Posażna panna/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Wysoko wyszło już słońce ponad Zakopanem, a znużeni dwudniową wycieczką lokatorowie Kuby Kobziarza, pogrążeni w głębokim śnie, nie dawali jeszcze znaku życia.
Około dziesiątej śniło się Plichcie, że sędzia prosi go o amputowanie zakatarzonego nosa, a ten sen tak przeraził konsyliarza, że nagle zerwał się z łóżka, mówiąc:
— Kaziu! ty kataralny sędzio! jak twój nos się miewa?
Sędzia powstał, wdział pantofle, narzucił ubranie, okrył się pledem i robił głośny rachunek sumienia:
— Kataru nie mam... gorączki nie czuję... język — tu spojrzał w lustro — nieobłożony... nic mię nie boli... zdaje mi się, że wyszedłem cało!
— Hm, zapalenie płuc pojawia się często dopiero w parę dni, rzekł od niechcenia Plichta.
— Taak? z pewnością? zaniepokoił się sędzia. Więc mogę mieć zapalenie?...
— Cicho, nie budź śpiących!
— Zapalenie płuc? — toby straszne było!
— Hm! trzebaby piersi opukać, zrobić dyagnozę.
— Mój kochany Józiu, popukaj tylko!
— Zaraz wstanę. Ale co się też działo w Kasynie podczas naszej wycieczki? Kto tam mnie i Frania zastępował w taroku?
— Mój Józiu, opukajże mię, bo mi się zdaje, że mię coś strzyka.
— Zaraz, zaraz. Muszę po pieniądze napisać, bo już krucho ze mną...
— Józiu! opukajże mię chociaż troszeczkę, bo mi się zdaje, ze mię coś koło serca kole!
— Wstał powoli Plichta mówiąc pod nosem:
— Hm! koło serca... widocznie panna Adela cię zawiała... Sercowe choroby najniebezpieczniejsze: jakbyś butelką palnął o kamień — prysk! i koniec. Chociaż zapalenie płuc też nie dobre, szczególnie przy tutejszym klimacie, prognosis infaustissima.
— Bój się Boga, opukaj mię zaraz!
— Zdejm koszulę.
— To się zaziębię?
— Jeśli już jesteś zaziębiony, to się drugi raz nie zaziębisz.
— A jak nie jestem zaziębiony?
— To tu w ciepłej izbie się nie zaziębisz.
Sędzia skonstatował naprzód, że drzwi i okna szczelnie zamknięte, potem zaczął się rozbierać.
— Jak on dobrze zbudowany! — mówił flegmatycznie konsyliarz, nie ruszając się z miejsca — co za chłop! co za plecy!
— Na miłość boską pukaj, bo się zaziębię!
Przystąpił konsyliarz do przyjaciela, opukał go, kazał mu westchnąć, potem — palnął go w plecy dłonią, że trzasło, jak z pistoletu i rzekł:
— Płuca jak miechy! Bodaj całe życie byłeś tak zdrowy, jak dzisiaj.
Sędzia z narażeniem ręki na wywichnięcie przekręcił ją na plecy, aby potrzeć uderzone miejsce i zapytał pocieszony:
— Więc zdrów jestem? z pewnością?
— Tylko serce na wylot przeszyte.
Sędzia ubrał się co prędzej, pytając jeszcze konsyliarza, czyby nie było wskazanem poleżeć z dzień albo dwa w łóżku?
— Po co? jesteś zdrowy, jak ryba, a pieścisz się tak, że wkrótce będziesz do niczego, jak stłuczona flaszka. A słuchajno: mówiłeś co z nią (mówię przez duże N) o katarze?
— Ani słowa.
— No, to dobrze. Podaj mi brzytwę. Nie bój się, nie skaleczy cię!
— Ale powiedz mi tak mój Józiu, jakby to właściwie postępować z nią? Nigdy się jeszcze nie żeniłem...
— Ja także.
— Czy ona mnie zechce?
— Wątpię.
— Taaak?
— Jak będziesz bawić Ją rozmową o chorobach i kodeksach...
— Nie będę.
— Bądź wesołym, chodź z nią po spacerach, przesadzaj rowy na rozhukanym koniu, potem padnij na kolana, choćby na wilgotnej ziemi, a przedewszystkiem bywaj często u Armanów.
— Mnie także się tak wydaje, że jak w prawie cywilnem podstawą zasiedzenia jest posiadanie, tak podstawą konkurów częste bywanie w domu panny.
— Więc idź zaraz do Armanów, dowiedz się o zdrowie pań po wycieczce i zacznij zasiedzenie małżeńskie.
Z drugiej izby wszedł Cichocki, pytając:
— Co wy tu spiskujecie? czemu drzwi zamykacie?
— Kazio bał się przeciągu.
— Jak zwykle. Cóż Józiu dzisiaj robimy?
— Najprzód piszę list do ojca po pieniądze — odparł Plichta i w tym celu jednem pociągnięciem rękawa oczyścił połowę stolika z proszku perskiego, szczotek, grzebienia, biletów wizytowych itd.
— Zostań tu Franiu — dodał do Cichockiego — pomożesz mi list pisać. Trzeba coś więcej napisać, bo nie wypada odrazu pompować.
Położył papier przed sobą, umoczył pióro w atramencie i na czele wypisał: R. p. — przekreślił, mrucząc: przecież nie piszę recepty!... i na drugim arkuszu zaczął: «Kochany ojcze! Już przybyłem szczęśliwie do Zakopanego. Używam świeżego powietrza» —
— Przy zielonym stoliku — wtrącił Cichocki.
— Nie bałamuć! «wśród zielonych drzew i urwistych gór.» —
— To nawet poetycznie wygląda — zauważył sędzia.
— «Znajomych bardzo wielu. Wczoraj wróciłem z wycieczki do Morskiego Oka. Był ze mną Cichocki, Kolski i Spisowicz, wie ojciec, ten, co zawsze chodzi ciepło ubrany; były i panie. Panie, jako materyał kruchy, i Spisowicz pojechali, a my szliśmy piechotą przez góry... przez wysokie góry, tak, że zdaleka nic nie widać»... hm! to niedość rzecz maluje, poradźno Franiu!
— Tak wysokie, że jak się rzuci kamień, to leci z góry na dół bez końca, póki się nie zatrzyma...
— Dobrze, dobrze, «nie zatrzyma. Nad Morskiem Okiem nie mogliśmy oka zmrużyć z powodu burzy. Na drugi dzień pływaliśmy tratwą po jeziorze i zwiedziliśmy Czarny Staw, a potem wróciliśmy szczęśliwie do Zakopanego». — Zdaje się, że mogę już coś o pieniądzach napisać — rzekł z zadowoleniem konsyliarz i pisał dalej: «Ale życie jest tu bardzo drogie i pieniędzy mam już niewiele« —
— Bo je przegrałem do dyrektora kwarantanny w Synopie — dodał Cichocki.
— Pst! to się nie kwalifikuje do pisania. — »Oczekując zatem upragnionego listu od ojca z pieniądzmi, zostaję kochającym synem.» Koniec! — z radością rzekł konsyliarz i włożył list w kopertę z napisem: bardzo pilno!
— Józiu! Józiu! — ozwał się Kolski z drugiej izby — noga mię strasznie piecze.
— Pokażno... hm! zupełnie otarta... przyniosę ci miksturę z apteki.
Spisowicz drgnął na wspomnienie apteki, spojrzał niespokojnie na Plichtę i na Kolskiego, mówiąc:
— Obejrzyj dobrze Józiu, żeby się nie rozchorował.
— Nic mu nie będzie! zaraz idę do apteki. Poczekajcie na mnie.
Konsyliarz porwał za kapelusz i pobiegł szybko ku aptece. Cichocki przypisywał tę szybkość radości konsyliarza, że nareszcie znalazł pacyenta, oddającego mu się w opiekę. Minął kwadrans, pół godziny, pora obiadowa już się zbliżyła, a konsyliarza nie widać z powrotem. Już chcieli iść bez niego z domu, gdy zatrzymało ich wejście Narwalskiego. Wyglądał rozpromieniony i szczęśliwy, a nawet przystojny, bo zrzucił serdak, kamasze i toporek, a ubrany był w poważny anglez.
— Panowie! — rzekł po powitaniu — przychodzę z radosną dla mnie nowiną, jestem po słowie z panną Michaliną.
— Winszujemy! winszujemy!
— Pojutrze nasze zaręczyny, będzie małe zgromadzenie u Armanów (telegrafowałem po dziadka), panowie oczywiście będziecie łaskawi (telegrafowałem po pierścionek), Arman tu będzie u panów (muszę zatelegrafować jeszcze po bukiet), do widzenia, kochani panowie!... — i wypadł Narwalski jak bomba.
— Mógłby jeszcze po Józka zatelegrafować — rzekł Cichocki — dwadzieścia kroków miał do apteki, a już półtory godziny go niema.
Nareszcie wbiegł Plichta z flaszeczką.
— A to niegodziwy pigularz! — zawołał z progu!
— Cóż takiego? niema lekarstwa!
— Ale nie!... w karty grać nie umie. Musisz Władku wdziać pantofel, żeby cię nie gniotło... przynajmniej dzień jeden, a może dwa nie wychodzić z domu...
Owijając nogę Kolskiego, prawił konsyliarz:
— Wyobraźcie sobie, wchodzę do apteki, prowizor gra z dwoma facetami na ladzie w karty i zapowiada sześć pików. Spojrzałem mu przez ramię i widzę, że ma siedm lew bitych. Graj pan siedm pików, mówię do niego, to marnowanie karty! — Boję się, odpowiada — wydzieram mu karty, zapowiadam siedm pików, trafiam na fatalny rozkład kart i robię tylko pięć pików... Chciałem odegrać pigularzowi przegraną... no i zabawiłem trochę za długo. Teraz chodźmy do kasyna, Władkowi obiad przyślemy.
— Zapomnicie! — zaprotestował Kolski — wolę sam posłać.
— Ja z tobą zostanę — rzekł Spisowicz — razem zjemy, to ci się będzie mniej nudzić w domu.
Poczciwy sędzia siedział przy chorym podróżniku do wieczora, zaszedł na chwilę do Armanów i znowu powrócił czuwać nad nogą przyjaciela. Gdy Kolski drzemał, sędzia marzył o Adelci, o służebnościach polnych... o szczęściu Narwalskiego, o sposobie jego naśladowania. Drugiego dnia nie mógł jeszcze Kolski opuścić łoża, a sędzia dotrzymał mu cierpliwie towarzystwa, kreśląc w myśli plan dzieła o służebnościach. Marzenia jego przerwała na chwilę wizyta Armana, zapraszającego turystów na zaręczyny kuzynki z panem Narwalskim. Trzeciego dnia powstał przecież pacyent z łoża boleści i wsparty na lasce, powlókł się z przyjaciółmi do Armanów.
Gdy p. Koziełek zobaczył kulejącego Kolskiego, przemówił do dzieci: Agesilaus claudus fuit altero pede (Agesilausz kulał na jedną nogę).
— Nietyle boli mię noga, mówił Kolski, przyjmując powszechne kondolencye, ile myśl, że nie mogę się wdzierać na niebotyczny Ganek!
— Musiałeś się pan dopiero nudzić, siedząc dwa dni w domu!
— Sędzia siedział przy nim nieprzerwanie, wtrącił konsyliarz.
— To bardzo ładnie — ozwała się panna Adela, a Spisowicz uczuł się w siódmem niebie, zyskawszy jej pochwałę.
— Sędzia ma złote serce, dodał Plichta, tylko trochę za poważny... ale złote serce!
Podczas tej rozmowy wprowadził Narwalski przybyłego na uroczystość reprezentanta i głowę rodziny, siwego jak gołąb staruszka.
Nastąpiła uroczysta i wzruszająca chwila. Panny spłakały się rzewnie, sędzia otarł ukradkiem łzę, nawet konsyliarz spoważniał. Gdy już pobłogosławiono i złożono życzenia zaręczonej parze, usiadło towarzystwo do stołu, a powoli wróciła wesołość. Podczas gdy młodzież między sobą się bawiła, gospodarzowi przypadło w udziale bawić staruszka rozmową o pogodzie.
— Pamiętam — mówi staruszek, lato w roku dwudziestym piątym... zabawny miałem wypadek... poszedłem w nowiuteńkim stroju, frak czokoladowy z mosiężnemi guzikami, kamizelka biała, w pasy —
W obawie, aby gość w opisywaniu garderoby nie zaszedł za daleko, wtrącił Arman w tem miejscu:
— Strój bardziej malowniczy, niż dzisiejszy! Pozwoli pan dobrodziej lampeczkę wina.
Staruszek kichnął potężnie i wziął lampkę z winem, a sędzia pomyślał w duchu: Biedny staruszek ma katar, muszę mu posłać mieszaninę karbolu i amoniaku, to mu dobrze zrobi!
— We Włoszech wprawdzie lato gorętsze, ale za to zima mniej dotkliwa, mówił staruszek. Po rewolucyi przesiedziałem całą zimę w Neapolu, nie używając paltota... Im dalej na południe, tem cieplej...
— Z wyjątkiem bieguna południowego, mruczał pod nosem Cichocki.
— Północny klimat także ma swe zalety, ciągnął gospodarz rozmowę za włosy, każdy klimat ma swe złe i dobre strony...
— Pogawędził jeszcze chwilę staruszek i prosząc, aby sobie zabawy nie przerywano, poszedł do znajomego sobie z emigracyi księdza. Odprowadzono go ku drzwiom, a p. Koziełek rzekł do pupilów: Appium Claudium senem omnes verebantur (Appiusza Klaudyusza, gdy był w późnym wieku, wszyscy czcią otaczali).
— Szczęśliwa była dla pana Narwalskiegu wycieczka do Morskiego Oka — mówił sędzia do panny Adeli — skoro bezpośrednio po niej obchodzi zaręczyny... Żadnemu z nas się to nie przydarzyło...
— Bo panowie nieładnie się sprawowaliście, odparła panna Adela. Tłukliście się pannom nad głowami, że spać nie mogłyśmy.
— To sędzia winien, odrzekł Plichta, wstawał co chwila, mówiąc: Biedne panie! jak im tam niewygodnie! możeby im dać nasze pledy, żeby nie zziębły!
— To pięknie ze strony pana sędziego. Nie wiedziałam, że się tak o nas troszczył!
— O! on ma złote serce!
Gdy za chwilę opuszczali dom Armanów, sędzia z wdzięcznością ściskał rękę Plichty.
— Widzisz, rzekł Plichta, jak pięknie cię przedstawiam! Powiadam ci, zrób jeszcze jaki czyn bohaterski, a panna będzie twoją, bodajem się tak korkiem od szampana zastrzelił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.