Popioły/Tom drugi/Góry, doliny

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Popioły
Podtytuł Tom drugi
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GÓRY, DOLINY.

Chata ich stała samotnie u skraju puszczy. Czarny jej dach ginął w cieniu odwiecznych jaworów. Z wielkich pniów świerka wyciosane były ściany chaty, jakoby zamek. Śpiczasty a rozłamany pośrodku dach jej wysuwał się poza ściany i tworzył chodnik pod okapem, od dżdżu chroniący, ściany domowe dawno zczerniały: były ciemno-bronzowe, jak odświętna cucha górala. Mocne drzwi, nabite kołkami, prowadziły do tej świetlicy, gdzie się przed ludźmi schowało ich szczęście. Kochane były te drzwi!
Jakże im miły był śliski zgrzyt zasuwy, gdy o świcie stary gazda przynosił pod ich próg mleko jeszcze dymiące, placki z owsa, ser owczy, miód i poziomki! Jakże im miłe były te drzwi grube, składane niezwykle, okrągłe u góry, spojone drzewną swą mocą, nabite jesionowymi kołkami, a uroczyste, jako organy, gdyż w późną, dżdżystą noc znużeni i głodni, przemokli i senni, przychodzili do nich zdaleka i kołatali w nie hałaśliwie, mówiąc: Otwórzcie się, drzwi kochane, prowadźcie nas do domu szczęścia, do świetlicy miłości... Odemknij się, wrzeciądzu bukowy, litościwy bracie, coś nas już puścił za wysoki próg ciemnego domu szczęścia, za próg wysoki, świetlicy miłości...
Przed chatą ciągnął się w dół smug łąki aż do potoku, który się pienił między kamiennymi złomami. Otaczał cały ten smug wał z drobnych kamieni, niby wąż różnobarwny, w rudą i sinawą rdzę obleczony. Gdy słońce ranne, jak przez witraż, wdzierało się przez tęczowe i małe szybeczki chaty i gdy przesuwało po ciemnych, sękatych ścianach malowidła z za świata, wstawali, żeby zanurzać oczy i dusze w łące-kochance. Łąka zmieniała się, jak ich dusze. Co dnia była ta sama, a co dnia inna, wciąż piękniejąca. Było w niej coś z wiatru, z płynących w niebie obłoków, coś ze spienionej wody. Leżała na zboczu pochyłem ku południowi. Szeptający z pomiędzy korzeni, z podmokłego mechowiska, ukryty między ziołami ponik leśny tu i owdzie rozkisał w młakę. W tych miejscach rozpleniały się trawy nasiąkłe wodą, o barwie najżywiej, najjaśniej zielonej, która wznieca w żyłach i kościach radosną siłę. Zagajnikiem rosły tam skrzypy i miękkie błotne paprotki zielonowłose, końskie ziele z białymi puszkami i nikłe sity. Na suchych wzgórkach, do których woda przystępu nie miała, szerokimi bryzgami miotała się koniczyna i bujne fale mietlicy zawsze rozkołysane. W dole, gdzie w kamienne ni łożysku pieniła się zdyszana, niemilknąca chuć potoku, młodego syna źródlisk podziemnych, co przeżarł granitową skalinę Tatr, aż się wyrywał w ciepłe niziny, kępami rosły niezapominajki. Łagodny zapach wznosił się z łąki-kochanki, mlekiem i miodem płynącej, w ciche, błękitnawe nadednia.
Jasna woń miodu płynęła z lepkiej koniczyny i szorstka woń z czombrów. Patrzały z jej głębi w okna chaty oczy łąkowych złocieni i ruchliwe liliowe dzwonki z łonami rozdartemi przed chwilą za sprawą słonecznych promieni, patrzały wysokie kwiaty ostów o barwie gasnącej zorzy i przyziemne, żółte, zanikłe polne bratki. Pozdrawiały wstającą ze snu Helenę słodyczą swoją i mówiły do niej, że dla nikogo, dla samych siebie kwitły przez wieczność, że nieskończone szeregi wiosen, których myśl ludzka nie obejmie, minęły już, nim przyszła w to miejsce ze swym kochankiem. Pozdrawiały ją od wieczności, która dawno przeminęła, i kiwały ku niej fioletowemi, żółtemi i rumianemi głowami. Pojmowała ich sekretną mowę, wielbiła ją westchnieniem krótkiem i trwożnem, tajemnicę bytu wiecznego, jakby niemowlątko, poczęte w drżącem łonie.
Cóż im miała odpowiedzieć, żeby przeraźliwego krzyku o wieczności nie rzucały jej w serce? Jakże je miała zakląć? Co na swoje usprawiedliwienie powiedzieć? Nie mogła nic... Mówiła im, że jest grzesznicą, przytakiwała swemu potępieniu... Kiwała jasną głową ku kwiatom, spowiadała się ziemi rodzącej, wodzie, która pokazuje uciekanie wszystkiego, dalekim poświstom wiatru. Nie mogła nie przyjść w to miejsce ze swym kochankiem. To tylko, co miała do powiedzenia.
Częstokroć z sennych objęć wstawała po północy, gdy księżyc-wietek, z rogami zwróconymi w stronę zachodnią, niechętne, rude swe światło wtrąca do ziemskiej ciemnicy, zbliżała się do okna, by widzieć, co czyni łąka. Ale kwiaty unikały wówczas jej oczu. Kryła je tajemnicza zasłona z rosy i z nikłego światła utkana, tuwalnia cieńsza od najniklejszej pajęczyny. Z nieprzełamaną wówczas chęcią zbliżała się ku progowi, żeby boso i tak, jak stała, iść cicho, zrazu po kamiennych skrzyżalach za progiem, a potem wkroś tej łąki, nie depcąc kwiatów, schylać się nad każdym i wydzierać z niego, gdy śpi, zelżywe tchnienie wieków.
Dodnia, w pogodne czasy, szli w góry. Helena ubierała się w kierpce góralki i w lekkie, wykwintne, najozdobniejsze szaty z jedwabiu, przeznaczone nibyto do wód w Bardyjowie. Rafał przywdziewał strój myśliwski. Miał zawsze przy sobie damasceński puginał, przywieziony z Azyi i darowany mu swego czasu przez księcia, oraz nabite pistolety. Ścieżkami najmniej znancmi, wzdłuż szlaków, które były zazwyczaj suchemi łożyskami potoków, wskroś leśnych ostępów, po korzeniach, urwiskach i głazach przedzierali się dokąd oczy poniosą. Na wyniosłych wierzchołkach, gdzie żywej istoty nie było nigdzie, jak daleko i szeroko sięgną oczy, obejmowali się wpół i zapadali w głuchy sen, albo splótłszy się na wzór dwu limb zrosłych od lat, szli oczyma po niezmierzonych obszarach niebios i ziemi. Strudzenie wydzierało z ciał ludzką namiętność. Wtargnąwszy na te wyżyny, odtrącali precz nietylko suszę i wodę, strząsali ze stóp proch ziemski, ale również wychodzili duchem z kości swych, żył, ciała i krwi. Przystępowali wówczas do rozkoszy najwyższych, jakoby do początku szczęścia wiecznego, do granicy tamtego świata, do namiętności niebieskiej. Otoczeni przez gęste obłoki gór, w świetle przeczystych promieni słońca, pozostawali dla siebie siostrą i bratem, którzy się na wieki wieczne kochają. Przyciskając do piersi schudłe w miłości ciało, wyszczuplałe a zwiędłe i twarde od słońca, od wiatrów barki — przestawał widzieć w niej radości cielesne, szczęście człowiecze. Nie mógł odszukać w niej kobiety i niespodziewanie, a wciąż w oślepiającem jasnowidzeniu, które trwało bez przerwy, w radości nieznanego porządku, spostrzegał ducha. A gdy oczyma zatapiał się w jej oczy, gdy wdzierał się w nie, wstępował i przebywał nieznane światy, tracił świadomość o tem, że sam jest drugim duchem, odmiennem ciałem, innym człowiekiem. Na jawie, w biały dzień, własnemi oczyma widział w niej swojego własnego ducha. Mijały długie godziny i rozległe czasy, w których przeciągu zapatrywali się w swe oczy aż do śmierci. Tylko uśmiech, kiedy niekiedy przepływający przez oczy, przez usta, przez powłoki ziemskie, przez ręce uściskiem zwarte, przypomniał, że nie są odłamami góry, obłokami płynącymi w lazurze nieba, dwiema falami lecącej wody, że jeszcze żyją na ziemi. Wtedy przedziwne pragnienia wznosiły się z ich serc, podobnie jak z nicości wstają w szczelinach granitu błędne chmury, pożądania, które idą coraz wyżej, coraz wyżej i widzą pod sobą obszary niedosięgłe. Czasu jednej z takich minut wyszeptała:
— Umrzyjmy już...
Nie zdziwił się. Podnieśli czoła i, sparłszy je na ręku, długo patrzyli na krawędź, na której były ich głowy. Śliska, czarna ściana wpadała w przepaść, zionącą z głębi ziemi. Potok szumiał po dnie, rojąc się w niem, jak biały pędrak, który trupa pożera. Dokoła wąskiej czeluści jakoby kamienne ostrza, groty, obuchy, piły, łańcuchy i kleszcze katowskie czekały w zimnem milczenia.
Rafał rzekł:
— Śmierć... Już nas nie będzie. Przestaniemy być, widzieć się nawzajem.
Uśmiechnęła się wesoło i łagodnie, jak matka, kiedy objaśnia naiwny błąd dziecięcia:
— Zaczęłaby się naprawdę wieczność. Tak jak teraz, na zawsze, bez odmiany. Sen dusz, kiedy spoczywają w objęciach.
— A jeśli nie to?
— To! Już większego szczęścia być nie może. To jest granica. Widać tamto, jak tę oto węgierską stronę. Wejdziemy do krainy szczęśliwości...
— Więc zdejm ubranie. Podrzemy suknie twoje na pasy, zwiążemy się nimi, żeby, spadając, nie rozlecieć się w rozmaite miejsca przepaści.
Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać stanik. Ale gdy z pomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego obłoku, przywarł do nie o ustami. Łzy spłynęły z oczu obojga... I znowu pochłaniał ich sen na jawie, pełen ułudy bardziej istotnej, niż twardy granit, na którym leżały ciała, bardziej rzeczywistej, niż łoskot wód, spadających w dół, w przedwieczne czary z kamienia, niż widok zaklęsłych żlebów, w które przez stulecia sypią się brzegi piargu. Dokoła twarzy fruwał wiatr szczytowy, osadzający na skórze coś jakby suche nici pajęcze. Niby rozlane wino pachniały z dołu kosówki, przy grzane przez słońce. Daleko w głębiach rozpadlin widać było odległe hale, jasnozielone niby ogrody, obwiedzione kamiennymi płoty. Na zboczach niższych gór, obdartych z murawy, bielejących wiekuistemi ranami i nigdy nie ginącemi rzeki osypisk, zwisały królewskie delie lasów prastarych, puszcz macierzystych. A wokół pobratymczo stały poszczerbione turnie. W mroku ich złomów wisiały czarne łachmany śniegu o barwie trupiej kości, którą wicher, słońce i deszcz w próchno obracają. Czaiły się tam, jak olbrzymie, białawe nietoperze z rozciągniętemi skrzydłami.
Zdarzyło się innym razem, że halny wiatr zastał ich na zrębie skały wapiennej, pod szczytem leśnej góry. Rzeźwe, gorące powiewy paliły im twarze. Siedzieli nieruchomo, trzymając się rękoma skały, którą czas łupał w tafle drobne, a deszcz ściągał w doliny. Helena, z głową opartą na kamieniu, patrzała w małą zwiędłą gencyankę, która pośród rudego mchu samotnie dogorywała. Białe, długie, prześliczne palce dotykały z czułością stulonych błonek chorego kwiatuszka, podnosiły je i usiłowały ocucić. Z boku nad przepaścią wrastały w skałę niewielkie świerki rozwarte, a u góry spłaszczone. Szczyty kolosalnych smreków, gdzieś w dole, jakby u samego podnóża góry wrosłych korzeniami, nachylały swe włochate wierzchołki, obwieszone szyszkami do samych jej wysmukłych nóg, łasiły się na obraz dzikich zwierząt, któreby ugłaskał widok piękności.
Wiatr halny mącił las, jak mistral mąci Liguryjskie morze. Ciskał weń znagła wybuchający pocisk burzy. Kiedy przeciwko niemu chcieli stawić czoła i barki, chwytał się z nimi w zapasy. Uczuwali wtedy rozkosz porwania, stawali się podobnymi do świerków, jodeł i buków. Była w tem rozkosz zamknięta, niewyrażona, osobna. Z radością patrzali, jak potężne świerki zwijały się do wewnątrz, wokoło pnia. Był to znak, że idzie podmuch — moc, powiew — wódz. Pod ciosami jego tchu schylała się od korzenia wszystka puszcza. Jęk czołobitny zcicha zamierał, gdy przeszedł w chwale poświstów. Zdało się wówczas, że góra rusza się w swoich posadach, chwieje zwolna na fundamentach i głucho skrzypi w węgłach i przyciesiach.
Ale oto trzask gałęzi, łoskot i chaos nacichał i płynnemi falami przelewał się w szum, a z szumu wychodził w obszar milczenia. Trwało chwilę oczekiwanie nabożne, głuchy bezwład i odpoczynek w niemocy, dopóki cienkie gałęzie nie poczęły trzepać się i obłędnymi skoki bić pnie, podobnie jak zrozpaczony człowiek bije samego siebie w piersi i głowę. Gaje kosodrzewiny zaczynały szumieć żałobnie. Zdala, po górach zasłanych lasami, przechodził z hukiem wicher.
Helena, rękoma objąwszy kolana, wpatrywała się w bure, gorące chmury, które pędem wylatywały z kamiennych dolin w szalejące lasy, i śpiewała pieśń, złożoną z dziwnych słów. Nazwy, uwielbiające moc wichru, pochwały piękności jego wybuchów płynęły z jej piersi tak samo, jak owe śliczne a niespodziane chmury z łona gór. W ustach zmieniały się na śpiew solowy, dostrojony do melodyi szumnych poświstów, do niezgłębionych akordów ryku puszcz, wylatującego z dolin ku niebu, a w którym słychać jakoby śmiganie olbrzymich ptasich skrzydeł po niezmierzonych obszarach.
Niejednokrotnie długotrwały deszcz trzymał zamkniętych w jakiejś kolebie skalnej u wejścia do jaskini, albo pod cieniem olbrzyma-świerka, którego dolne gałęzie obwisły i dach nieprzemakalny dokoła stworzyły. Bawili się wówczas i opowiadali »historye«. Rafał malował życie swoje, rozpowiadał o świecie, jaki widział, jej niedostępnym i nieznanym zgoła. Nic w tych spowiedziach nie było tajnego, nie został ukryty ani jeden szczegół, nie zatajony grzech ani jeden, nie przeceniona cnota. Wszystko wychodziło na jaw w słowie tak, jak było. Tak samo mówiła ona. W tych godzinach nieporównanych wypełzała na światło całkowita jej natura, dobywał się wszystek instynkt aż do korzenia. Stawała się wówczas prostą, kryniczną, jasną, przeźroczą, jak woda stoku, i tylko nowe kłęby przezroczystości, wciąż z dna jej duszy bijące, czyniły ją pełną rozkoszy wciąż nowej a nieprzebranej, ciągle odmiennej, a zawsze jednako silnej. Wieczną falą biła z niej doskonała lekkomyślność, rzeczywista istota i pierwiastek natury, wesołość wszystko zwyciężająca, mądre, spokojne i jedyne w świecie lekceważenie tego, co jakoby jest wielkie, i tego, co jest jakoby małe. Nic między nimi nie było, co być »powinno«, lecz wynurzało się wszystko, co jest w istocie, co było naprawdę, co przeczuwali, że z pewnością będzie. Z tem właśnie twarzą w twarz obcowali. Cieszyli się, patrząc nagą a nieustraszoną źrenicą w sprawy i zajścia ducha niebezpieczne, zakaźne, trujące. Byli dla siebie nowi, niespodziewani, rozciekawiający w tem, co było szczere i istotne. Stali się jak dwa kwiaty, co zawierają w sobie woń i truciznę. Kochali w sobie z natarczywą i porywającą gwałtownością owe jaskinie i zaułki, skrytki i sekretne rozpadliny dusz.
Zdarzało im się wśród ciemnych nocy, kiedy niewyczerpany, pracowity deszczyk górski zcicha siąpi, a woda kapie z każdej igiełki świerkowej, błądzić bez celu po niedostępnych drożynach, które zdają się gardzić przechodniem, deptać go wzajem, za każde postawienie na nich nogi oddawać jej tysiące uderzeń. Po wygrodzonych żerdziami drogach, obok których stoją szeregiem modrzewie i szemrzą w ciemności jedwabne baśnie, lubili błąkać się w pobliżu swego domu. Świerki, wyłaniające się z mroku, zdały się być wówczas obojgu krzykami ciemności... Daleka woda potoków szumiała...
A gdy przemijał deszcz, rozdzielały się chmury, i odmieniała niepogoda, wchodzili ciekawie w las, patrzeć, co się z nim stało. Badali pilnemi oczyma, jak przecudna, nowa zieloność, trwająca jeden dzień, wpełzła w pomrok pod ciemnymi smerekami, otacza pniaki drzew dawno ściętych i niebieskawo-szare kamienie. Nad łuną jej płomieniejącą zwieszają się tu i tam mokre, ciężarne gałęzie, niby ciemne dymy. Helena wciągała płucami zimną woń mokrych paproci, rozmiękłego próchna pniaków i zakrzepłej, stężałej od chłodu żywicy. Czystą rozkosz z serc wydobytą i ukazaną w zewnętrznym świecie odnajdowali, patrząc w ścigłe potoki, które się wyrywają z pomiędzy kamiennych głazów. Długie spędzali godziny, pieszcząc oczyma nici wody, wytryskające z pomiędzy pniów, ze mchu, jakby z przebitego boku góry.
Wielkie żabice, rozdzielające strumień na niezliczone potoczki, odziane były grubym, zielonym kożuchem. Świerki, co wysysają podziemne źródło, były w tem miejscu potwornej wielkości. Zwierzali sobie myśl, że ta dziwna woda rodzi się z niczego a zjawia znikąd, że jest od początku rozdzielona przez głazy, jak ich miłość, a później łączy się sama ze sobą, ażeby gnać w kamiennem łożysku, wśród rozkoszy, pian, rozdymać w banie i wiry, miotać się w szumnych, niespodziewanych wybuchach, aż do przepaści wodospadu... Czy i przepaść wodospadu będzie w ich życiu, jak w tym potoku? — pytali się nawzajem... W jednem miejscu znaleźli drzewo wyrwane, leżące wpoprzek strumienia. Woda je jadła przez lata. Chciwą i wściekłą żuchwą, białymi kłami pian gryzła je wciąż, bez jednej chwili wytchnienia. Więc litowali się nad przeklętą dolą napoły zgniłego kloca, brali udział w życiu jego, jak częstokroć żyjemy cudzem życiem we śnie, odchodzili stamtąd zasmuceni, jak gdyby w nich zamieszkały na nowo małe, dawno wygasłe, dobre dusze dziecięce.
Nadewszystko jednak kochali jeziorko. Zwali je »zmiennem«. W odległej nieraz stronie zwracali na się oczy i bez wymienienia nazw, pewnym ruchem brwi i powiek, pewnym uśmiechem wiadomym wspominali sobie o niem. Wtedy, wstawszy z miejsc, szli do niego prędko w odwiedziny. »Zmienne« leżało na szczycie kamienistej wysokości, otoczone głuchym, zewsząd idącym lasem. Nie było do niego ani drogi, ani perci. Pełne było ciemnej a przeźroczystej wody, gdzie zawartem kołem zielonem odbijały się świerki odwieczne i niska kosodrzewina. Czasami przeglądały się w niem żółte, dalekie turnie, jakby je ku tej wodzie samotnej i dalekiej gnała tęsknota. Nikt tam nigdy nie bywał. Ani człowiek, ani zwierzę. Nad głębią fruwały tylko niebieskie łątki.
Kiedy niekiedy zabłąkał się aż tam z odległych, regli pomarańczowy motyl. Leśny ptaszek, siwarnik, ukryty w czarnej głębi smreków, zcicha i rzewnie świergolił. Zresztą była cisza. Las obejmował staw silnem ramieniem. Jak mąż ślepy, głuchy i zdziczały w mękach zazdrości osłaniał wiekuistym uściskiem łono tej cudnej, mieniącej się wody, która zamykała w sobie wszystkie cuda niebios, poranną i zachodnią zorzę, różnobarwne obłoki, wiatr i złotą błyskawicę, gwiazdy, księżyc i samo wieczne słońce. Uwięziona woda czyniła sobie igraszkę ze wszystkiego, co wolność jej krępowało: ze świerków, kosówek, brzegów i złotego szlaku więdnących szuwarów. Ciągnęła w swoje odmęty las, pozwalała mu składać kosmate gałęzie na łonie swem, spokrewnionem z zorzą poranną, na łonie swem niepochwytnej barwy, jak kolor piór na szyi pawia, ale nim chwila minęła, rozgarniała jego gałęzie, czyniła z nich smugi długie, jakoby włosy zielone, przędła je w sploty cudaczne, ciągnęła wpoprzek swej tafli i kołysała powłóczyste zwoje na falach szklistych. Jak niespodziany uśmiech, wznosiły się i cicho gasły ruchome wełny.
I oto ginął w nich kaprys. Wizerunki drzew odmieniały się w widma długie, niepodobne do niczego na ziemi, niby to w kliny włochate, nastrzępione, mokre, ostrzami zanurzone w głębinie i dosięgające tak nieskończenie niskiej granicy, że ją ludzkie oko ledwie mogło pochwycić. Widma drzew wracały stamtąd, umykały w górę, strwożone i chwiejne, wałęsały się, drżąc, to tu, to tam, jak muzyka złowieszcza, szybka i okropna, piorunującemi zmianami swemi wyrażająca dokładniej, niż rachunek, bojaźń nocy bezsennej, bojaźń rozwartej przepaści bez dna.
Helena, skoro tylko na brzeg jeziora przypadła, siadała w nieruchomości i mówiła do wody:
— Cóż mu dziś zrobisz? Jak się odmienisz? Siostrzyczko-niewolnico, jakże się będziesz dzisiaj bawiła? Ach, sama nie wiesz, sama jeszcze nie wiesz, co się z tobą za chwilę stanie...
I oto, jak gdyby w odpowiedzi, rozwierało się lazurowe łono jeziora, i z nieopisanym przepychem płynął w niem obłok oślepiająco biały, namaszczony królewską mocą i potęgą wszystkiego blasku słońca. Kształt swój przemieniał zwolna: cudowna, złoto-biała jego głowa układała się inaczej, coraz inaczej, by lepiej śnić jej było, śnić-myśleć o niebie bezmiernem, ojcu wiecznym, o ziemi, ślicznej matce. Wskroś obszarów lazuru szedł rozwiać się w postać inną, w coś innego się zamienić, przeistoczyć — i zginąć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.