i podszedł do niej. Nie poruszyła się, nie zdawała się dostrzegać nawet jego obecności.
— Powróciłaś zatem? — rzekł. — Dlaczego siedzisz tu pociemku?
W tej samej chwili wzrok padł na jej twarz, tak bladą i nieporuszoną, że zdawało się, jakgdyby krew przestała krążyć w jej żyłach; oczy jej dziwnie wyolbrzymione, przypominały wielkie, szeroko otwarte, zdrętwiałe oczy sowy.
Wtulona w szarem swojem futrzanem okryciu w poduszki kanapy, dziwnie podobna była do tego ptaka, skulonego w miękkiem swojem upierzeniu wpośród drucianego okratowania klatki. Znikła gdzieś giętka, prężna smukłość jej postaci, jakgdyby złamało ją okrutne przeżycie, jakgdyby nie miała już poco być piękną, giętką i smukłe sprężoną.
— Powróciłaś zatem? — powtórzył.
Nie podniosła nawet głowy, ani też nie otworzyła ust i tylko iskierki światła kominkowego ślizgały się po nieruchomej jej postaci.
Nagle spróbowała podnieść się, ale Soames nie pozwolił jej; w tej samej dopiero chwili zrozumiał wszystko.
Wróciła jak zwierzę śmiertelnie zranione, nie wiedząc, dokąd się zwrócić, nie zdając sobie sprawy, co robi. Widok jej postaci, spowitej w futrzane okrycie, był aż nadto wymowny.
Wiedział już teraz napewno, że Bosinney był jej kochankiem; wiedział, że wyczytała wiadomość o jego śmierci — może, podobnie jak on, kupiła gazetę na tym samym, owianym mroźnemi przeciągami, rogu ulicy.
Powróciła więc, z własnej woli, do klatki, z której tak pilno było jej uciec; uświadomiając też sobie nagle całą doniosłość tego faktu, pragnął móc zawołać:
— Precz! Zabieraj się z mojego domu z nienawistnem twojem, a tak ukochanem przeze mnie ciałem! Zabieraj się z tą twoją białą jak opłatek, litość budzącą, taką okrutną i taką słodką zarazem twarzą! Precz z nią, zanim jej nie zmiażdżę! Precz z moich oczu! Obym cię nigdy już więcej nie oglądał!
I przy niewypowiedzianych tych słowach wydało mu się, że Irena podnosi się i odchodzi, niby zjawa dręcząca w śnie okrutnym, z którego usiłował się zbudzić — odchodzi w noc mroźną i ciemną, nie spojrzawszy nawet na niego, nie zdając sobie może nawet sprawy z jego obecności.
Jakgdyby w zaprzeczeniu tego, czego nie wypowiedział, wydarł mu się z gardła okrzyk:
— Nie! Zostań tutaj!...
Wykrzyknąwszy te słowa, odwrócił się od niej i usiadł na zwykłem swojem miejscu z drugiej strony kominka.
Siedzieli tak oboje w niemem milczeniu.
W głowie Soamesa kotłowały się myśli: — Dlaczego to wszystko? Z jakiego powodu cierpię tak strasznie? Czem zawiniłem? Niema w tem przecież mojej winy?
I znów spojrzał na nią, skuloną, jak ptak śmiertelnie zraniony, którego biedna pierś gwałtownie podnosi się i opada, w miarę jak uchodzi z niej powietrze, którego biedne oczy patrzą na ciebie, sprawcę strzału śmiertelnego, jaki w nią ugodził, patrzą wolnym, miękkim, zachodzącem już bielmem śmierci wzrokiem, żegnającym wszystko co dobre i piękne — słońce, powietrze i ukochanego towarzysza.
Siedzieli tak przy świetle ognia w milczeniu, każde z innej strony kominka.
Dym z płonących polan cedrowych, które Soames tak lubił, zdawał się chwytać go za gardło aż wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać. Wyszedłszy do przedsionka, szeroko otworzył drzwi, aby zaczerpnąć nieco chłodnego powietrza, poczem, bez palta i kapelusza, wyszedł na skwer.
Nawpółzamorzony kot, ocierając się o sztachety ogrodowe, przekradał się ku niemu i Soames na jego widok pomyślał:
— Cierpienie! A kiedy mojemu cierpieniu nastanie kres?
Przy frontowych drzwiach przeciwległego domu stał znajomy jego, niejaki Rutter, ocierający buty z błota i zdający się ruchem tym mówić:
— Jestem tutaj panem.
Soames, nie zatrzymując się, poszedł dalej.
Zdaleka, w przejrzystem powietrzu dzwony kościoła, w którym on i Irena brali ślub, huczały rozedrgane i zagłuszające wszelkie odgłosy ruchu ulicznego. Nagle ogarnęła go gwałtowna chęć upicia się mocnym jakimś napojem, do bezpamięci albo do szału. Gdybyż mógł wydrzeć się z własnej skóry, z omotującego ją nierozerwalnie oprzędu, który po raz pierwszy uczuł dokoła siebie. Gdyby mógł zżyć się z myślą: — Rozwiedź się z nią! Zapomniała o tobie! Zapomnij ty o niej!
Gdybyż tylko mógł uledz głosowi serca: — Pozwól jej odejść! Dość się nacierpiała! — Gdyby zdolny był urzeczywistnić gorące pragnienie: — Uczyń z niej twoją niewolnicę — masz ją teraz w twojej mocy!
— Gdybyż tylko potrafił przejąć się nagłem olśnieniem: — Co cię to wszystko obchodzi? — Zapomnieć się na chwilę, zapomnieć, że to co zrobił, ma znaczenie, zapomnieć, że cokolwiek zrobił, musi to okupić jakąś ofiarą!
Gdybyż tylko mógł działać pod wpływem impulsu! Nie może zapomnieć o niczem; nie może przejąć się żadnem olśnieniem; nie może uledz żadnemu głosowi serca; nie jest zdolny urzeczywistnić żadnego pragnienia; wszystko to zbyt trudne; zbyt ciasno zwarły się dokoła niego niedające się przełamać pręty klatki.
Na najdalszym krańcu skweru wykrzykiwali roznosiciele gazet nazwy wydań wieczornych, i wrzaskliwe ich obwoływania wpadły skłócone w huczenie kościelnych dzwonów.
Soames zasłonił sobie uszy. Jak błyskawicą przemknęła mu przez głowę myśl, że gdyby nie traf, on sam, a nie Bosinney, leżałby teraz martwy, a ona, zamiast kulić się jak zraniony śmiertelnie ptak z temi jej obumierającemi oczami...
Coś miękkiego dotknęło jego nóg — to kot otarł się o nie puszystem swojem futerkiem. Nagłe łkanie, wstrząsające nim całym, od głowy do stóp, wydarło się z jego piersi. A potem znów wszystko ucichło w mroku nocy, na którego tle zdawały się przyglądać mu domy, każdy z poszczególnym swoim właścicielem i właścicielką, z ukrytemi przed światem dziejami smutków swoich i radości.
I nagle spostrzegł, że drzwi własnego jego domu są otwarte i na progu ich, odcinając się czarną plamą wpośród smugi świetlnej z hallu, stoi zwrócony plecami mężczyzna. Coś śliskiego podpełzło pod serce Soamesa. Przekradł się cichaczem i stanął za intruzem.
Dostrzegł własne swoje okrycie futrzane, rzucone w pośpiechu na rzeźbione dębowe krzesło, perski dywan, srebrne czary, rzędy porcelanowych talerzy, zawieszonych na ścianach i nieznajomego, stojącego na progu, człowieka.
— Czego pan tu chce? — zapytał szorstko.
Gość odwrócił się. Był to Jolyon-syn.
— Drzwi były otwarte — rzekł. — Czy mogę zobaczyć się na chwilę z twoją żoną? Mam do niej polecenie.
Soames obrzucił go dziwnie odtrącającem spojrzeniem.
— Żona moja nie przyjmuje nikogo — mruknął ponuro.
— Nie zatrzymam jej dłużej niż chwilę — odparł młody Jolyon tonem łagodnej prośby.
Soames przesunął się obok niego i zatarasował mu drogę.
— Nie może widzieć się z nikim — powtórzył.
Wzrok Jolyona sięgnął poprzez Soamesa w głąb hallu. Soames odwrócił się w tę stronę. W głębi, w drzwiach, prowadzących do salonu, stała Irena, z szeroko rozwartemi, żądnie wpatrzonemi oczami, rozchylonemi wargami i wyciągnętemi dłońmi. Na widok obu mężczyzn zagasło światło, opromieniające jej twarz, ręce opadły wzdłuż sukni; stała jak wykuta z kamienia.“
Soames podbiegł, spojrzał prosto w oczy gościowi i na to, co w nich dostrzegł, odpowiedział dziwnym, wydzierającym mu się odruchowo z krtani, podobnym do warknięcia, dźwiękiem. Wargi jego skrzywiła zjawa uśmiechu.
— To mój dom — rzekł. — Sam się tu rządzę. Powiedziałem już — i mówię raz jeszcze: Nie przyjmujemy nikogo.
I zatrzasnął przed młodym Jolyonem drzwi.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.